Na Osonę pojechałyśmy. To nie prowincja w hiszpańskiej Katalonii, tylko góra. Jeszcze w granicach miasta.
Bardzo dawno temu, gdy byłam pańcią Gafuni, normą były spacery w tych okolicach, właściwie co tydzień była wyprawa, zwłaszcza w miesiące gdy temperatura była bliska zeru. Nigdy jednak nie poszłam drogą w lewo, zawsze w prawo z celem przechadzki rezerwat Zielona Góra. I w związku z tym nie mam zupełnie wiedzy na temat miejsca. A dlaczego tylko w zimne miesiące? Dlatego, że miejce skażone wyziewami z bliziutkiej koksowni doczekało się wtedy największego natężenia występowania kleszczy na metr kwadratowy. Tylko pogoda z temperaturą minusową dawała jaką taką gwarancję że nie przyniesiemy na sobie świństwa. Dziś minus trzy. Dobrze jest.
Punktem startowym przystanek autobusowy koło koksowni. Śmierdząco. Przemysłowo. Niedaleki rezerwat jest nim tylko dlatego, że wiatr bardzo rzadko nosi świństwo w jego stronę, dziś też nie niósł, ale smród był i tak, zawsze jest. Jeśli chodzi o świeże powietrze, to go po prostu w okolicy koksowni nie ma. Trzeba szybkim krokiem oddalić się od źródła zarazy i tyle.
Opowieści Asi, która w przeciwieństwie do mnie skręcała w lewo są fantastyczne. Wiedza z jej ust uzyskana kolorową czcionką, kobaltową, jedno moje wspomnienie dotyczące miejsca ciemnozieloną. A taka niepozorna w sumie górka.
Nazwa pochodzi od cudzoziemskiego nazwiska właściciela tych ziem, to po jego ogrodach zostały ślady w postaci kęp lilaka, pół dzikich zagajników mirabelek, liczne plamy zawilców podobno nie rodzimych. Oraz jakaś wpół dzika łąka, gdzie na podmokłym terenie rolę ostoi przepiórek i kuropatw pełnią rozrosłe w chaszcze porzeczki. Nie widziałam, droga inaczej nas dziś poprowadziła.
Bo oczywiście, zmiany nastąpiły, Czytaczu, mylące bardzo i w ich efekcie, zamiast przeć naprzód i skręcić za czas jakiś w lewo, cofnęłyśmy się w kierunku miasta, bo tam też była droga. Tyle że wiodąca na manowce. No dobra, też fajna, tyle że ciut dłużej w smrodzie i z przedzieraniem się przez ścięte mrozem mokradło, śladami chyba kładu.
Jesteśmy na Jurze, więc pod nogami wapienie. Najczęściej w postaci luźnych kamieni, ale nie zawsze, to może być równie dobrze szczyt wapiennego ostańca jak i głaz wrośnięty w ziemię. Ponadto grunt nierówny, bo dawne próby orki, bo dziki poryły dziurska, bo nory lisów(?), bo wspomniane kamienie, gałęzie zarosłe trawą. Trzeba uważać gdzie stawia się stopę. Wchodzimy na pierwsze wzgórze.
Widok z niego be, na koksownię. Ossona vel Osona przed nami.
Trzeba się dostać do jakiejś ludzkiej drogi. Pal diabli zamarznięte pole, ale te trawska, porastające nierówności są zwyczajnie niebezpieczne. Nie to, że węże i tygrysy, ale złamanie giry już tak.
No. Jest. I na niej widać panującą temperaturę, dość gruby lód kałuży. Słońce odszroniło, kałuży nie dając rady roztopić.
Przydrożne głazy, niezbyt wysokie, jakieś 70-80 cm. Może szczyty skał? W jednym z głazów żelaziste buły, namagnesowane. Tu opowieść Asi o pierścionku z metalu byle jakiego, który przywarł do buł, a także o maniakach UFO, którzy maniakalnie nawiedzali te okolice czatując na przybyszów z kosmosu. Bo były obserwacje dziwnych wyładowań atmosferycznych, niepokojących świateł.
Droga na szczyt wzgórza. Stromawa. Widoki z niej, oraz samo wzgórze.
Na ile składa się ono że skał, a ile dokładają konstrukcje ludzkie? Nie do odgadnięcia. W zboczu mur, w murze dziura a wetknięty w nią srajtfon pokazuje korytarz na pewno nie powstały naturalnie. Ścianka z cegieł wygląda na prowizoryczne zamknięcie korytarza. No dobra, wspinamy się dalej. Na platformę-szczyt wzniesienia, gdzie jednak okazuje się, że my nie same. Wycieczka wlazła druga stroną. Drobny ułamek rowerowej wycieczki na cykance.
Z platformy widać jeszcze jeden korytarz, zaślepiony betonem tym razem. Oraz wielgaśny zbiornik, kiedyś służący hucie. Betonowe płyty go zasklepiajace zdjęte, załamały się? Asia mówi, że kiedyś chodząc po nich nawet nie miała pojęcia że pod betonem coś takiego. Osiem metrów średnicy? Chyba coś koło tego. Głębokie na jakieś pięć metrów, może więcej.
Widoki z i schodzimy. Widać hen hen Jasną Górę, klocuszki osiedli, Rędziny. Coś co wygląda na zamek w Olsztynie, podobno taka drobina to wieża w Klepaczce. Daleko. Po drodze opowieść o szybowcach, kiedyś ze wzgórza startujących. To prawda, i ja wiem, że stąd startowały, co wydaje się niemożliwe. Ośrodek szkoleniowy tu był, siedziba Cz-wskiego areoklubu. Ono nie jest wielkie to wzgórze, być może od wschodniej strony jest jeszcze coś. My wlazłyśmy od zachodnio-północnej, schodzić będziemy od południowej, ale skręcając ku zachodowi.
Raz byłam porą ciemną i zimną w czymś co też nosiło nazwę Osona i było budynkiem przy niewielkiej stajni. Dla amatorów jazdy konnej to było jedno z kilku miejsc, gdzie można było ją uprawiać. Dowiózł nas tata koleżanki, koniecznie chcącej uprawiać jazdy. Podwiózł nie pod sam budynek, trzeba było po ciemnicy doń dojść, ale nie zapisała mi się w pamięci ta droga jako uciążliwa. A na Osonie nie ma łatwych dróg. Śladu po tym miejscu nie znalazłam i nie rozpoznałam. Wszystko nieznajome, może ono było po wschodniej stronie góry.
No cóż, wycieczka pobieżna i króciutka, a w okolicy sporo niewygodnych i kamienistych szlaków do przedreptania. Wschód Osony podobno też ciekawy, a o innych porach roku wszystko bardzo piękne. Jeśli wszystkie spotkane głogi kwitną, jeśli kwitną dzikie róże i to co podejrzewam że jest wigornymi zaroślami lilaków, to musi być nieźle. Do sprawdzenia w porze właściwej. Smród z koksowni też tu rzadko dociera, wiatr niesie świństwo na miasto.
Widok na skałę od strony szczytu. Z przodu też będzie. Ślad po szkółce lotniczej na niej.
I tyle tego Czytaczu. Trzy-cztery razy dłużej trwało klecenie tego posta niż sama wycieczka. Wycieczka była wycieczką samą w sobie, a w kleceniu posta przeszkadzał jak mógł Chamydło Gugieł z pomocą Bloggera knocacego wklejanie zdjęć. Ponadto było gotowanie obiadu, dopieszczanie futerek - ze szczególnym pietyzmem Lisiuni, podczytywanie chciwe innego bloga. To się nie ma co dziwić. W tzw. międzyczasie sprawdziłam w Wiki rewelacje Asi i swoje wspominanie niewielkiej chałupki przy stajni. Wszystko prawda, stajnia też, chociaż główkuję gdzież też ona była. Może i rzeczywiście od wschodu. Kiedyś sprawdzimy.
Słońce było bardzo łaskawe, raczyło towarzyszyć nam przez całą wycieczkę i resztę krótkiego dnia.
Pisała R.R
Wspaniale! Ciekawa i przyjemna wycieczka i sloneczko.
OdpowiedzUsuńSłońce było główną atrakcją😄😄😄. Osona fajna, nawet bardzo, ale to już druga rzecz, na którą huta miała złe działanie. Mam wrażenie że rozwalili wierzch góry, by wsadzić do środka tę gigantyczną betonową puchę. Tak naprawdę, to nie wiem czy ta pucha betonowa, raczej to wygląda na spatynowany metal.
OdpowiedzUsuńWygląda godnie mimo że poindustrialnie. Masz rację, kiedy świeci słońce wszystko wydaje się jakieś takie ładniejsze.
UsuńBo jest ładniejsze w słońcu. Wszystko. Dobrze, że próg przekroczony i będzie przybywać dnia.
OdpowiedzUsuń