Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bobusiowo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bobusiowo. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 października 2023

Notatka 529 z soboty na niedzielę

W sobotę było bobusiowanie, takie przegadane i tylko w jednej trzeciej ogrodowe.  W sprawach zieloności wypełnione zbieraniem orzechów, wyrywaniem pokrzyw i siewek młodych orzechów, klonów, śliwek, czarnego bzu i nawłoci. Są też liczne siewki cisa, ale te bardzo chciane, pipciumy jedne. Było poza tym robienie miejsca na roszady funkii i nie tylko funkii, a robienie miejsca polegało na usuwaniu kożucha z barwinka, bluszczu, tojeści i gajowca.  Góra urosła, choć cały wysiedlony barwinek poszedł pod tuje.  Przegapiłam cykankowo słoneczny czas, a potem, gdy zrobiło się szaro z narastającą  tendencją do rozpadania się, odechciało mi się cykania. Wszystkie jesienne barwności bez słońca straciły dla mnie cześć powabu,  samo cykanie ostatnio nie takie powabne w efektach. Co do deszczu, to zdecydował się spaść tak na porządnie akurat gdy szłyśmy do przystanku. Przemoczył nas do majtek, co nie jest żadnym nieszczęściem bo jeszcze było w miarę ciepło.  Spoko. Ale powiem Ci Czytaczu że jesień już jest pełną mordą, w Bobusiowie dzikie wino nabrało ognistych barw, coś tam się wyzłociło, coś wysrebrniało, coś porudziało.  Z róż kwitnie mi na całego Ślicznotka z Koblencji, Inka zaraz znów będzie i Escimo Circus Flower w ramach podziękowania za wyproszenie natrętnych zawilców pajęczych też próbuje.  Miskant Little Zebra spotworniał rozmiarami, dostał mnóstwo różowawych wiech i zrobił się wcale nie "little", jest tylko jakieś pięć centymetrów niższy od rosnącego półtora metra od niego trochę z tyłu miskanta Zebrinusa. Razem te dwie kępy zrobiły się tak szerokie, że optycznie tworzą jedną wielką kępę, tłumiąc roślinki pomiędzy, przed, za i obok. Trzeba mi będzie je w przyszłym roku poprzesuwać...... Mnóstwo roszad, ech. 

W sprawach przegadania, to było o wszystkim i o niczym ważnym. Duperele bawiące, denerwujące, zajmujace. Trochę wymiany nowin o widzianych wspólnych znajomych, trochę pierdół domowych. Każdy coś nadał. Z ważnych rzeczy, Dziecko jest w komisji wyborczej, poleciała wcześnie w sobotę do lokalu wyborczego, bo rzecz nie polega tylko na pracy w niedzielę, tak dobrze to nie ma, trzeba wszystko przygotować. 

Dziecko wierzy w wybory. Bardzo.

Na swoim FB zamieściła hasełko. Takie.

"Jeden głos nic nie zmieni"

powiedziało 7 milionów kobiet.


Oczywiście że pójdę.  Jak zawsze, niech to jasna dupa.




Pisała R.R.

poniedziałek, 21 sierpnia 2023

Notatka 525 z bobusiowania


Miało nie być relacji z bobusiowania. Bo cykanek nie nacykałam. Bo było niezbyt. Bardzo roboczo, wszyscy coś robili, zajęci w tym cholernym upale na maksa. Wszyscy poza Dzieckiem co pojechało "na kolonie" odpoczywać po trudach zdobycia dyplomu. Więc co tu pisać, tyractwo było, mocno porąbane, zupełnie nie pasujące do temperatury i duchoty. Bobuś znów reperował przyłącza na panelu fotowoltaiki, chyba teraz się udało. Ekstremum jednak nie było bo zrezygnował z wejścia z naprawionym panelem na rozpalony dach. Ufff. My baby też jakoś ocalałyśmy, choć były litry potu. Beatka i Asia w dusznej szopie,  ja ze swoją stopą buszująca w zielonym. Stopa odparzona na małym kawałku do żywego w czwartek, podleczona w piątek, tak dostała w kość w sobotę, że dopiero teraz, po dniu zabiegów zaczyna wyglądać jak stopa. Dziwne to jest, wcale zajęta tyraniem nie zauważyłam że zaczyna protestować, jakoś działała, pokazała że mnie nie lubi gdy prawie kończyłam, a po wyjściu z busa miałam duży problem by na niej stanąć. Nieważne, zagoi się, ważne że po raz drugi dała się poratować i że w Bobusiowie grzecznie dała porobić.  



Dla mnie roboczo oznaczało że posadziłam kamasje, poprzesadzałam co nieco. Może bez sensu skoro taki gorąc, ale anemone tomentosa (czyli zawilec zwany pajęczym) zjadał mi różę Escimo i wszystko w okolicy. Róża, mimo że ona żywotna, ledwie dychała, jesiennych kwiatow tym razem nie będzie, powinno mi dać wcześniej  do myślenia że pierwszego kwitnienia właściwie nie było. No ale może kolczak ocaleje. Mnóstwo pchających się młodych anemone, więc wszystkie pchające się gdzie nie trza dostały nowe miejsce. Hortensja, taka co od dwóch lat wcale nie rosła, też poszła na nowe. Może lepsze. To na hortensji mi zależy, pod nią wylałam chyba z tonę wody, może przeżyje.  Poprzycinałam, trochę powyrywałam (pokrzywy, osty, gajowiec, bluszcz, brzydki a nachalny krwawnik kichawiec, siewki klonów i dzikiego wina, perze i mlecze, glistnik jaskółcze ziele) górsko urosło, a tych wszystkich wysiłków wcale nie widać.  Hmmmmm. A ile tyrania jeszcze by trzeba!!!!!

Kamasje poszły na stare miejsce, tyle że miejsce przesypane granulowanym obornikiem i kompostem. Tak nie powinno chyba być, ale z drugiej strony, to w dzikich warunkach one przecież rosną ciągle na tych samych miejscach, czyli na chłodnych bo w półcieniu lasów łąkach lub łąkach słonecznych, ale mokrych w okresie wegetacji.  I dają radę. 

Bez wykopania zostały białe kamasje, są, też powinnam im zrobić przewietrzenie, ale one zostały posadzone źle, nie w grupie, a pojedynczo i ciężko po zaniknięciu rośliny stwierdzić gdzie są cebulki. Szczerze? Były kupione jako pierwsze, są starsze o dwa lata od pozostalych i miały być  niebieskie. Posadzone zostały tak dziwnie, bo wszystkie cebulki dotarły do mnie chore, popleśniałe, porażone jakimiś grzybami w dziwnych kolorach, miękkawe. Pamiętam swoją wściekłość.....  Miałam wszystkie wywalić i tak powinnam wedle wszystkich prawideł zrobić, ale wtedy, ach tak bardzo chciałam że nie mogłam. Nie i już.  Więc wszystkie zostały wykąpane w nadmanganianie potasu i posadzone w szeroko rozstrzelonym łuku, tam gdzie rok wcześniej rosły aksamitki, w dużych odstępach, bo jeśli któraś by dała zdrowy kwiat to niech się nie zaraża od sąsiadów. W ziemi, w której wcześniejsze aksamitki wytruły nicienie. Każda cebulka  dostała barierkę z tabletek nadmanganianu wetkniętych dookoła, a i tak środek łuku wypadł, te po brzegach kwitną. Ponad połowa  z tuzina nie dała rady, no i białe ogólnie jakby słabsze od niebieskich, co może być winą albo za ciemnego miejsca, albo  czającej się w nich ciągle  jakiejś zarazy.   One nie są białe, są kremowe, przepiękne, doceniam po latach, ale gdy ocalałe cebulki wydały  w końcu kwiaty  klęłam, eteryczne kremy nie przemówiły do mnie. Bo miały być niebieskie i polować zaczęłam na nowo, jedna kępa jest z pięciu cebulek z Dalezji, druga to łup z Dożynek, pan od którego mam psizęby zechciał przywieźć, też wtedy zdobyłam pięć. 

Wybacz Czytaczu że tyle o kamasjach. Każdy kto ma jakiekolwiek zielone ma też swoich zielonych ulubieńców, a ja je bardzo lubię. Ach, gdybym dysponowała podgórską łąką to byłaby w kamasjach. I pełnikach. 

A kolejne dożynki tuż tuż.  Taka pora. Chwasty obficie sypią nasionami, pola zżęte już albo będą za chwilkę. Wszystko woła o zajęcie się, grożąc że jak nie, to pójdzie w dzicz. Albo na zmarnowanie. Może dlatego było tak pracowicie.







I jeszcze co do soboty. Ludzkie istoty tym razem bez obgadywania. 

Wykopałam ropuchę. Po raz kolejny stwierdzam, że one mają w sobie dużo ludzkiego, podobna do gniewnego miniaturowego grubasa wyraźnie miała ochotę mi dokopać za wykopanie.

Jaszczurki jakby śmielsze. Bobuś majstrował na ogrodowym stole, a za jego plecami, na ścianie z dzikim winem jaszczurcze wędrówki we wszystkich kierunkach. Jedną znalazłam w plastikowym pojemniku z deszczówką, wręcz ją wyłowiłam podstawiając wiązkę pospiesznie zerwanych chwastów. Nie wiem czy by sama wyszła, po ścianie pomykają swobodnie, ale plastik to inna bajka. Ześlizgiwała się

Pies dostał nadzór kuratorski, za ucieczki na ulicę w celu zażycia rozrywki przy straszeniu przechodniów. Niedobrze, ale pokochał straszenie niewinnych ludzi, podoba mu się bycie monstrum, a skąd ludzie mają wiedzieć że to tylko straszenie? Za ucieczki za suczkami, bo gdzieś we wsi są bardzo atrakcyjne i zwiewa do nich.   Taki nadzór kuratorski to rzadka dla niego rzecz, grzecznie się trzymał na ogół chałupy, te zwiewania to nowość. No straszył już przed domem, ale teraz straszy dalej.  Kiedyś jak się wymykał to tylko do sąsiada, opłotkami, przez nieogrodzone do kumpla. A teraz ucieka i straszy jak umie. A groźny? Tak wygląda niestety, trzeba znać żeby wiedzieć że to ciumciuś i ciapa. 

Raz się zdarzył szereg incydentów z nadmiernie towarzyską kurą, wpadała ze swojego betonowego obejścia na zielone, pieseczek napadał bardzo drapieżnie, łapał w pysk i nosił. Nie do wiary, po pierwszych panikach sypiących pierzem kurze to nie przeszkadzało,  luz zupełny, po odniesieniu przy pierwszej okazji wracała. Podejrzewam że bardziej kursko  kusiły biegające jaszczureczki niż bycie noszoną, a noszenie w pysku też w końcu uznała za atrakcję. Wracała uparcie.  

Kura się poznała na groźnym psie, przechodnie nie. Skargi się zaczęły. Samochody znów jeżdżą gęsto. Więc psina ma nadzór, wciąż musi być na widoku.

Przy omawianiu tych łazęg były wspominki o pierwszym psie, Raptusie. Kundel, od prawdziwego labradora troszkę mniejszy, biszkoptowe kłaki w innym gatunku. Ten to miał duszę włóczęgi! Zawsze był znajdowany, kilka razy odbierany ze schroniska, od przygodnych opiekunów ze dwa razy, raz tymczasowa opiekunka oddawała go z płaczem. Co trochę było gorączkowe szukanie, a on zawsze znajdował opiekę, całym sobą informując napotkanych że jest psem łagodnym i radosnym. Przekochany był.  Obecnie po okolicy łazi podobny do niego labrador, ma dom, ale wymykanie się z niego opanował do perfekcji. Towarzyski jest bardzo, im więcej ludzi tym weselnej, sklep, szkoła, impreza w remizie i tydzień temu z pielgrzymką powędrował do miasta, gdyby nie sprytna elektronika nie wiadomo jak by się rzecz skończyła.

No i tak to się toczy.

Pisała R.R.

poniedziałek, 10 lipca 2023

Notatka 523 z soboty

Mało było ostatnio aktywności, nie nadaję się do aktywności w upał. Owszem, jakoś się zawsze mobilizowałam, w tym roku tylko to co niezbędne. Rany. Czeka mnie orka gdy upały miną. 


Niedziela się skończyła, ja z nocnym chłodkiem ciut odżyłam, więc piszę.  W sobotę byłam w Bobusiowie, przegrzało mnie, przekołowało i niedziela była zdychająca, głowa pozwoliła sobie na ból. Nie ma co się nad zdychaniem rozwodzić, minęło jakby. 

Z Bobusiowa wieści takie. 

Dzieciątko obroniło licencjat, miało to nastąpić w przyszłym tygodniu, a znienacka jest po sprawie. Stres musiał być, bo na niewinne pytanie czy teraz magisterka, Dzieciątko stwierdziło że ma całkowicie dość i żadnych studiów. Na razie nigdy. Delikatne świętowanie  było, jestem z niej dumna, dała radę choć nie lubi. Bo Dziecko nie kocha idei zaliczeń (nie było wypadku żeby nie zaliczyła czegoś za pierwszym podejściem, gra twardziela ale okropnie przeżywa przed) i  więcej nie chce. 
Bobuś jest tuż przed kolejną leczniczą jazdą. Kiedy jazda będzie to na razie się ustala.

Ogólnie raczej ok.

Było wściekle gorąco, słonecznie i dusznawo, nie bardzo się dało żyć nigdzie. Tylko siedzenie w cieniu miało  sens i na tym właściwie powinnam poprzestać, tak jak reszta towarzystwa. Ale nie, zanim to do mnie dotarło, to sobie naszkudziłam.. Bo póki Dziecko było czczone to czciłam, jak pojechało na świętowanie grupowe to mnie jednak podniosło do zielonego, koniecznie coś chciałam, tak dużo do zrobienia. Na siedząco kołowrót mniej się dawał we znaki, to pewnie dlatego. Chociaż to co niechciane powyrywać zanim zrobi się duże nie do wyrwania lub rozsieje  nasiona. Więc zataczając się troszkę powyrywałam i..... Uznałam w szale wyrywania pokrzyw i małych siewek klonów za niechciany klon liście kirengeszomy. Prawie zlikwidowałam sobie raryteta. A wyrywałam niechciane!!!! 

Chyba karuzel wiedział dlaczego był. Albo to przez niego? 

Z działań mniej szkodliwych, to po odsiedzeniu szkody, gdy prawie pewna strata rarytetu podniosła mi ciśnienie,  wykopałam jedną kępę kamasji, cebulki wykopałam znaczy. Tu wydawało mi się że dam radę, chciałam  wszystko, ale źle się kopało, niby takie nic, a więcej machania sprzętem groziło kalectwem lub udarem, dobrze że nie padłam przy tej odrobinie. Wykopana kępa jest młodsza o trzy lata od swojej też niebiesko kwitnącej siostry, sadziłam pięć cebul, takich w rozmiarze cebul tulipanów botanicznych, wykopałam szesnaście w rozmiarach różnych, ale wszystkie większe niż posadzone. Sekator nie jest olbrzymem, cykankę zamieszczam dla MP, co sadziła biedronkowe kamasjowe pipciumy. A wcale te cebulki nie miały super warunków, możliwe że gdyby miały, byłyby rozmiarów sporych ziemniaków. 


Jeszcze starsza kępa do wykopania, pojedyncze białe też trzeba będzie wytropić, wykopać i zrobić z nich kępę na nowym miejscu. One lubią rosnąć w stadzie. 

Znów cykanki niezbyt udane, tym razem rozmazanie kolorów. Problem jest po ostatniej aktualizacji aplikacji,  barwy rozlewają się poza swoją formę. Najtragiczniej w tych przedstawiających czerwone róże, ciemne floksy i pomarańczowe lilie, wrrrrr, nie nadają się do pokazania. No dobra, najwyraźniejsze cykanki z nieudańców. 



Nawet powycinać nie ma jak, jaka taka co dziesiąta, więc raczej opisówka będzie. 

Jest bardzo sucho, po roślinkach nie widać tylko dlatego że mają poszycie, na ogół mnie denerwujące bo poddusza większe rośliny, ale przy upałach bezcenne. 

Poniżej rozmazany łanek krwawnika kichawca, przy nim wydaje mi się że poskrzypek liliowy ciut hamuje wraże pożeranie liliowatych, koleżanka Basia twierdzi że tak działają wszystkie podśmierdujące astrowate z wrotyczem włącznie. No to testuję, lilie - tu niespodzianka, za niskie do tego krwawnika, kwiaty mają jeszcze zwinięte w pąkach i schowane w krwawniku.   Tak sobie myślę, że może trzeba inne astrowate śmierdziuchy wprowadzić przy liliach, wrotycze i złocienie. Niższe. 




Róże. 


Część róż kończy lub skończyła kwitnienie, część dopiero teraz szaleje. Post otwiera cykanka ślicznotki z Koblencji i lawendowego kwietnego cyrku. Lubią się. Liva powyżej, niestety czerwone Piano i Karmazynowy cyrk kwietny mają cykanki rozmazane, wrrr. 

Te różane cyrki to wynik fascynacji serią róż Flower Circus Kordesa, te co mam nie wszystkie są strzałem w dziesiątkę, Impala stanowczo nie. Mam cyrki: Impala, Escimo, Lawender, Parfum (mało pachnie), Crimson i Pompon Circus Flower. Ta ostatnia róża bardziej jest znana jako Pashmina, odradza się pomaleńku, a już myślałam że po niej. Przy robionych zbiorczych zakupach z koleżankami pracowymi wzięłam jako zamawiająca najsłabszą. Niby dawała radę, ale słabo, ta niszczycielska dla róż przedostatnia zima wydawało się że jest zimą ostatnią. W ubiegłym roku obok rudego kikuta Pashmina z łaski wypuściła bardzo późno  wątlutki pędzik, taki wcale nie rokujący, w tym roku był jednak pęd mocniejszy, kwitnący. I super.  Crimson Circus Flower był bonusem, świetną niespodzianką. Od popularniejszego Piano z hodowli Tantau różni się wyłącznie wzrostem, jest niższy o połowę. 

Nie było mnie prawie całą sobotę, wracałyśmy z Asią ostatnim autobusem. Tak wyszło.  Moje futerka bardzo źle zareagowały na całodzienną samotność. Opierniczyły, ze strony Rysi to był miauczacy bluzg, głośny jak na nią na poziomie ryku. No jak śmiałam. Zostawiłam, a jak raczyłam wrócić, to skrzywdziłam, bo nie dopiesciłam od razu (kleszcze!), jedzonko nie takie (nowa karma), i gdzie trawka?!!!. Tym razem nie przywiozłam.   Przebaczyła mi dopiero w niedzielę, z popołudniowej drzemki obudziłam się z rudzizną u boku. Futerkowy chłopcy byli dla mnie bardziej wyrozumiali, przynajmniej takie robili wrażenie. Miauk był, ale raczej proszący o pieszczoty, co dostali. Tyle że nocą były ganianki, łomoty i rumory, skorupy miseczki i rozrzucone chrupki. W niedzielę znów koteczki Feluś i Jacuś to sama słodycz, ganianki i wojenki, naprawdę? Skąd. To jakiś obcy kot. Dwa obce koty, no, może trzy.

Ale już nie są słodziakami. Niby karma i kuweta są jak należy, ale pora na grupowe zaleganie, na pieszczoty. Rysia już nie da popisać, koledzy też, drobna na razie wojenka w ramach działań przywołujących mnie do porządku się szykuje. Drobna, ale rozwojowa, muszę działać.


Dobranoc. 

Pisała R.R

Acha. Jacunio sika, nadziewanie na razie odstawiłam, obserwuję go bardzo pilnie. Tabletki trzymam z niepokojem pod ręką i kto wie czy nadziewania nie wznowię. Niby ok. ale wydaje mi się że trochę za często  bezproduktywnie się zaczyna kręcić koło kuwety. 

Ryki Rysi weszły jej w nałóg. Karcona przecież była krzykiem i uznała że to dobra metoda na karę i dla mnie. Zaczęło się od stłuczenia przeze mnie miseczki z której miała właśnie jeść. Oburzona Ryszarda w pozie odpowiadającej mojej (szerzej rozstawione sztywne łapki), z mordką otwartą jak krokodyl, idealnie przełożyła moje QRRRWO!!!! na miauk. 

niedziela, 18 czerwca 2023

Notatka 521 o różach, meblowych odnóżach i natrętnej melodyjce

W Bobusiowie cięłam i wyrywałam na potęgę. Plewiłam wściekle.  Za tydzień powtórzę, muszę zrobić wolne pola do przesadzeń. Tym razem tylko kawalątka udało mi się wyszarpać, na przesadzenia i rozsadzenia już nie starczyło ani czasu ani sił. Wielkich efektów nie ma, tylko ostrokrzew mniejszy, już nie trzy gdańskie szafy a półtorej, zwłaszcza od dołu  - to widać. A poza tym szaleństwo roślin trwa, jedno zarasta drugie, usiłowałam coś podziałać, ale przegrywam, pora roku sprzyja zielonemu i zielone kładzie mnie na łopatki.



Dziwnie się porobiło z moimi różami. Ziemia w Bobusiowie niezbyt im sprzyja, one walczą, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć że pięknie rosną. I tak jakiś rodzaj cudu że róże są, jak sobie przypomnę jak wyglądały bzy lilaki....



Dają radę magnolie, kielichowce, kaliny, berberysy, dużo daje radę, ale róże ziemia Bobusiowa ledwo toleruje.  Przycięta bezlitośnie (bo ruda zaraza) róża Old Port odbiła, zakwitła, ale na tak niskim poziomie że kwiaty przysłonięte miskantem Little Zebra. 
Tylko zapach, wyjątkowo piękny, każe wypatrywać kwitnienia. A szkoda, Old Port ma te kwiaty równie urodne jak zapach. Miskancik trzeba będzie posadzić bardziej z tyłu, najpierw zrobić miejsce, ech. 
 




Inka w tym roku ma wyjątkowo wiotkie pędy, kwiaty widać z daleka, ale one główkami w dół. 
Róże jakby mniej wigorne, tak nie powinno być, dostały przecież swoją porcję odżywczego papu. Niektóre jeszcze nie kwitną, część ma kwiatów mniej. Chlubnym wyjątkiem jest jedna kordesowa cyrkówka, ta się okwieciła po całości. Obok Artemis, niestety, lichota. 

Poniżej na cykankach Violet Parfum Cirkus Flower, biedna Artemis, Lavender Circus Flower i Ślicznotka z Koblencji w blokach startowych, Liva z masą drobnych poukrywanych pączków.  





Część jeszcze nie ma ani jednego rozwiniętego kwiatu, są takie co widać że się będą starać, ale część zupełnie olała temat. Olewaczy nie pokazuję.

Poza tym, to nadal dżungla.






Rosnąca oczywiście całkowicie po swojemu. Beatka narzeka na warzywne grządki, Bobuś na ilość niechcianych samosiewek i połamańców w lasku na pasku, Asia na to co pcha się w truskawki, wszyscy uważamy że świetnie rośnie to, co niezbyt chcemy, a do chcianego dopieprza się żywina w postaci mszyc, mrówek, chrząszczy, zajęcy i saren. Wśród żywiny najbardziej nie kochamy ślimaków bezskorupkowych. 


Oczywiście że było trochę posiadów w konfiguracjach różnych i z gadkami na tematy roztomaite, niekoniecznie mądre.



Tak było.




Reszta tygodnia to pranie, pranie, jeszcze raz pranie (Jacuś) oraz pilnowanie futer (też głównie Jacuś).

Oraz.

Po tak długim czasie w końcu oderwałam nogi od spodu szafy. Przypominam, rozebrałam na części szafę z lat pięćdziesiątych, celem modyfikacji. I utknęłam przy nogach, przybitych na mur wielgaśnymi gwoździami, kołkami, zalepionych klejem w monolit. Jakieś tam nędzne sukcesy odniosłam przy JEDNEJ nodze i zastój, a nogi cztery. Co jakiś czas  były beznadziejne próby oderwania, ale beznadziejne. Plan przeróbki zakładał nieuszkodzenie żadnego z elementów, a tu zonk, nie zanosiło się że to możliwe. Oprócz oderwania nóg, to trzeba było zrobić konstrukcję pod, dużo piłowania i szlifowania, ale to było łatwiejsze i zostało zrobione, a nogi nadal przyspawane do spodu. Zawartość szafy w pudłach, na środku pokoju jak monstrualny parawan labirynt z części składowych szafy. Brakowało mi energii do dzieła, więc stał sobie ten dziwny twór omiatany tylko. Miałam składać w piątek, w takiej postaci jak było, nastawiłam się na wysiłki straszne, aż tu ni z tego ni z owego coś mi się w mózgu przestawiło i stwierdziłam że prędzej rozniosę rumpla niż pogodzę się z jego  dotychczasową postacią. Młot poszedł w ruch, co prawda przez kawałek sklejki, ale naprawdę ostro, sklejka w drzazgi. Okazało się że trzeba było nie delikatnie a z furią, nogi, klej, kołki i gwoździe się furii nie oparły. Będzie tak jak chciałam. Ufff.  

No i co jeszcze wartego zapisania? 

Przez balety pewnej białoczarnej kociej latawicy natrętnie i nie do zagłuszenia tętni mi gdzieś za uszami macarena. Nic nie daje rady zagłuszyć czy zastąpić. Słówko macarena nie ma dobrego tłumaczenia. Urocza latawica, piękna dziewczyna co uparcie imprezuje nie odmawiając sobie uciech cielesnych (bo one dobrze robią według piosenki), coś takiego to znaczy. Uciech cielesnych macarena zażywa w różnym towarzystwie, wiecznie do tych uciech zachęcając, bo to jest wg. niej i piosenki bardzo dobre.  Niejaki Vittorino nie dał rady dotrzymać kroku latawicy, więc kto lepszy, no, chłopcy? Piosenka o damie taneczno lekkich obyczajów liczy sobie już ponad trzy dychy i od czasu powstania pobiła ileś tam rekordów. A to odtańczono ją totalnie na olimpiadzie, a to remiksowano rekordowo licznie. Z remiksami dla mnie jest jest niezbyt, pieśń traci wiele, najfajniejsza wersja oryginalna, a  najradośniejsza to ta. 




Macarena zaczęła mi tętnić jak kocia macarena raczyła zawitać w domowe progi -  tak na pokazanie się że żyje, miziu-miziu i wyżerkę w przerwie od baletów.  Coś mi się zdaje że nie tak łatwo będzie odwieść kocią macarenę od baletów. A tak ciut poważniej brzmi oryginalna macarena. Panowie tu młodsi. 


Masz w sobie macarenę Czytaczu? Obok kilkunastu innych twarzy może masz. Nie wiem jak Ty, ale ja sobie te machania rączkami i gibania tułowiem przypomniałam, siebie w roli macareny raczej nie widzę, ale pomachać i pogibać mogę, skoro już gdzieś tam mi tętni. Tak sobie myślę, macareną być to fajna rzecz na jedną setną etatu, większa porcja nie może być strawna dla nikogo. Dla macareny też.

I link. Pojawia się u mnie co jakiś czas, byłoby fajnie gdybyś podał dalej Czytaczu. 

Pisała R.R.

niedziela, 11 czerwca 2023

Notatka 519 sobota była.

Niewiele się dowiedziałam. 



Komunikaty muszę wyrywać, mój ulubiony Bobisław chętnie opowiada o okolicznościach towarzyszących, mniej chętnie o tym co się z nim dzieje i dziać będzie.  Sam podejrzewam niczego nie jest pewien, widzę jak szuka co jeszcze można i gdzie. Z każdym kolejnym tangiem zmiana, bo tu gorzej a tu lepiej niż zakładano.  No i tak okazało się że sprawa z leczeniem Bobusia jest o wiele mniej posunięta niż miała być, ale za to być może będzie lepiej niż się zanosiło. Z jednej strony nadzieja, z drugiej denerwujące czekanie.  Teraz przerwa na trzy tygodnie i potem znów będzie się dziać, w zależności od tego jakie efekty będą po zagojeniu tego co już było robione. 



Czyli do mety daleko. Bobisław w każdym razie spokojny jak masyw górski, taki bez lawin, wybuchów i trzęsień ziemi. Zadaniowo podszedł do tematu, stosuje się do zaleceń, ale i wciąż szuka. Nie jojczy. 
Nie wiem czy to częste, faceci jojczą, nawet nie ich wina że jojczą, inny trochę system nerwowy. Ale z drugiej strony to rzadko która kobieta rwie się do mordobicia, u facetów częstsze. Bobuś, z tego co widzę od zawsze  ma inaczej.  Bywa twardzielem nie od mordobicia. Już w komentarzu pod poprzednim postem napisałam w jak dziwny sposób czerpie siłę z tego co zdołał znieść. Do pewnego stopnia da się zapanować nad reakcją ciała i psyche na temperaturę, ból, hałas, nie każdy chce i umie, Bobuś chyba umie.   



Bobuś spokojny, ogólnie spokojność i pogoda ducha odpowiadająca tej w otoczeniu. Te kilkanaście godzin soboty to przerwa od duchoty, susz, zimnic i upałów, burz i lejnych opadów. Coś na kształt sielanki. Wiadomo, chwilowa sielanka, ale miło.



Impreza urodzinowa-imieninowa była w sielance, w tej przerwie od niemilstw. Oczywiście że kosiary po sąsiedzku rzegotały mechanicznie, szpice pierwotne wyły, ale jakoś tym razem króciutko, mokra trawa chyba źle się kosi a po deszczu słabiej chce się wyć. Za to ptaszęta rozmaite dawały z siebie wszystko.
Przyjemnie było.



Bobuś w humorze świetnym, ale po abstynencku. Tak nic a nic, ku mojemu zadowoleniu. Bez miłosierdzia żadnego napiszę że zaczynałam się bać przed zdrowotną akcją, czy mi się Bobuś nie rozpije na amen, alkoholu było dużo za dużo i za często. Prawdopodobnie usiłował tym piciem zagłuszyć zdrowotne turbulencje, co jest zawsze jednym z durniejszych pomysłów. Teraz nie wolno, zero jakichkolwiek procentów, to jedno z zaleceń których bezwzględnie musi przestrzegać od początku leczenia. I bez skrzywienia przestrzega, nieoczekiwany bonus. 



Ja doskonale wiem, że dostęp do procentów dla wielu jest miarą szczęścia, ALE. 


No dobra, napiszę. Bałam się że będzie jak z Bobusiowym tatą. To nie był alkoholik stoczony na dno, ale dno majaczyło, królom życia tak się robi. Miał zalety, owszem, w obliczu całokształtu one były coś jak topielce na brzegu, takie całkiem utopione i niedotopione. Królowanie tak utopiło.


Bobuś odziedziczył po swoim tacie jego zalety w trzystu procentach, wredoty i egoizmu to z ćwierć promila, może nawet jeszcze mniej. Geny bywają jednak złośliwą potęgą, mogło dziać się źle. Ale dostał czas, cud dany nielicznym. 


Impreza była super, ale Dziecko szybciutko spruło. Prawdopodobnie skorzystała z okazji że dozór nad tatuniem grupowy i da się oddalić celem odpoczynku wśród rówieśników. W pełni zrozumiałe, Dziecko trzyma i spisuje się rewelacyjnie, ale urlopy i odsapy konieczne. 

Nic tym razem w zielonym nie dłubałam, mokro w zieloności, bo w piątek przelało bardzo solidnie, ranny deszcz dał wilgoci na dłużej. Dżungla bardzo mokra. Brak mi w masie zieleni większych plam koloru, za mało żółci, bieli pomarańczu. Królują fiolety, trochę ich za dużo, część tego co teoretycznie miało być niebieskie przyjęło od otoczenia kolorek.


Naparstnice w tym roku cudnie wyniosłe, samosiewy tam gdzie im pasuje, róże dopiero będą na poważnie kwitnąć, czosnki Krzysztofa są tylko z ostatniego jesiennego sadzenia, wcześniejsze odfrunęły. Nie widzę czerwonych żmijowców, białych dyptamów.

Orliki na cykankach jeszcze pobite deszczem, mnóstwo roślin wrzeszczy o przesadzenie, część zjada kolegów i koledzy ledwo piszczą. Chwastów moc, a przecież tyle tego wyrwałam, no ech. Dżungla, mlaskata i ślimacza. 

Gdy wracałyśmy niebo na zachodzie było łagodnym cudem perlistych oranży i róży, słońce już się chowało. Coś z łagodnych perlistości było w całym krajobrazie, mimo że jak widać na niebie szarawo. Takie obrazki tam, gdzie kawałki horyzontu, cykanka wątło oddaje perłowość, ale może coś z niej zobaczysz Czytaczu. 



I przydrożne maczki. 


Pisała R R.