Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ubaprania własne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ubaprania własne. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Notatka 543 kupa mięci po garażówce

Ku pamięci, inaczej dzieląc literki. Po garażówce. W grudniu się nie załapałyśmy, w styczniu się udało. 

Post pisany wczoraj, pary starczyło mi na pisanie, a brakło na dodanie obrazków. Posta zdobią foty znaleźnych skarbów, część wróciła z garażówki, część dopiero na takiej zadebiutuje.


Piszę, bo mimo zmęczenia, a może przez zmęczenie nie mogę zasnąć. Powinnam, nie spałam w nocy z soboty na niedzielę, a nie mogę. Bardzo jestem złachana, bardzo. Może jak popiszę to mnie zmorzy.  

Gdyby nie to złachanie byłabym bardzo zadowolona.  I pewnie będę jak się wyśpię, pogoję, wypocznę. 

Najpierw to, co miało wpływ na złachanie, a czego mogłam uniknąć. Chyba mogłam. 

Ku pamięci.

1. Nie jeść nigdy sałatki ani żadnego ciasta u M, a najlepiej niczego nie jeść u M. Przenigdy, każdy wykręt jest dopuszczalny żeby uniknąć konsumpcji efektów kulinarnych działań mamusi M.  Trzeba obmyślić wykręt, bo zwykłe odpowiedzi w stylu "dziękuję, ale nie" nie działają. Co by to mogło być? Najlepiej powód długotrwały i jeden, łatwiej będzie mi go zapamiętać i go zakodować mamusi M że NIE. Tylko że M u mnie jada...  

Tak Czytaczu, bezsenna noc zawdzięczana sałatce z selerem-ananasem-szynką z autorskim majonezem mamusi M.  A może ciastu z galaretką? Nie, to ta sałatka. Nie dość że niedobra, to jeszcze szkodliwa. Wszystko niedobre.  Najgorsze, że przepis na sałatkę dałam ja.   Ech. Nie przypuszczałam że można tak ją zepsuć. A można, wystarczy tylko usunąć sól, cukier, walnąć za to dwie łychy ziółek na trawienie (to gorzkie w nich, co to mogło być?), co konserwowe zastąpić gotowanym bez soli i jednak nie dogotowanym, porąbać wszystko na w porywach blisko dwucentymetrowe kostki (żucie i gryzienie jest ZDROWE), wymieszać z domowej roboty mazidłem zamiast z  gotowym majonezem i już.  Gotowe. Samo szczęście i jeszcze usłyszałam że specjalnie dla mnie moja sałatka i moje ciasto.  O cieście to już wstyd pisać, fakt, też kiedyś dałam przepis, a zupełnie mu nie posłużyła wersja wytrawna bez cukru i zlekceważenie sposobu wykonania - co dało gruby zakalec. Ela pewnie to samo przeżywała co ja, na jej cześć pasztet z  cieciorki, też walory smakowe miał ujemne. I to wszystko niby nasze, taaa. Moja to na pewno była noc w towarzystwie kibla. 

Najgorsze po raz drugi, że to wszystko z sercem i najlepszymi intencjami, bo zdrowsze i na pewno będziemy wolały takie zdrowe. Nie ma chyba uprzejmej formy żeby powiedzieć że jednak nie. Więc jadłyśmy, a niech to.  O co zakład że Ela też musiała warować przy kiblu? Niech Ci się Czytaczu nie wydaje że jestem złośliwa i przesadzam. Nie jadłeś i mam nadzieję że nigdy nie będziesz musiał jeść czegoś takiego. W zdumienie wprawia mnie że można się przystosować, M je i żyje oraz nie narzeka, ale jakie zdanie tak naprawdę ma o jedzeniu wsysanym u mnie? Ja solę, słodzę, nie stronię od konserwantów w konserwowych jak już się na nie zdecyduję i nie upieram się przy własnoręcznej produkcji majonezu czy galaretek. Oraz nie cuduję z tłuszczami, dla mnie masło lepsze od najzdrowszej sercowej margaryny.  Podobno są ludzie o smaku tzw. pierwotnym. Dla nich sól i cukier to trauma. Mama M ma taki? A M? 

Spałam w sumie z dwie-trzy godziny, z tego godzinę ciągiem. Sałatka, moja podobno.

2. Nie zakładać więcej granatowych skarpetek, ten jeden jedyny raz starczy. No, to można skreślić, wywaliłam nowiutkie dziadostwo. Nie trzeba pamiętać. Żeby to jeszcze wiedzieć jaki do licha one miały skład dzianiny, żeby nie kupować. Najgorsze że w dotyku były milusie, nic nie zapowiadało że tak dogodzą. 

3. nie pchać wściekle obciążonego wózeczka po śniegu. Kółka się nie sprawdzają na słabo odśnieżonym. Ten akurat punkt może mieć trudności z realizacją, jeśli za miesiąc też będzie śnieg. W każdym razie przy  transporcie ciężarów wozeczkiem po śniegu ma miejsce taki wysiłek, tyle on trwa, że należy się na to nastawić. Chodzić intensywnie na siłownię i wyjść z chałupy godzinę wcześniej. Przynajmniej.

4. Jak upadać to na miękkie. Najlepiej nie upadać wcale. Nawet jeśli to nie są typowe zaglebienia, to skutki nagłego styku ciałka z twardym są bolesne. Tyłek był nie tak dawno, może jak zapiszę to się zakoduje że NIE UPADAĆ. Owszem, jak na razie nie ma długotrwałych skutków, mijają, ale kiedyś upadki mogą dać gorsze efekty niż boloki przez kwartał, miesiąc, tydzień, dzień. Nie upadać. 

5. Sprawdzić czy w domu jest kawa. Mieć kawę. 

Może będę tryskać od razu zadowoleniem z garażówki jeśli zastosuję powyżej wymienione. 

Bo za miesiąc też chcę wziąć udział. Asia też chętna, ciągle jeszcze ma co sprzedawać, ciuszki, torebki, duperelki, obrazki. Ja też mam z czym. Towarem głównym były książki wywalone koło pojemnika na papier. Dużo jeszcze mam. Góra tego mokła na trawniku, obracałam dwa razy z torbiszczami które ledwo niosłam. Zabrałam wszystko co nie było doszczętnie przemoczone, bez dzielenia na to co lubię lub nie. W domu się okazało, że razem z zasobami domowej biblioteczki wywalajacy wywalił wypożyczone dwie biblioteczne, z placówki dosyć odległej - więc jeszcze ich nie odniosłam. Możliwe że jeszcze coś bibliotecznego było w zostawionych rozmoczonych. Dlatego wózek był tak ciężki, zabrałam na garażówkę książki dziecięce, trochę sensacji i wszystkie religijne,  w tym kilkanaście religijnych wydanych przed drugą wojną światową. Wszystkie w czarnym płócienku z tłoczonymi złotymi literkami na okładkach, na ciężkim kremowym papierze. Najpiękniejsza, najbogaciej ilustrowana była ta o Franciszku Xsawerym, świętym co działał w egzotycznych krainach. Ilustrator sobie nie pożałował egzotyki a wydawca dołożył do tego luksusu złocąc brzegi kart, dając piękną wyklejkę i wstążeczkę-zakładkę oraz stylizując wytłoczeniami okładkę na skórzaną. W 1932 roku wydana, i tak sobie myślę że było to jakieś wydanie unikatowe, bo w necie nie ma takiego. Poszły wszystkie, antykwariusz zabrał w momencie i nie kłóciłam się co do innej ceny za Franciszka Xsawerego, bo pierwsza strona wycięta do połowy-pewnie była dedykacja lub dane właściciela, okładka z zaciekiem po suszeniu. Oczywiście że tanio sprzedałam, kosztowały mnie tylko tachanie do chałupy i zabawę z dosuszaniem. Ale wiesz Czytaczu, książki to dobro z którego wyrzucaniem nie umiem się pogodzić, nie godzi się traktować ich jak śmieci. Owszem, był czas że wydawano je tak, że po jednym czytaniu były rozsypującym się śmieciem, treść śmieciem nie bywała, choć zdarzało się że część nakładu miała od nowości puste niezadrukowane strony, części brakowało lub był ich nadmiar. 

Tym razem zabrałam prawie wyłącznie to, co wyrzucane w śmieci, a raczej zostawiane w torbach i pudełkach koło śmieci. Bo zaglądanie do tych opakowań weszło mi już chyba w nałóg, tak jak zerkanie do pojemników z napisami szkło-plastik/metal-papier. Obok książek lana z aluminium wymyślna patera - wielki wywijas podobny w kształcie do znaku zapytania na ciasteczka-owoce-orzechy-cukierki,  tak wielki że pomieściłby wszystkie podane łakocie. I cztery filiżanki z falbaniastymi spodkami, szklane-dmuchane, wytwornie baniaste i śliwkowe ze szklanymi ślimaczkami-uchwytami.  I jeszcze zdekompletowane sztućce, trzy misie z metkami, zabawkowy wózek dla lalki z lalką, maskotki z Epoki lodowcowej, Krainy Lodu, świnki Pepy. Nowiutkie i ani razu nie włożone pastelowe różowe kalosze w granatowe groszki. Skąd wiem że nienoszone? Ano z metki-metryczki producenta, tak sprytnie doczepionej że założenie wymagałoby jej zerwania (w tym samym pudle kaloszki równie nowe, mój rozmiar, krótkie i zgrabne oraz w kolorze khaki. Moje. Będę nosić). Poszła część książek, wiewiór z Epoki Lodowcowej, filiżanki, patera, część sztućców, kaloszki. Te ostatnie zostały kupione z kwikiem szczęścia i niewiary że za dwie dychy.... No. 

Wywalone rupiecie i zawadzacze, taaa...

Obiektywnie patrząc, to wszystko takie jest, dla jednych niechciane, zawadzające, niepotrzebne, dla innych wręcz przeciwnie.

Wiesz Czytaczu od czego się zaczęło to moje baczne przyglądanie się temu co ludzie wyrzucają? Od lat chodziłam na targi staroci, do ciucholandów, przyglądałam się ryneczkowym stoiskom z badziewiem, ale to nie stąd. Śmieć to śmieć, tak było, teraz nie każdy śmieć to śmieć. 

Od maskotki-pluszaka widzianego jako zostawiona pod śmietnikiem sztuka nówka nieśmigana. Szokujące, bo tak nowa, droga, nietypowa. Codziennie mijana przynajmniej dwa razy. Nie zbierałam nigdy pluszaków i maskotek, jedna wykochana od dzieciństwa małpka mi wystarczyła. Ale te ileś tam lat temu uroda i pełen wdzięku realizm zostawionej maskotki mnie powalił, buldożek to był, mięciutko się układający i tak realistyczny że byłam pewna że jest  żywy, wstrząs za każdym uchwyceniem go kątem oka. Zachwycił mnie. Ale nie wzięłam, nawet przez ułamek sekundy o tym nie pomyślałam. I potem patrzyłam jak zostaje stopniowo świniony, niszczony, przygniatany zwalanymi na niego rupieciami i workami, rozpruty stłuczoną szybą. Był to jakiś rodzaj traumy, ten śliczny zwierzaczek został wywalony bo już niekochany, żywe zwierzaczki mają czasem szansę na drugi dom, on jej nie dostał. A był tak ładny, tak nietypowy, potem dopiero i z rzadka zaczęły się pojawiać u nas mięciutkie maskotki, ale te z pełnym wdzięku realizmem nadal są rzadkie. Raz spotkałam pluszowego kruka w ciucholandzie, wypisz wymaluj jak z Czarownicy. Też wdzięk i miękkość oraz realizm w pełni docenione przez obdarowaną młodą wielbicielkę Czarownicy. Teraz ten piesek, na żywo jest super, przytulny i wdzięczny, mięciutki, ale to już nie klasa arcymistrzowska. 

Po buldożku zaczęłam patrzeć. I widzieć potencjał odrzutów. Od nie tak dawna je zabieram i daję im szansę. Pierwszy raz to było może rok po buldożku, ta szafka powstała. Od jeszcze bardziej niedawna zabieram także te, co mają potencjał, ale dla kogoś innego. Kilka powędrowało do Bobusiów, ostatnio trzy kontakty podtynkowe, dizajnerskie, kompletne i nowiutkie, przy najbliższym wyjeździe zostaną uszczęliwieni metalowym czarnym zamykanym magnetycznie chlebakiem, u nich sprzęt potrzebny bo myszy w domu bez Fotki coraz bardziej bezczelne.  Chlebak nówka, jak z katalogu. Do tego łazienkowy kosz na śmieci, komplet do łazienkowej szafki-komódki, nawet kolor pasuje. Do mojej koleżanki, z jej transportem, trafił latem tarasowy fotel, stoliczek do niego, wielki metalowy świecznik, też zdobiący taras.  Kłopot był, bo ona jeździ jarriską, trzeba było rodzinnej mobilizacji by przewieźć, pal diabli stoliczek i świecznik, fotel był potęgą.  Ale się udało, choć przewożący pyskował. Pomalowała wszystko na jasny zgaszony granat i nie wiem jakie zdanie ma pyskujący, ważne że koleżance się podoba. Mnie też, co mniej ważne. 

Teraz sprzedaję. Ja mam dodatkowy grosz, rupieć nie staje się śmieciem a czymś potrzebnym i chcianym, fajnym.

I cieszy mnie że ludzie się cieszą. 

I cieszy zarobek. Uważam że należny, za znalezienie, czyszczenie, pranie i mycie- czasem bardzo potrzebne, częściej symboliczne, transport i stanie nad płachtą ze sprzedawanym. Tanio. 

Tym razem było ludno, impreza była wypasiona. Ludzie jacyś tacy tym razem sami fajni. Łącznie z przebierającymi w Asinych kubkach obcojęzycznymi facetami.

Ale czemu te imprezy zawsze takie...... Z kiksami?

To że bezsenna noc, to już wiesz. Adrenalina przy transporcie była tym razem w takiej ilości, że cała impreza była na przytomnie. Ale niezbyt szczęśliwie. Pchając ten mój transport przez śnieg przy jednym z podważań wózka bo krawężnik, któryś tam kolejny, poślizgnęłam się. Upadek był na rączkę wózka, trafiło na żebra. Dużo mówi o ciężarze ładunku i wytrzymałości wózeczka fakt że się nie wywalił razem ze mną. I nie połamał. A ja w kurtce rozpiętej, bo od ciągania i pchania dobra pot mnie zalewał. Nagle schylanie się, dźwiganie, nawet głębszy oddech to rzecz niepożądana. Ponieważ transport przez śnieg był długi, a Asia zawsze dociera ciut później, "nasze" miejsce przy ławkach już było zajęte, nie było gdzie usiąść i cała impreza na stojąco.  Owszem, byłyśmy zajęte, niezbyt zwraca się uwagę na dyskomforty, do pewnego momentu się nie zwraca. Nogi, stopy zaczęły mi dokopywać obok żeber, piec. O prawie piętnastej już miałam zupełnie dosyć, pakowania odwaliłam przy zaciśniętych ząbkach, Asia pomogła. Ona jeszcze by została, ale widziała że lada moment padnę.   Na nóżkach bardzo już obolałych dotarłam do domu. Było z jednej strony o wiele łatwiej, ciężar do pchania mniejszy, białe podtopniało i zmiękło, no ale nogi coś pracować nie chciały i te żebra, bezpośrednio po upadku bolały mniej... Ale dałam radę. Jakoś, z myślą że zaraz uwolnię stopy, napiję się kawy, odsapnę i może coś zjem.

W domu się okazało że druga zapasowa paczka kawy była właśnie zużyta, nie ma. Tylko myśl o kawie pozwoliła mi dotrzeć do domu, a tu nie ma.

Owszem, rano piłam, ale nie przeżyję bez kawy.  Nawet obiadu nie zrobię i nie zjem, musi być. Więc krótka obróbka futer i po kawę. Nie ma. Więc dalej na tych moich spuchlakach. Kupiłam trzy kilometry dalej, wróciłam, ściągnęłam buty i skarpety i od razu przestałam się dziwić piekącym i bolącym stopom. Że puchną to normalka, od stania przez ponad pięć godzin mają prawo. Odparzone wszędzie gdzie się da na miejscach styku but-skarpetka-skóra, rozlanymi plackami. Na biało-bąblasto-wodniasto-ropiasto.

Rozkładana metalowa skrzyneczka, też łup, akurat na zbierane sztućce i kuchenne narządka

Tu częściowo rozłożona, po lewej sześć noży z bardzo dziwnym trzonkiem, pierwszy raz się spotykam z takimi.


*
*
Następny dzień. Jestem zadowolona. Kasa policzona, przybyły dwie stówy, mniej boli, stopy sklęsły, bąble już płaskie. Mniej zadowalające, że z nosa mi leci, ale jak się nie pogorszy to da się przeżyć. 

Sprzedane:
- religijne książki, te stare
- cztery inne, Sołżenicyn, Oto jest Kasia i album Disneya z Krainy Lodu, Instrukcja obsługi kota - ta ostatnia moja, domowa.
- szklana metalizowana na bardzo srebrno skarbonka w kształcie ananasa
- kaloszki w groszki, kwik szczęścia nabywczyni wybitny
- amatorski olejny obrazek bez ramy, amatorski, ale bezbłędny kolorystycznie i kompozycyjnie, kremowe tulipany, w wazonie na tle zasłony, na obrusiku jeden płatek tulipana, mocno uproszczone kształty i wazonik to uproszczony nietrafnie. W. Wielgosz zmalował kolorystycznie-ślicznie. Pastelowe zielenie, zgaszone róże obrusika, kremy i ciepłe szarości. Gdyby nie fatalny stan blejtramu i napięcia podobrazia, gdyby nie to, że obraz wymagał godzin dłubania przy doprowadzaniu go do porządku, czyli przeniesienia go na nowy, nietypowy w rozmiarach blejtram, życzyłabym sobie za niego dużo więcej niż dwadzieścia złotych. O ile bym go sprzedawała. Podobał mi się.
- maskotki, dwa pieski w czapkach, wiewiór z Epoki Lodowcowej, kupiona dla pieska
piszcząca niebieska żyrafka, bananek i marchewka z biedronkowych warzywek, zabawka edukacyjna ze świata świnki Pepy.
- szklane filiżanki ze spodeczkami
- metalowa wymyślna patera-byk
- ścienny owalny zegar na baterię, sam plastik, ale ładny i sprawny
- ruski dziadek do orzechów, znaleziony identyczny jak mój domowy służący mi od dziesięcioleci solidny radziecki wytwór, sztućce, jedenaście sztuk za osiem złotych i tu zdziwienie, bo akurat one zniszczone i dla mnie nieładne, a noże wyjątkowo do dupy. Dla gościa ważny był wzór, wygrzebał wszystkie. 
- moje klipsiki ze stali chirurgicznej, czerwone szlifowane kwadraciki-rombiki w ramkach ze stali. Noszone raz, na imprezie dla której były kupione.

Tyle pamiętam. Jeszcze coś pewnie poszło...



A dzisiaj. Dzisiaj pozbierane z betonu śmietnika takie łupy, już wstępnie opłukane. 
Garażówka powinna być codziennie.





Dodatkowo stalowy garnek, ktoś wolał wywalić ponad pół stówy, bo garnek z tych porządnych, niż doczyścić przypalone. Z pokrywką wywalił, a co się będzie szczypał. Przypalenie nie z tych wybitnych, a garnek po za tym ma bardzo nikłe ślady używania. Zastanowię się czy go po odmyciu nie zatrzymać, mój o takiej samej pojemności o wiele mniej porządny i swoje lata ma. 
Widać że wywalał ktoś, kto za te rzeczy nie płacił, może ogólnie to stąd ta obfitość wywalanego. Nie zapłacili to nie szanują, tak myślę, może to prezenty, niechciane prezenty lub fanty odziedziczone po nieszanowanych krewnych?  Dlaczego tak piszę? Tych talerzyków było chyba dwanaście, wywalajacy nimi puszczał kaczki po betonie, ocalały trzy, chińskie są. Miseczka angielska, było chyba sześć. Zbieram porcelany w cebulowe kobaltowe wzory, tu o mało mnie szlag nie trafił jak zobaczyłam skorupy takich, z talerzy. Skorup po kostki. Nie chciało się dojść do pojemnika, lepiej było ciskać. To już moje futra są bardziej cywilizowane, tłuką ceramikę namiętnie, ale zniszczenie jest przy okazji, a nie celem samym w sobie 

Ja chyba nie z tej planety. Po mojemu, to marnie skończymy jeśli nie będzie szacunku dla wytworów ludzkich, nic nie da żadne oszczędzanie wody, energii, paliwa. Żadne apele.  Za dużo się marnuje. To wszystko przecież z nieba nie zleciało, przy powstaniu część dóbr Ziemi została bezpowrotnie zużyta. Nie odrośnie, a w zamian za zużyte dajemy plastik, skorupy, dziadostwo. I tyle tego wciąż powstaje, wciąż na nowych surowcach. Bo moda, za sekundę won bo mnie zbędne i gówno ma do rzeczy że komuś nie.  Skala potworna.

Jak wytwarzać, to rzeczy naprawdę niezbędne, na tyle piękne i trwałe by doceniły ich użyteczność i urodę następne pokolenia.  Tak ludzkość działała przez tysiąclecia, to co się dzieje, to jest aberracja, mody były, ale np. każda szmata była przerabiana na papier. Teraz aberracja, tak myślę.  Te biedronkowe warzywka, ręcznie szyte, wściekle pożądane, najładniejsze z biedronkowych pluszaków, i co, już be? No be, dzieci podrosły i won do śmieci hurtem wszystko. Zabawki nawet rozumiem, ale cała reszta? Marnie skończymy, to pewne, przecież ta chwilowa użyteczność przedmiotów  i  ich wywalanie są świadectwem szerszego zjawiska. Za dobrze nam?



Ku pamięci pisała R.R.

piątek, 5 stycznia 2024

Notatka 540 domowy księżyc z odzysku

Wyciągnęłam go tydzień temu ze śmieci.

Wcale nie dlatego że mam zwyczaj wyciągania czegokolwiek ze śmieci, dość często zabieram wystawione obok śmieci różności, prawda, ale ściśle ze śmieci to raczej nie. Tym razem wyciągnęłam jednak z kontenera na plastiki,  po prostu potrzebny mi był szkielet abażura, bo obiecałam że coś wymyślę żeby zaopatrzyć w ładną osłonę Beatkową lampę. Bo mają, taką wyjątkowo piękną, niestety bez abażura. I tu jest problem, lampę kupili z abażurem bardzo uszkodzonym i dobranym widać że wtórnie i zastępczo, słusznie wywalili. Tyle że teraz lampa nie do użytku, a nic, ale to nic gotowego wzorniczo nie pasuje, no za cholerę. Jak pasuje tak mniej więcej do lampy, to nie pasuje do Bobusiów i miejsca gdzie ma stać. Jest co prawda netowy sklep gdzie można zamówić, ale raz, ceny zdziercze, dwa nie mają w ofercie pasujących wzorów. A mnie wpadł w ręce kawałek materiału stworzonego po to by być abażurem do Beatkowej podstawy, to co, wysyłać kretonik i zamawiać czy może zrobić? Zrobić. Tylko pasujący szkielet do tegoż, kurs z YouTube i byłoby super. .  Zaczęłam polowania na szkielety abażurów.  Ciężko jest, całych i nie takich mam już kilka, obietnica była złożona z pół roku temu..... Kłopot bo nasadzenie abażura musi pasować do oprawki żarówki, ona absolutnie nie do wymiany.  Więc kiedy zobaczyłam że jest w kontenerze z plastikami reklamówka na pewno z abażurem to wyciągnęłam, bo w końcu może się nada.  W domu się okazało że abażur się nie nada, nie taki rozmiar uchwytów, a w torbie oprócz abażura jest zdezelowana i z uszkodzoną oprawką mosiężna lampka. Skoro przyniosłam i chyba ładna, to może doprowadzę do użytku.  Wystarczyłoby podokręcać nagwintowane elementy, dać nową oprawkę i pomyśleć nad kloszem.

Najpierw podokręcałam i wywaliłam zepsute. Przy okazji się wydało że lampka z Zakładów Sprzętu Oświetleniowego POLAM w Wieliczce. Z 1954 roku. No ładnie.

Siedemdziesięciolatka. 

Tylko jak ona tak stara, to użytek raczej nie za pomocą Castoramy, przydałoby się mieć klosz, szklany i biały (mleczne warstwowe szkiełko w podstawce), porządną starą oprawkę z porcelany lub ebonitu... Skąd coś takiego wziąć? Może jednak Castorama.

Castorama odwiedzona, pochodziłam i zrobiłam w tył zwrot. Nie pasowało mi do antyku. 

Lampa bardzo nie chciała iść "na wolne", bo wczoraj remontowiec przy mnie wynosił z remontowanej klatki sąsiedniego bloku stare lampy, potłuczone banie-klosze, pęki kabli z grudami tynku. Wymieniają. W oku mi błysnęło, potłuczone skorupy gdyby były całe to może  by pasowały.  Spytałam czy jest może jeden cały klosz, bo mi potrzebny, chciałabym. Pani poczeka, od góry idziemy, jeszcze będziemy wyrywać, to może się uda nie stłuc. Po piętnastu minutach dostałam dwa mocno brudne komplety - klosze na mur beton osadzone w metalu, z części metalowych zwisało gdzieś tak po metrze kabli. Podziękowałam z całego serca, zabrałam dar trzymając jak najdalej od siebie i wlokąc za sobą kable. 

Co za fajny remontowiec...

W domu zagwozdka, jak do diabła się zdejmuje te banie?! Wymieniają bo nie da rady wymienić przepalonej żarówki??!!!

Jeden klosz stłukłam, wtedy się okazało że prościzna. W jednym "kinkiecie" oprawka taka jak trzeba, dosztukowałam do staruszki. Klosz mniej więcej pasuje, no hura! 

I he he, elementy dodane są mniej więcej równolatkami lampki. Ona naprawdę chciała świecić.

Klosz myłam okropnie długo, pocąc się ze strachu że stłukę, no ale udało się i jest tak.


Wydaje mi się że nie ma co cudować, jest dobrze. Kto wie czy nie lepiej niż z kloszem produkcyjnie oryginalnym, naśladującym klosz lampy naftowej. 

Co do zgromadzonych szkieletów, to zaczęły mi tupać po mózgu różne pomysły. Zobaczymy co się z nich wykluje.

Domowy księżyc pasi stworkom, lubią jak się świeci. Tu panowie, Ryszarda IV Waza aktualnie uznała że musi zapchać godny dżdżownicy przewód pokarmowy i zaraz zacznie pyskować że mam NATYCHMIAST dać saszetkę. Na razie smętna warta przy suchych kulkach. 


Póki się zastanawia jakimi obelgami mnie obrzucić, to może jeszcze zdążę wstawić aktualne foty światełek kuchennych, tak mi przypasowały że mam ochotę zostawić je na dłużej. 


Jutro już idą królowie. Hmmm.

A Ryszarda już pyszczy tą swoją słodką mordeczką. Już już mamusia daje....

Pisała R.R. 

niedziela, 8 października 2023

Notatka 527 galeriowa niedziela

To trzecia garażówka w Galerii Jurajskiej gdzie wystawiałam. Asia i ja, impreza w pojedynkę jest trudna do ogarnięcia, przy stoisku powinny być dwie osoby, nie ma inaczej. Każda przytachała swoje, ja rupiecie których nie chcę, one do niczego mi i do niczego tym których gust mniej więcej znam. Moje osobiste rupiecie wzbogacone paroma moimi obrazkami, bo ramki na zbyciu. Ramki wystawione nie takie jakie mi potrzebne, od lat jeśli zdarza mi się myśleć obrazami i co rzadsze je zmalowywać, to obraz ma formę kwadratu. Lub owalu, a mam stosy prostokątów.  I jeszcze, przyznam się. Rzeczy z śmietnikowych wystawek. W szkatułce są np. sztućce, półmiski i talerzyki z Chodzieży też z tego źródła, kubki również. No nie mogłam zostawić. A tak, ktoś się cieszy zielonym kubkiem, ktoś inny półmiskiem z Wałbrzycha, jeszcze ktoś wcale nie wie że ramka z obrazkiem króliczka ma w sobie ślad, pierwotne świadectwo pierwszej komunii Przemysława Rajczaja z 1958 roku. Wywalono te rzeczy w stanie idealnym (no ramka i szybka Przemysława Rajczaja były ok, a ramka śliczna, prostokątna), a ja perfidnie dałam im nowy dom za grosze. I nie, nie chodzę po śmietnikach po nie, same mi włażą w ręce. W domu używam znaleźnych noży, zamiast wywalonego pękniętego prawie nowego czajnika służy znaleźny rondelek z podwójnej warstwy stali. Szwajcarski. On nie pęknie. Asia mniej więcej podobnie, trochę ciuchów do tego, no i ogólnie wszystko lżejsze.

Dziś było dziwnie, za każdym razem jest dziwnie. Mało ludzi z zewnątrz, nie wiem czy tak jest zawsze, ale ciągle widzę na imprezach te same osoby. Grudzień podobno dla garażówek najlepszy, a teraz.... Część klientów to  niewystawiający i chodzący jako klienci handlarze chcący złupić naiwnych. Litości! To te znaleźne odrzucone sprzedaję za grosze.  Oczywiście że dałam się nabrać na każdej z imprez, dziś też, bo po  namyśle myślę że już na starcie pierwszy klient co zgarnął cholernie różne wszystkie moje wystawione książki musiał nimi handlować, ta rutyna i fachowe urabianie. Nie ma inaczej. Młynek do kawy z pierwszej wystawki mur beton poszedł do cwaniaka, z drugiej jabloneksowa biżuteria, dziś książki. Ostatni zirytował mnie przestrasznie, bezczelny był wręcz wzorcowo. Ale uwaga, tym razem się nie dałam przerobić.  Ponieważ jakaś dobra dusza wystawiła koło śmietnika wózek dziecięcy (a ja pamiętając zdychanie po pierwszej garażówce skwapliwie go przygarnęłam), wystawiłam tym razem oprócz książek wszystkie niechciane mosiądze i parę takich co chciane, ale przecież ileż można. Wózek dał radę. Denerwujący palant koniecznie chciał kupować po cenie złomu, nie przyjmując do wiadomości że nie przyszłam do skupu i to ja dyktuję ceny. Grał łaskawcę, wyszukiwał nieistniejace wady, przepolerowane, brak poleru, inne metalowe, to tu zepsute ogniwo w bransoletce (nieprawda), tu nie ma szkła (metalowa ramka z martwą naturą, szkła tam nie przewidzieli). Co do całości mosiężnych dupereli dał w końcu spokój, ale uparł się wściekle i najbardziej na mosiężnego pingwina, ja jeszcze bardziej że mowy nie ma, z ceny nie zejdę. Pingwin był z litego mosiądzu, lana bryła metalu dosyć toporna, indyjska i ponieważ pingwiny w Indiach raczej nie żyją, potraktowana jak stwór z bajki, ciałko ryte w piórka, ale te piórka układały się w łuski. Gadzi pingwin, he he. Pamiątka, ale akurat mniej lubiana i dla mnie mniej ładna od mosiężnego zająca kupionego razem z gadzim nielotem. Kupione te figurki zostały dekady temu, w sklepie blisko budynku katowickiej telewizji, przy okazji Dyktanda, zdaje się że piątej edycji. Łojciec startował. On pisał, a Mama i ja zwiedzałyśmy okolice i przy tej właśnie okazji zostały kupione pingwin, zając i dzwonek, też mosiężny, a akurat sklepiki z indyjskościami wystartowały i nie wszystko w nich było badziewiem. Pamiątka (choć Łojciec z dyktanda odpadł, zdaje się że bardzo przecenił swój poziom polszczyzny), pamiątka po dawnym życiu.  Ale pingwin mnie wnerwiał, coś w jego estetyce było dla mnie nie tak, nie chodzi o piórołuski bo te raczej dodawały wdzięku, nie pasował do mnie i już. Zajączek zostaje razem z dzwonkiem, pingwin znalazł nowy dom, mam wrażenie że raczej w pokoju syna handlarza niż w sklepie. Syn z trudem go odstawiał, kilka razy wracał i wgapiał się uparcie i w końcu kupił być może za własne kieszonkowe, łapiąc mnie za żakiet w połowie drogi do łazienki. Niech pingwin będzie dla niego dobry, zdaje się że figurka jest obiektem miłości od pierwszego spojrzenia. Tym razem wygrałam, stwór cenę miał i tak uważam że za małą. 

Pierwsza cykanka pokazuje płachtę z mocno już przerzedzonymi rupieciami. No cóż, nie miałam głowy do cykania, co prawda wózek odwalił główną pracę fizyczną, ale to mnie dziś było niezbyt. Pierwsza część imprezy i dnia była pod znakiem karuzela, czyli huśtawki ciśnieniowej. Uparłam się że nie zawalę imprezy, nie zrobię kuku Asi i udało się dotrzeć na miejsce bez wpadek i jakoś biednie i nędznie brać udział w zdarzeniu. Nie było źle ogólnie, trzy wyładowane torbiszcza zawiozłam, wróciłam z dwoma, druga pusta w połowie, ale co do znacznej części imprezy nie mogę powiedzieć że świetnie mi szło i wszystko było ok.  Jak  w koszmarze jakimś działałam, większość energii zużywając na zachowanie pionu. 

Tym razem całe przedsięwzięcie miało schody, od szukania strony galerii (srajtfon, to Asia mnie zapisała, srajtfon twierdził że takiej strony to nie ma i on jest zmęczony, więc mogę go cmoknąć w kartę SIM którą zgubił) po otrzymanie potwierdzenia że mogę wziąć udział (srajtfon i organizatorzy imprezy, mail przyszedł w sobotę, powinien w czwartek). Co do karuzela, to pomógł dopiero solidny wkurw na handlarza-tatunia podnosząc mi radykalnie adrenalinę i stabilizując błędnik. 

Cykanki z powrotu. Daawno okolic dworca nie odwiedzałam.  Żółciak, grzyb na akacji, odrasta, zcykałam młodziutki niewycięty odrost, z drugiej strony pnia i wyżej ślady po obciętych przez być może smakosza. 












Srajtfon w strachliwym oczekiwaniu na poniedziałkową wiwisekcję chodzi jak złoto.  Ciut fałszywe, bo część cykanek jednak nieudana, a te pokazane wcale nie oddają uroku mijającej niedzieli. Słonecznej, ciut wietrznej, chłodnawej.  

Korzystając że srajtfon na razie ok, piszę, może nawet spróbuję coś napisać u kogoś. Tabaaza wróciła. Tu uśmiech. 

W środę jestem umówiona z Asią na las, srajtfon powinien już mieć przegląd za sobą, ciekawe w jakim stanie wróci.

A poza tym, to jest właśnie tak jak z tą galeriową niedzielą, jak działam, to ostatnio zawsze ze schodami. Nie ma prosto, gdyby nie Asia, to machnęłabym ręką,  pani d twierdzi że nic nie warto. Za często brak mi sił by się z nią spierać, a już gdy w grę wchodzę tylko ja...... Niby się okazuje że jak się gangrenom okoliczności i pani d postawię to coś tam się udaje, coś warto, ale cholera, czemu tak musi fikać? A fika, wciąż, w tak wielu odmianach. Drenujące. Dołujące. Denerwujące. Gdyby nie Asia to przecież już przy zgłoszeniu bym spasowała. Staram się cieszyć, jest lista rzeczy co radosne, coś tam robię, ale to zmęczenie. Być może dlatego tak piszę bo adrenalina powolutku opada, już prawie poziom zero i zaraz padnę. I tak długo mnie trzymało, wkurw lepszy od procentów.

Nara Czytaczu, pisała R.R. 


I coś, co chodzi za mną uparcie a co nie ma jak dla mnie na razie idealnego wykonania męskiego. Twórca śpiewa to idealnie, ale towarzystwo muzyczne Twórcy jak dla mnie ten ideał psuje. Za nachalne skrzypce, nie znalazłam takiego wykonania Grechuty, gdzie by mu nie wchodziły w szkodę. Ale piosenka uparła się i gdzieś pod skórą ją mam.   Damskie idealne wykonanie to Magdy Umer. 




sobota, 16 września 2023

Notatka 526 kasztany i inne bziki

Wyruszyłam na kasztany, pora roku taka że być powinny. Zastosowanie kasztanów może być różne, od twórczych (ludziki z kasztanów i zapałek),  przez lecznicze i kosmetyczne (maści reumatyczne i na pękające pięty oraz gładką skórę), energetyczno-alternatywne (odpromienniki i lek na żyły wodne!???), do żywienia nimi dzików i świń. Ale ja chciałam je wykorzystać jeszcze inaczej. Dużo mi jest potrzebne. Koło mnie rosną kasztanowce, ale sąsiedztwo przedszkola i podstawówki oraz obfitość starszych osobników ludzkich wykluczają obfite zbiory. Ci ostatni zbierają raczej nie dla świń i dzików i ludzików, chyba te tajemne moce kasztanów i ich działanie lecznicze tak kuszą, że rudych przyjemnych kamyków nie ma, przynajmniej tak sobie brak rudych kulek tłumaczyłam.... 

Więc spacer po. Duża torba wzięta. Po drodze mijałam kilka drzew, ale nic nie znalazłam...  Więc dalej. 

Park pod Jasną Górą ma dużo kasztanowców. Ogólnie to popularne drzewa, aleje w swej historii były obsadzane albo po całości lipami albo po całości kasztanowcami. Kilkukrotnie. Teraz lipy, ale kasztanowce pospolite wręcz, a park jasnogórski ma ich naprawdę sporo.  





Wszystkie, ale to wszystkie kasztanowce dały ciała i nie obrodziły. Zeschłych poskręcanych liści pełno, a zielonych kolczastych kul mało, bardzo mało. Do tego zawartość zielonych kolczaków mikra, miniaturki kasztanów, nic solidniejszego. Obeszłam park. Plon zmieściłby się w szklance, a zabrałam torbiszcze. Coś mi się wydaje że solidnym drzewom starcza energii wyłącznie na trwanie, owszem, na matury w wiosennym pędzie optymistycznie kwitną, ale potem, w walce z cholernym szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem pozbywają się zalążków owoców, nie mając sił na ich wychowanie i puszczenie w świat.  

I owoców niet. 

Park jasnogórski, ale drzewa zasłaniają klasztor, po wyjściu iglica wieży słabo widoczna. Z oddali widać ją lepiej.







Tę uliczkę bardzo lubię. Wieluńska. Schodzi dosyć pochyło po prawej stronie klasztoru w stronę Rynku Wieluńskiego, ruinowata ale odpicowana pod przybyłych. Stara jest tak jak klasztor, być może starsza. Pamiętam stary bruk na niej, to były kocie łby mocno spiłowane przez czas, potem asfalt, a teraz gładka i równa kostka brukowa. Domy przy niej to niskie kamieniczki, któreś tam z kolei, murowane na fundamentach poprzedników, ruderowate w sposób straszny od zaplecza, bo remonty frontów, a reszta niech się wali. Ale na zapleczu jest miejsce na wieszanie prania, siedzenie z sąsiadką pod starą jabłonią, na życie. A żyje się tam pod okiem rodzin zasiedziałych od pokoleń, swojsko ale dosyć trudno. Palenie w piecach, łazienka razem z kiblem niekoniecznie w każdym lokalu, kuchnie na gaz w butlach lub węglowe. Bywa grzyb. Próchno drewnianych schodów, podłóg, krokwi dachowych. Zimą potrafi jechać czadem po całości. Co poradzić, te kamieniczki budowane przynajmniej sto lat temu bieda kamieniczkami były od początku, dużo skromniejsze od zabudowy po drugiej stronie klasztoru. Rynek ku któremu uliczka schodzi już dawno nie jest prawdziwym rynkiem, był nim w sensie placu targowego w czasach gdy jeździły pospolicie furmanki. Nigdy eleganckim rynkiem nie był, kiedyś wyglądał zupełnie inaczej bo pod jego nawierzchnią zakopana została za okupacji odnoga Warty. Może było bagnisto?


Jasna Góra od strony Rynku Wieluńskiego

Ale.... Gdzieś na Parkitce (dzielnica) widziałam czerwono kwitnące, rekordowo zdrowe, owocujące bardzo dzielnie mimo młodego wieku. Ha, tylko gdzie? Przed którymś z wymyślnych bloków, kogo ja odwiedzałam? Na pewno nie przy blokach gdzie mieszkają znajomi, gdzieś podczas błądzenia widziane trzy rosnące w regularnym trójkącie, posadzone za blisko siebie, na rozległym trawniku, widziane gdy kwitły i gdy sypały kolczakami. Myślimy, idziemy, szukamy. 

I nie znalazłam Czytaczu. Gdzieś tam zapewne rosną, ale nie trafiłam. Za to okazało się że dzielnica ma fajne tereny zielone, niegłupie. Jest miejsce na wszystko co ludzie lubią robić na zielonym, łącznie z urządzaniem grilla. 




Plon nadal mieści się w szklance. Za to obfitość żołędzi. Nie zbierałam, muszę poczytać czy mogą zastąpić kasztany. 

Dlaczego kasztany?

Bo. 

Jestem na etapie szukania alternatywnych i nieszkodliwych substancji do działań artystycznych. Między innymi etapami, mam i taki bo dzieje się. O dzianiu się nie będzie tym razem wcale, może nigdy. 

Dlaczego te kasztany? Futra zdrowe i żerte oraz wydalające koncertowo, stąd po oglądzie lakierów, farb i klejów mój wściek i szukanie jak by tu bez wielkich kosztów sobie podziałać. Futerka i ja musimy jeść, tego się nie da ominąć, minęły dla nas czasy łowów i upraw, trzeba kupić. I cholera, robi się cienko, bo ceny szybują. Trzeba kupić, a farby, kleje, lakiery, no cóż niekoniecznie. Ich ceny też szybują. I jasna dupa, nie tak dawno kupowany czajnik przecieka na przykład.  Więc duch Zosi-samosi we mnie wstąpił i zaczęło się kombinowanie. 

Wiadomo, wszystkiego nie przeskoczę, ale coś zrobić samodzielnie mogę. Do cholery, całe tysiąclecia NIE BYŁO sklepów dla artystów i Castoramy!!!!! A ludzie sobie radzili.  Coś podziałać mogę i ja, mam net, nam nawet ksiażczynę podającą co i z czego można zrobić.  Są artyści co nadal sami robią podkłady, farby, werniksy. Taniej im to stanowczo wychodzi niż kupowanie gotowców, a efekty naprawdę niezłe. Odkopują stare receptury, szukają. Jeden z takich to ten. Robił sobie farby zupełnie matowe, chcąc osiągnąć efekt fresku. 



Do farb pewnie nie dojdę, ale kto wie tak na pewno? Ludzie robią je z różnych rzeczy, z kwiatów preparowanych ałunem, glinek.... Mam fazę na czerwień i zieleń, turkus i pomarańcz, tu nie da się raczej bez gotowych pigmentów, przecież nawet nie wiem jak wygląda mityczny polski czerwiec do wyrobu czerwieni. I męczyć żywe?!! No nie. 

Mam za sobą kilka prób, i napiszę Ci Czytaczu, że bezbarwny lakier i supermocny bezbarwy klej wyprodukowałam bezboleśnie. Oba nie są zupełnie bezkosztowe, tak dobrze to nie ma. Ale bezbarwny lakier do oskrobanej szafy kosztował mnie może trzy złote a nie trzydzieści.  Klej dodatkowo niezbyt wygodny w stosowaniu, bo trzeba kleić na ciepło, ale za to zupełnie nietoksyczny, nieśmierdzący chemią, częściowo wodoodporny i klejący wszystko do wszystkiego. Pytanie tylko jak okaże się trwały. Testy trwają. 

No z czego ach z czego te cuda? Zwłaszcza klej? 

Ale potrzebuję go dużo, a tu już przy większej ilości zaczynają się koszty. Stąd pomysł na klej z kasztanów, one mają dużo dekstryny, tego samego składnika który robi kleje skórne. 

Na razie, z powodu braku armat pomysł upadł.

Nara Czytaczu.

Pisze mi się nadal potwornie, wywala mnie z pisanego tekstu. Cykanki wybierałam z chyba tysiąca nacykanych, więc łatwo nie ma. Jeszcze u siebie to jakoś daję radę pisać (co prawda z wkqrwem i wcale dobrze mi to nie robi), ale w gościach, no nie da rady. Wywala bezlitośnie. Żebyś Czytaczu wiedział, jak to doskwiera. Jak już z mozołem piszę, to mam uczucie że wszystko oschłe. A czytam, to mogę, wywalanie rzadsze, choć też jest. Żebym to wiedziała dlaczego tak.....  

Pisała R.R.

Ps. I już wiem, żołędzie dekstryny nie mają. Mają za to skrobię, czyli teoretycznie klej się da zrobić, ale w takim razie to klej nie będzie taki trwały, mocny itd.