Czytają

poniedziałek, 18 lipca 2022

Notatka 445 zastępczo o dżemowaniu

Bo niepokój drąży, boję się pisać pytająco. Jak zwykle, Pollyanna we mnie ma nadzieję, trzyma kciuki. Trzynaście lat dla kochanego stworka to mało, tak jak tym bardziej mało lat pięć czy trzy, niech by ich było więcej, bez cierpienia. Niech Wyższa Instancja weźmie to łaskawie pod uwagę, zwłaszcza że u Kocurro pozwalała sobie ostatnio dramatyzować i tragediować nadmiernie. 
Nie czaruj Wasza Wielmożność, cierpienie mało uszlachetnia, a już futerek to wcale.

pomagam.pl/3miesiace

Tabi dżemuje, nie ona jedna. Czasem zachciewa mi się, ale jak sobie przypomnę szczegóły mojego dżemowania to szybciutko mi się odechciewa. Bo to były zapierniczone lata, w sensie od czerwca do października, na kotły szło. Kiedyś w rodzinie była działka, czterystumetrowa, gęsto obsadzona drzewami i krzewami owocowymi. Nie do wiary ile da się zebrać owoców z takiej powierzchni, i jak różnych! W razie czego, to jeszcze pamiętam co z czego i jak. Dekada i pół, mogło się wryć w krwiobieg.


Mama pod czereśnią, tą najmłodszą, wczesną jasną, dosadzaną później. Pod czereśnią bób. Nie obrodził. 
Cztery (chyba) odmiany jabłek, grusza, śliwy renkloda i węgierka, trzy czereśnie, pięć wiśni łutówek, aronie, orzech włoski i leszczyna. Porzeczki czarne i czerwone, agrest, borówka amerykańska, przeszłe od sąsiada maliny za altanką, poziomki przy szklarence. Pod drzewami truskawki, dawały radę, rodząc owoce nie wystawowe ale za to o smaku i zapachu godnym króla.  A jeszcze przy ujęciu wody, kranie nad żeliwną wanną bezkolcowa jeżyna na pionowo ustawionej kratce, rozrosła i rodząca jak wściekła.  I pigwowiec, jeden, gęsta kopuła rodząca w wielkiej obfitości drobne owocki, twarde bardzo a bardzo i tak samo niedostępne w kolczastej ( miał kolce, łagodne niby. Acha.) klatce. Winogrona nad bramką nieprawidłowo rosnące z aktinidią. No, poziomki, maliny, borówka i jeżyny zjadane były od razu, bez przerobu, winogrona też.  Aktinidia ani razu nie dała owoców. Może trafił się nam facet. 

Mama z psinką. Już chora.



Warzywa pod tym owocowym szaleństwem nie chciały róść, mało że drzewa i krzaki to jeszcze ziemia rzetelnie gliniasta, ale była szklarnia, zajmująca jakieś 15m2. I z niej pomidory, papryka, seler naciowy, czasem ogórki. Też przerabiane. Jednego roku obrodziła wściekle papryka, ta wielka i mięsista, innego pomidory lub ogórki, innym razem cukinie lub pattisony. Na szczęście śliwy, grusza i niektóre jabłonie nie rodziły co roku, bo bym padła od zbierania, transportu, czyszczenia i przerabiania dobra.  

Wiśnie trzeba było regularnie przycinać, tu mistrzem była Mama. Gdy raz mnie oddelegowała do zajęcia przyciełam je, owszem, bardzo solidnie w kulkę, prawie jak spece od miejskiej zieleni. Pół działkowiczów przyszło się śmiać lub kręcić z ubolewaniem głową. Oraz pouczać, atrakcja była że jej. I drzewa zaowocowały chyba dopiero w trzecim roku po moim cięciu, ale za to JAK. Ilość owoców była taka, że popamietałam, drzewka w czerwieni totalnej, zalane sokiem wiśniowym wszystko przy pestkowaniu, ręce zmacerowane sokiem i bolące od zrywania i transportu, masakra od gorąca walącego z kuchni, słoiki wszędzie, wyparzane hurtowo, więc jeszcze hektolitry wrzatku. Na kuchni razem trzy wielkie gary (mam jeszcze jeden z tych garów, potęga) na zapalonych wszystkich palnikach. Wrzątek do wyparzania, konfitura i kocioł do pasteryzacji słoików, po wyparzeniu szkła kocioł z wrzątkiem zastąpiony przez sokownik. Trwało to i trwało, a zdaje się że przynajmniej wiadro owoców powędrowało do Cioci.  Dużo zawsze do niej wędrowało. Więc nie wiem, polecać czy nie polecać cięcia w kulkę?

Tu siostry wypoczywające.  Mamy, Bobusia i moja. 

Agrest był przerabiany w kotłach na dżem, rubinowy i o smaku takim że nie do podrobienia, czereśnie mrożone, truskawki też, ale śliwki, gruszki, jabłka, aronia i porzeczki już tak, przerabiane. Galaretka z czerwonych porzeczek, zasmażane renklody, domowe powidła śliwkowe z rumem. Tak, przepyszne. Wszystko mocno cukrowe, wyjątkiem renklody, słodkie same niemożliwie i bez słodzenia. Gdzie z żelfiksami, nie było, więc ta obfitość w cukrze i częściowo pasteryzowane, choć galaretka z czerwonych porzeczek dawała radę pod kocykiem.  Jakoś tak mi się wydaje że szczęśliwą rękę miał kupujący to owocowe szaleństwo gość. Zbiorowo-składkowe to były robione zakupy - zdrowe, obficie bardzo rodzące krzaki i drzewa, nawet ta bezkolcowa jeżyna, u Bobusiów jest, ale gdzie tam jej do dawnej mojej. Nie chciałabym jednak powtórki z rozrywki. Oj nie. 
Wszystko to przez to, że we wczesnych mych latach Mama dorwała książkę o przerabianiu dzikich owoców.  Broszura to była omawiająca sugestywnie przerabianie dziczyzny owocowej roślinnej, w tym i orzechów wodnych (kotewek, chronione i bardzo rzadkie). Nie omawiała takich nowości jakie teraz okazuje się że są jadalne z owoców krzaków ozdobnych. Mahonii, ogników, ale oczywiście kaliny były i rokitnik oczywiście też. I w efekcie zaliczyłyśmy zbieranie dziczyzny, głogu, owoców dzikiej róży i tarniny. Dzikich mirabelek i ulęgałek, o jeżynach i jagodach nie wspominając. To przez moją Mamę były wakacyjne wyprawy dzieciarni w lasy. Ogólnie to moja rodzina leśna, las musi być. Grzybowanie uprawiane notorycznie, ale las atrakcyjny i bez grzybów. Zbieractwo dziczyzny dawało efekty rewelacyjne, więc zamarzyło Jej się owocowanie domowych. I przesadziła, jak dziś oceniam.  Ogólnie to ta działka była radością i udręką, Radość, bo poza betonem, bo zielono. Nie byłabym sobą gdybym obok tych owocowych szaleństw nie usiłowała uprawiać kwiatów. 

Ja w kącie za leszczynami.


W mikrym zakresie,  z niektórymi nawet bardzo się udawało. Piwonie, irysy syberyjskie, zawciagi i przebiśniegi, tawułki i słoneczniczki, rudbekie i liliowce, ubiorki oraz orliki. To bardzo się udawało, a u Bobusiów już słabiej wyłączając orliki. Tawułki padają, ranniki zaliczają jeden sezon (a tam były żółte połacie miodowo pachnące) i adieu, zawciagi marnieją już po posadzeniu.  Ech. Inne rośliny zupełnie, bo i inna ziemia. 

Gafa. Ukochana psinka.



Foty z brzydkich albumów, nie ukradzionych. O udrękach z posiadania tfudziałki nie będzie, mimo że były bardzo liczne to jednak tylko trochę łagodziły żal gdy Łojciec puścił za bezcen. 

Rany, chyba się wścieknę. Kocurro daj znak co jest.  

Pisała zastępczo R.R.

środa, 13 lipca 2022

Notatka 444 jak Rysia? Rysia tak.

Nie da się pisać, rudzinka Rysinka nie śpi. To tylko cykanki gwiazdeczki, żywego srebra, chomiczej pumy z mikro komentarzem. Powinny być z pokazaniem zabawy zabaweczkami od Kocurro, aaaaale gdzie tam, niewyraźna plama, nie koteczka. 

Na moich kolanach, odzianych różnie



Tu obgryza tasiemkę od srajtfona. Dziś. A tu wczoraj i przedwczoraj.





Nie ma łatwo, moje kolana to miejscówka baaaardzo ostatnio pożądana, Jacuś nie godzi się z jej długotrwałym zajęciem. I jest tak. 



Wybacz Czytaczu fatalną jakość cykanek, tu były robione przy ratowaniu Rysi przed zgnieceniem.  Ale nie tylko Rysia jest zasiadana na moich nogach. 


Feluś też. Dobrze że on nie zasiada towarzystwa, byłoby źle, bo futerko jest okazałe. I łaskawe. 






Ojjjjj. Kończę. 

Pisała R.R. na chybcika.

niedziela, 10 lipca 2022

Notatka 443 fiknięcia



Jak to człek nic nie wie. Nieodporny, na zwyczajne niespodzianki życia nieodporny.  Na los, owszem mamy wpływ jakiś, ogromny potrafi być, ale tylko gdy los nie fika. A fikać to umie, oj umie. 

Fiknęło mi dwa, nie dwa. Trzy tygodnie temu, gdy niczego nie podejrzewając knociłam między innymi posta, umęczona upałami i kłócąc się wewnętrznie z panią d.  

Post chciałam zilustrować gifami, nieźle opisującymi zdarzenia z tygodnia. 

Wykorzystam, a co mi się mają marnować  notki. 

W ten piątek co pieprznęło  był koniec roku szkolnego, co uświadomiła mi wielka ilość uroczyście odzianej młodzieży. Żaden młodociany nie wykazywał objawów smutku wykazanego na poniższym gifie, ale ten być może pojawił się w oddaleniu od kolegów i koleżanek. 


Nie pamiętam żadnego zakończenia roku szkolnego, no pustka zupełna. Nie było super oszałamiających świadectw, ale też nigdy nie musiałam sobie mówić "jeszcze tylko wpierdol, i wakacje". Przeciętność, z trudem osiągnięta w wypadku np. fizyki, a z przedmiotów nie sprawiających żadnych kłopotów wynikająca z kiksów mózgu. Jak np. kiksem było granitowe przekonanie abstynenta że "alkohol" to przez "ch", objawione nawet na próbnej maturze.  A to teraz zdarzają mi się byki, wtedy nie.

Po drugie, to było świętego Jana. To święto wymieszane w mojej głowie, ważna data. Bo można się już kąpać w rzece, te drobne wianuszki były święcone i ogień. 

Przed dniem Janowym noc -

pora szukania kwiatu paproci



i wicia wianków. 


Oraz ognia. 

Wszystko to oczywiście mylone z nocą Kupały, słowiańskim pogańskim świętem przesilenia. Nic nie poradzę, w moim dzieciństwie to święty Jan robił święto. 

I lipy kwitną na całego, co gorsza nie tylko one. Te rude liliowce, kojarzone z późnym latem i wrotycze też. Gna ten czas jak wściekły.  Świetliki szaleją, o czym donosi kolega J. Oraz Kasia. Obiecywałam sobie że się na świetliki wybiorę, jak na razie kicha.



Tak było, tyle naknociłam. Po czym rąbnęło.


O wpół do dwudziestej rozdarł mi się boleśnie Gacuś. Piorunem wet, USG i badanie krwi i okropna decyzja, nie ratujemy. Rąbnęło mnie, zwłaszcza że teraz okazuje się że nie można być z futrem w jego ostatnich chwilach. Okrutne, trudne. Wszystko nagle takie się zrobiło. Pisałam o tym, za kondolencje bardzo dziękuję, ale sam wiesz Czytaczu w jakiej rozsypce potrafi zostawić takie coś. Tak dużej że nie można w pełni docenić ratunkowego daru losu. Nie bardzo dociera w takim momencie, że życie potrafi mieć i fikania pozytywne.

Bo niedziela przyniosła mi maleńkie kocię. Rudą panienkę. Było tak. Asia ma psinkę, już starawą i fumiatą. Robi z Asią to co chce, dobrze że ogólnie stworek ma dobry charakter. Asia została doprowadzona do wiecznie parkującego grata na swoim osiedlu. Pieska francuska (trzeba uważać na spacerach, bo zjada z upodobaniem bezskorupowe ślimaki, dlatego francuski piesek) zażyczyła sobie akurat taki cel spaceru. I tam obok zdezelowanego auta zagryzione czarne kociątko, a sunia chce się wkręcić pod błotnik. I cichutki skrzek gdzieś w rupieciu. Sunia pod pachę, błyskawiczna akcja kuszenia skrzeczącego stworka psimi chrupkami i wyszła ruda drobinka. Chudziuteńka, z chorymi oczkami. I jest u mnie. Cud. Wielokrotny nawet. Bo po pierwsze sunia nigdy nie chciała chodzić w tym kierunku. Chrupki były w kieszeni, a to nie jest codzienna praktyka u Asi.  Po trzecie kocinka znaleziona jest bardzo proludzka, dała się złapać i najmniejszych problemów nie ma z jej dzikością, a z tym bywa różnie. Po czwarte psinka wytropiła, dzięki niej kotunia uratowana, ale ogólnie jest psinka piekielnie zazdrosną, takie "znalazłam, tak, ale nie głaszcz".  I taka chwila w życiu Asi, że nie bardzo ma warunki na przygarnięcie koci, inaczej przenigdy by mi się rudym cudeńkiem nie oberwało, Asia jest kocia. Taki splot. 
Jakby moja Lisiunia, kochane gender, zabierając Uszatka-Gacusia przysłała prawie natychmiast tę rudą kruszynkę.

Pierwsze chwile na moich rękach




I pierwsze dni. Kocinka z miejsca dostała imię Rysia. 



I się zaczęło. Jacuś był przez duet odchorowany,  pierwsze dni  Rysią też wcale nie były łatwe. Obrażony Feluś tym razem grożąco jej śpiewał i syczał, unikał jej jak mógł, jednak się nie chował - cały czas krążył po mieszkaniu w poszukiwaniu Gacusia. Serce mi się na to jego krążenie kroiło, biedny tygrysek, gdzie przyjaciel i co tu robi to małe świństwo, tak było. Rysia sobie jednak z nim częściowo poradziła, po paru dniach wyczaiła gdzie Feluś śpi snem kamiennym i delikatnie przysnęła przy jego boku. Przy pobudce już była inna bajka, kupiła go wylizaniem uszu, przymilaskami.  I jakoś leci, śpiewy ucichły. Jacuś natomiast ciężko przyjmuje nowego domownika. Nie ma on fajnego charakteru, oj nie ma. Planował sobie że będzie bachorkiem jeszcze długo, aż tu nagle takie maleńkie przyszło i zdetronizowało księciunia. A pobawić się nie bardzo z maleństwem da, małe ma swoje poglądy na zabawę. Miniaturowa pumka gryzie, Jacunio nie lubi być gryziony, Feluś zresztą też nie, więc spieprzają przed rozbawionym maleństwem obaj. Jacuś ogłosił strajk głodowy, stąd próba karmienia w wyrze, co Feluś wykorzystał. Owszem, moja Chupacabra okazuje się że je, późną nocą nadrabia dzienny post. Chowa się ponadto przed próbami zaprzyjaźnienia się tam gdzie Rysia go nie dopadnie, wanna azyl idealny na upały. Cykanki pokazują co prawda moment akceptacji, ale to wyjątek.  Więc łatwo to nie ma ale słodkie chwile się zdarzają. Rudziutkie ogólnie jest tak miłe jakby nie było kotką. Przesłodkie. 





Akurat to fiknięcie życia akceptuję, przyszło jako ratunek. 

A w ubiegłą sobotę zdarzyło się takie coś w co trudno uwierzyć. 
Bobusiowanie było, robotne ale krótkie.




Tydzień temu też, a jeszcze w poprzednią sobotę był pochówek Gacunia, ogólnie krótkie ostatnio pobyty w Bobusiowie. I była przerwa, w upały nie żyłam, przy lekach dziwne skutki uboczne, 
Przefatalnie znoszę takie piekło.
 
I w związku z tym było marudzenie Bobusia, że czemu wczesnym busem, przesadzam, zwierzaki sobie poradzą. I po co tak, nie dość że jak u nich jestem to nie ma jak pogadać, a dziś znów gnam. Fakt, ssało mnie do domu, bardzo, tak bardzo że prawie się na mnie obrazili. Prawie że uciekłam, a ponieważ wybrałyśmy się do Bobusiów z Asią, więc ona, niezbyt zadowolona wróciła ze mną. I co? 
Instynkt mam. Wichur się zerwał, zostawione na rozszczelnieniu balkonowe okna/drzwi u mnie puściły, przeciąg się zrobił i Feluś z Rysią uwięzieni w moim pokoju, z dala od kuwety. To raz. Po drugie akrobata Jacuś wykorzystał że szpara w balkonowym oknie się powiększyła, próbował chyba balansu i mu nie wyszło. Siedział za szybą i wrzeszczał o pomoc. Wypuszczony zareagował bardzo dziwnie, na słaniających się łapkach wdrapał się na moje wyro i po prostu prawie na miejscu zasnął, w momencie. Nie mam pojęcia kiedy zdarzyła mu się ta wspinaczka z wypadką na zewnątrz, nie było mnie siedem godzin. Jakie to szczęście że nie spadł,  że wylądował na tym naprawdę mini balkonie. Dreszcz do tej pory mną targa na myśl o tym co mogło się zdarzyć. Siatkę jednak trzeba będzie zamontować, została zdemontowana przy ocieplaniu bloku, wyrzucona przez tynkujących przy aprobacie Łojca. Nie robiłam wtedy szumu, krótko była,  kotusie miałam rozsądne i nie była potrzebna. Teraz okazuje się że trzeba założyć, pilnie. Co do Rysi i Felusia to aależ było sikanie..........

To tyle.
Pisała R.R.

sobota, 2 lipca 2022

Notatka 442 cykanki z Bobusiowania

 

Dopiero co wróciłam. Zaraz będę się wyparzać i aż mi słabo na samą myśl. Ale trzeba, bo kleszczom nie słabo. Pierwszy od jakiegoś czasu dzień gdzie dało się żyć, przynajmniej do popołudnia. Teraz znów się zaczyna, jeszcze pot mi z uszu nie kapie (ani z dziurek od nosa, kto by pomyślał że to możliwe) ale zanosi się że będzie. Cykanki pokazują zdziśki, tydzień temu byłam z wizytą z określonym celem. Przepaskudnym i do cykania nie miałam głowy, piorunem też wróciłam bo do życia towarzyskiego się nie nadawałam. No dobra, wywalę to najgorsze co się stało w czasie mojego blogowego postoju. Musiałam pożegnać zupełnie niespodziewanie i natychmiast mojego Gacusia. Rzecz się stała w piątek, w sobotę pochowałam go pod sosną w lasku na pasku. Obok Maciusia i Kubusia.  
Nie pierwsze to takie nagłe pożegnanie,  serce boli. 

Co jeszcze się zdarzyło (spokojnie, dobre wieści) spróbuję opisać w następnej notatce.




























Notowała R.R.