Czytają

sobota, 16 września 2023

Notatka 526 kasztany i inne bziki

Wyruszyłam na kasztany, pora roku taka że być powinny. Zastosowanie kasztanów może być różne, od twórczych (ludziki z kasztanów i zapałek),  przez lecznicze i kosmetyczne (maści reumatyczne i na pękające pięty oraz gładką skórę), energetyczno-alternatywne (odpromienniki i lek na żyły wodne!???), do żywienia nimi dzików i świń. Ale ja chciałam je wykorzystać jeszcze inaczej. Dużo mi jest potrzebne. Koło mnie rosną kasztanowce, ale sąsiedztwo przedszkola i podstawówki oraz obfitość starszych osobników ludzkich wykluczają obfite zbiory. Ci ostatni zbierają raczej nie dla świń i dzików i ludzików, chyba te tajemne moce kasztanów i ich działanie lecznicze tak kuszą, że rudych przyjemnych kamyków nie ma, przynajmniej tak sobie brak rudych kulek tłumaczyłam.... 

Więc spacer po. Duża torba wzięta. Po drodze mijałam kilka drzew, ale nic nie znalazłam...  Więc dalej. 

Park pod Jasną Górą ma dużo kasztanowców. Ogólnie to popularne drzewa, aleje w swej historii były obsadzane albo po całości lipami albo po całości kasztanowcami. Kilkukrotnie. Teraz lipy, ale kasztanowce pospolite wręcz, a park jasnogórski ma ich naprawdę sporo.  





Wszystkie, ale to wszystkie kasztanowce dały ciała i nie obrodziły. Zeschłych poskręcanych liści pełno, a zielonych kolczastych kul mało, bardzo mało. Do tego zawartość zielonych kolczaków mikra, miniaturki kasztanów, nic solidniejszego. Obeszłam park. Plon zmieściłby się w szklance, a zabrałam torbiszcze. Coś mi się wydaje że solidnym drzewom starcza energii wyłącznie na trwanie, owszem, na matury w wiosennym pędzie optymistycznie kwitną, ale potem, w walce z cholernym szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem pozbywają się zalążków owoców, nie mając sił na ich wychowanie i puszczenie w świat.  

I owoców niet. 

Park jasnogórski, ale drzewa zasłaniają klasztor, po wyjściu iglica wieży słabo widoczna. Z oddali widać ją lepiej.







Tę uliczkę bardzo lubię. Wieluńska. Schodzi dosyć pochyło po prawej stronie klasztoru w stronę Rynku Wieluńskiego, ruinowata ale odpicowana pod przybyłych. Stara jest tak jak klasztor, być może starsza. Pamiętam stary bruk na niej, to były kocie łby mocno spiłowane przez czas, potem asfalt, a teraz gładka i równa kostka brukowa. Domy przy niej to niskie kamieniczki, któreś tam z kolei, murowane na fundamentach poprzedników, ruderowate w sposób straszny od zaplecza, bo remonty frontów, a reszta niech się wali. Ale na zapleczu jest miejsce na wieszanie prania, siedzenie z sąsiadką pod starą jabłonią, na życie. A żyje się tam pod okiem rodzin zasiedziałych od pokoleń, swojsko ale dosyć trudno. Palenie w piecach, łazienka razem z kiblem niekoniecznie w każdym lokalu, kuchnie na gaz w butlach lub węglowe. Bywa grzyb. Próchno drewnianych schodów, podłóg, krokwi dachowych. Zimą potrafi jechać czadem po całości. Co poradzić, te kamieniczki budowane przynajmniej sto lat temu bieda kamieniczkami były od początku, dużo skromniejsze od zabudowy po drugiej stronie klasztoru. Rynek ku któremu uliczka schodzi już dawno nie jest prawdziwym rynkiem, był nim w sensie placu targowego w czasach gdy jeździły pospolicie furmanki. Nigdy eleganckim rynkiem nie był, kiedyś wyglądał zupełnie inaczej bo pod jego nawierzchnią zakopana została za okupacji odnoga Warty. Może było bagnisto?


Jasna Góra od strony Rynku Wieluńskiego

Ale.... Gdzieś na Parkitce (dzielnica) widziałam czerwono kwitnące, rekordowo zdrowe, owocujące bardzo dzielnie mimo młodego wieku. Ha, tylko gdzie? Przed którymś z wymyślnych bloków, kogo ja odwiedzałam? Na pewno nie przy blokach gdzie mieszkają znajomi, gdzieś podczas błądzenia widziane trzy rosnące w regularnym trójkącie, posadzone za blisko siebie, na rozległym trawniku, widziane gdy kwitły i gdy sypały kolczakami. Myślimy, idziemy, szukamy. 

I nie znalazłam Czytaczu. Gdzieś tam zapewne rosną, ale nie trafiłam. Za to okazało się że dzielnica ma fajne tereny zielone, niegłupie. Jest miejsce na wszystko co ludzie lubią robić na zielonym, łącznie z urządzaniem grilla. 




Plon nadal mieści się w szklance. Za to obfitość żołędzi. Nie zbierałam, muszę poczytać czy mogą zastąpić kasztany. 

Dlaczego kasztany?

Bo. 

Jestem na etapie szukania alternatywnych i nieszkodliwych substancji do działań artystycznych. Między innymi etapami, mam i taki bo dzieje się. O dzianiu się nie będzie tym razem wcale, może nigdy. 

Dlaczego te kasztany? Futra zdrowe i żerte oraz wydalające koncertowo, stąd po oglądzie lakierów, farb i klejów mój wściek i szukanie jak by tu bez wielkich kosztów sobie podziałać. Futerka i ja musimy jeść, tego się nie da ominąć, minęły dla nas czasy łowów i upraw, trzeba kupić. I cholera, robi się cienko, bo ceny szybują. Trzeba kupić, a farby, kleje, lakiery, no cóż niekoniecznie. Ich ceny też szybują. I jasna dupa, nie tak dawno kupowany czajnik przecieka na przykład.  Więc duch Zosi-samosi we mnie wstąpił i zaczęło się kombinowanie. 

Wiadomo, wszystkiego nie przeskoczę, ale coś zrobić samodzielnie mogę. Do cholery, całe tysiąclecia NIE BYŁO sklepów dla artystów i Castoramy!!!!! A ludzie sobie radzili.  Coś podziałać mogę i ja, mam net, nam nawet ksiażczynę podającą co i z czego można zrobić.  Są artyści co nadal sami robią podkłady, farby, werniksy. Taniej im to stanowczo wychodzi niż kupowanie gotowców, a efekty naprawdę niezłe. Odkopują stare receptury, szukają. Jeden z takich to ten. Robił sobie farby zupełnie matowe, chcąc osiągnąć efekt fresku. 



Do farb pewnie nie dojdę, ale kto wie tak na pewno? Ludzie robią je z różnych rzeczy, z kwiatów preparowanych ałunem, glinek.... Mam fazę na czerwień i zieleń, turkus i pomarańcz, tu nie da się raczej bez gotowych pigmentów, przecież nawet nie wiem jak wygląda mityczny polski czerwiec do wyrobu czerwieni. I męczyć żywe?!! No nie. 

Mam za sobą kilka prób, i napiszę Ci Czytaczu, że bezbarwny lakier i supermocny bezbarwy klej wyprodukowałam bezboleśnie. Oba nie są zupełnie bezkosztowe, tak dobrze to nie ma. Ale bezbarwny lakier do oskrobanej szafy kosztował mnie może trzy złote a nie trzydzieści.  Klej dodatkowo niezbyt wygodny w stosowaniu, bo trzeba kleić na ciepło, ale za to zupełnie nietoksyczny, nieśmierdzący chemią, częściowo wodoodporny i klejący wszystko do wszystkiego. Pytanie tylko jak okaże się trwały. Testy trwają. 

No z czego ach z czego te cuda? Zwłaszcza klej? 

Ale potrzebuję go dużo, a tu już przy większej ilości zaczynają się koszty. Stąd pomysł na klej z kasztanów, one mają dużo dekstryny, tego samego składnika który robi kleje skórne. 

Na razie, z powodu braku armat pomysł upadł.

Nara Czytaczu.

Pisze mi się nadal potwornie, wywala mnie z pisanego tekstu. Cykanki wybierałam z chyba tysiąca nacykanych, więc łatwo nie ma. Jeszcze u siebie to jakoś daję radę pisać (co prawda z wkqrwem i wcale dobrze mi to nie robi), ale w gościach, no nie da rady. Wywala bezlitośnie. Żebyś Czytaczu wiedział, jak to doskwiera. Jak już z mozołem piszę, to mam uczucie że wszystko oschłe. A czytam, to mogę, wywalanie rzadsze, choć też jest. Żebym to wiedziała dlaczego tak.....  

Pisała R.R.

Ps. I już wiem, żołędzie dekstryny nie mają. Mają za to skrobię, czyli teoretycznie klej się da zrobić, ale w takim razie to klej nie będzie taki trwały, mocny itd.