Czytają

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Notatka 543 kupa mięci po garażówce

Ku pamięci, inaczej dzieląc literki. Po garażówce. W grudniu się nie załapałyśmy, w styczniu się udało. 

Post pisany wczoraj, pary starczyło mi na pisanie, a brakło na dodanie obrazków. Posta zdobią foty znaleźnych skarbów, część wróciła z garażówki, część dopiero na takiej zadebiutuje.


Piszę, bo mimo zmęczenia, a może przez zmęczenie nie mogę zasnąć. Powinnam, nie spałam w nocy z soboty na niedzielę, a nie mogę. Bardzo jestem złachana, bardzo. Może jak popiszę to mnie zmorzy.  

Gdyby nie to złachanie byłabym bardzo zadowolona.  I pewnie będę jak się wyśpię, pogoję, wypocznę. 

Najpierw to, co miało wpływ na złachanie, a czego mogłam uniknąć. Chyba mogłam. 

Ku pamięci.

1. Nie jeść nigdy sałatki ani żadnego ciasta u M, a najlepiej niczego nie jeść u M. Przenigdy, każdy wykręt jest dopuszczalny żeby uniknąć konsumpcji efektów kulinarnych działań mamusi M.  Trzeba obmyślić wykręt, bo zwykłe odpowiedzi w stylu "dziękuję, ale nie" nie działają. Co by to mogło być? Najlepiej powód długotrwały i jeden, łatwiej będzie mi go zapamiętać i go zakodować mamusi M że NIE. Tylko że M u mnie jada...  

Tak Czytaczu, bezsenna noc zawdzięczana sałatce z selerem-ananasem-szynką z autorskim majonezem mamusi M.  A może ciastu z galaretką? Nie, to ta sałatka. Nie dość że niedobra, to jeszcze szkodliwa. Wszystko niedobre.  Najgorsze, że przepis na sałatkę dałam ja.   Ech. Nie przypuszczałam że można tak ją zepsuć. A można, wystarczy tylko usunąć sól, cukier, walnąć za to dwie łychy ziółek na trawienie (to gorzkie w nich, co to mogło być?), co konserwowe zastąpić gotowanym bez soli i jednak nie dogotowanym, porąbać wszystko na w porywach blisko dwucentymetrowe kostki (żucie i gryzienie jest ZDROWE), wymieszać z domowej roboty mazidłem zamiast z  gotowym majonezem i już.  Gotowe. Samo szczęście i jeszcze usłyszałam że specjalnie dla mnie moja sałatka i moje ciasto.  O cieście to już wstyd pisać, fakt, też kiedyś dałam przepis, a zupełnie mu nie posłużyła wersja wytrawna bez cukru i zlekceważenie sposobu wykonania - co dało gruby zakalec. Ela pewnie to samo przeżywała co ja, na jej cześć pasztet z  cieciorki, też walory smakowe miał ujemne. I to wszystko niby nasze, taaa. Moja to na pewno była noc w towarzystwie kibla. 

Najgorsze po raz drugi, że to wszystko z sercem i najlepszymi intencjami, bo zdrowsze i na pewno będziemy wolały takie zdrowe. Nie ma chyba uprzejmej formy żeby powiedzieć że jednak nie. Więc jadłyśmy, a niech to.  O co zakład że Ela też musiała warować przy kiblu? Niech Ci się Czytaczu nie wydaje że jestem złośliwa i przesadzam. Nie jadłeś i mam nadzieję że nigdy nie będziesz musiał jeść czegoś takiego. W zdumienie wprawia mnie że można się przystosować, M je i żyje oraz nie narzeka, ale jakie zdanie tak naprawdę ma o jedzeniu wsysanym u mnie? Ja solę, słodzę, nie stronię od konserwantów w konserwowych jak już się na nie zdecyduję i nie upieram się przy własnoręcznej produkcji majonezu czy galaretek. Oraz nie cuduję z tłuszczami, dla mnie masło lepsze od najzdrowszej sercowej margaryny.  Podobno są ludzie o smaku tzw. pierwotnym. Dla nich sól i cukier to trauma. Mama M ma taki? A M? 

Spałam w sumie z dwie-trzy godziny, z tego godzinę ciągiem. Sałatka, moja podobno.

2. Nie zakładać więcej granatowych skarpetek, ten jeden jedyny raz starczy. No, to można skreślić, wywaliłam nowiutkie dziadostwo. Nie trzeba pamiętać. Żeby to jeszcze wiedzieć jaki do licha one miały skład dzianiny, żeby nie kupować. Najgorsze że w dotyku były milusie, nic nie zapowiadało że tak dogodzą. 

3. nie pchać wściekle obciążonego wózeczka po śniegu. Kółka się nie sprawdzają na słabo odśnieżonym. Ten akurat punkt może mieć trudności z realizacją, jeśli za miesiąc też będzie śnieg. W każdym razie przy  transporcie ciężarów wozeczkiem po śniegu ma miejsce taki wysiłek, tyle on trwa, że należy się na to nastawić. Chodzić intensywnie na siłownię i wyjść z chałupy godzinę wcześniej. Przynajmniej.

4. Jak upadać to na miękkie. Najlepiej nie upadać wcale. Nawet jeśli to nie są typowe zaglebienia, to skutki nagłego styku ciałka z twardym są bolesne. Tyłek był nie tak dawno, może jak zapiszę to się zakoduje że NIE UPADAĆ. Owszem, jak na razie nie ma długotrwałych skutków, mijają, ale kiedyś upadki mogą dać gorsze efekty niż boloki przez kwartał, miesiąc, tydzień, dzień. Nie upadać. 

5. Sprawdzić czy w domu jest kawa. Mieć kawę. 

Może będę tryskać od razu zadowoleniem z garażówki jeśli zastosuję powyżej wymienione. 

Bo za miesiąc też chcę wziąć udział. Asia też chętna, ciągle jeszcze ma co sprzedawać, ciuszki, torebki, duperelki, obrazki. Ja też mam z czym. Towarem głównym były książki wywalone koło pojemnika na papier. Dużo jeszcze mam. Góra tego mokła na trawniku, obracałam dwa razy z torbiszczami które ledwo niosłam. Zabrałam wszystko co nie było doszczętnie przemoczone, bez dzielenia na to co lubię lub nie. W domu się okazało, że razem z zasobami domowej biblioteczki wywalajacy wywalił wypożyczone dwie biblioteczne, z placówki dosyć odległej - więc jeszcze ich nie odniosłam. Możliwe że jeszcze coś bibliotecznego było w zostawionych rozmoczonych. Dlatego wózek był tak ciężki, zabrałam na garażówkę książki dziecięce, trochę sensacji i wszystkie religijne,  w tym kilkanaście religijnych wydanych przed drugą wojną światową. Wszystkie w czarnym płócienku z tłoczonymi złotymi literkami na okładkach, na ciężkim kremowym papierze. Najpiękniejsza, najbogaciej ilustrowana była ta o Franciszku Xsawerym, świętym co działał w egzotycznych krainach. Ilustrator sobie nie pożałował egzotyki a wydawca dołożył do tego luksusu złocąc brzegi kart, dając piękną wyklejkę i wstążeczkę-zakładkę oraz stylizując wytłoczeniami okładkę na skórzaną. W 1932 roku wydana, i tak sobie myślę że było to jakieś wydanie unikatowe, bo w necie nie ma takiego. Poszły wszystkie, antykwariusz zabrał w momencie i nie kłóciłam się co do innej ceny za Franciszka Xsawerego, bo pierwsza strona wycięta do połowy-pewnie była dedykacja lub dane właściciela, okładka z zaciekiem po suszeniu. Oczywiście że tanio sprzedałam, kosztowały mnie tylko tachanie do chałupy i zabawę z dosuszaniem. Ale wiesz Czytaczu, książki to dobro z którego wyrzucaniem nie umiem się pogodzić, nie godzi się traktować ich jak śmieci. Owszem, był czas że wydawano je tak, że po jednym czytaniu były rozsypującym się śmieciem, treść śmieciem nie bywała, choć zdarzało się że część nakładu miała od nowości puste niezadrukowane strony, części brakowało lub był ich nadmiar. 

Tym razem zabrałam prawie wyłącznie to, co wyrzucane w śmieci, a raczej zostawiane w torbach i pudełkach koło śmieci. Bo zaglądanie do tych opakowań weszło mi już chyba w nałóg, tak jak zerkanie do pojemników z napisami szkło-plastik/metal-papier. Obok książek lana z aluminium wymyślna patera - wielki wywijas podobny w kształcie do znaku zapytania na ciasteczka-owoce-orzechy-cukierki,  tak wielki że pomieściłby wszystkie podane łakocie. I cztery filiżanki z falbaniastymi spodkami, szklane-dmuchane, wytwornie baniaste i śliwkowe ze szklanymi ślimaczkami-uchwytami.  I jeszcze zdekompletowane sztućce, trzy misie z metkami, zabawkowy wózek dla lalki z lalką, maskotki z Epoki lodowcowej, Krainy Lodu, świnki Pepy. Nowiutkie i ani razu nie włożone pastelowe różowe kalosze w granatowe groszki. Skąd wiem że nienoszone? Ano z metki-metryczki producenta, tak sprytnie doczepionej że założenie wymagałoby jej zerwania (w tym samym pudle kaloszki równie nowe, mój rozmiar, krótkie i zgrabne oraz w kolorze khaki. Moje. Będę nosić). Poszła część książek, wiewiór z Epoki Lodowcowej, filiżanki, patera, część sztućców, kaloszki. Te ostatnie zostały kupione z kwikiem szczęścia i niewiary że za dwie dychy.... No. 

Wywalone rupiecie i zawadzacze, taaa...

Obiektywnie patrząc, to wszystko takie jest, dla jednych niechciane, zawadzające, niepotrzebne, dla innych wręcz przeciwnie.

Wiesz Czytaczu od czego się zaczęło to moje baczne przyglądanie się temu co ludzie wyrzucają? Od lat chodziłam na targi staroci, do ciucholandów, przyglądałam się ryneczkowym stoiskom z badziewiem, ale to nie stąd. Śmieć to śmieć, tak było, teraz nie każdy śmieć to śmieć. 

Od maskotki-pluszaka widzianego jako zostawiona pod śmietnikiem sztuka nówka nieśmigana. Szokujące, bo tak nowa, droga, nietypowa. Codziennie mijana przynajmniej dwa razy. Nie zbierałam nigdy pluszaków i maskotek, jedna wykochana od dzieciństwa małpka mi wystarczyła. Ale te ileś tam lat temu uroda i pełen wdzięku realizm zostawionej maskotki mnie powalił, buldożek to był, mięciutko się układający i tak realistyczny że byłam pewna że jest  żywy, wstrząs za każdym uchwyceniem go kątem oka. Zachwycił mnie. Ale nie wzięłam, nawet przez ułamek sekundy o tym nie pomyślałam. I potem patrzyłam jak zostaje stopniowo świniony, niszczony, przygniatany zwalanymi na niego rupieciami i workami, rozpruty stłuczoną szybą. Był to jakiś rodzaj traumy, ten śliczny zwierzaczek został wywalony bo już niekochany, żywe zwierzaczki mają czasem szansę na drugi dom, on jej nie dostał. A był tak ładny, tak nietypowy, potem dopiero i z rzadka zaczęły się pojawiać u nas mięciutkie maskotki, ale te z pełnym wdzięku realizmem nadal są rzadkie. Raz spotkałam pluszowego kruka w ciucholandzie, wypisz wymaluj jak z Czarownicy. Też wdzięk i miękkość oraz realizm w pełni docenione przez obdarowaną młodą wielbicielkę Czarownicy. Teraz ten piesek, na żywo jest super, przytulny i wdzięczny, mięciutki, ale to już nie klasa arcymistrzowska. 

Po buldożku zaczęłam patrzeć. I widzieć potencjał odrzutów. Od nie tak dawna je zabieram i daję im szansę. Pierwszy raz to było może rok po buldożku, ta szafka powstała. Od jeszcze bardziej niedawna zabieram także te, co mają potencjał, ale dla kogoś innego. Kilka powędrowało do Bobusiów, ostatnio trzy kontakty podtynkowe, dizajnerskie, kompletne i nowiutkie, przy najbliższym wyjeździe zostaną uszczęliwieni metalowym czarnym zamykanym magnetycznie chlebakiem, u nich sprzęt potrzebny bo myszy w domu bez Fotki coraz bardziej bezczelne.  Chlebak nówka, jak z katalogu. Do tego łazienkowy kosz na śmieci, komplet do łazienkowej szafki-komódki, nawet kolor pasuje. Do mojej koleżanki, z jej transportem, trafił latem tarasowy fotel, stoliczek do niego, wielki metalowy świecznik, też zdobiący taras.  Kłopot był, bo ona jeździ jarriską, trzeba było rodzinnej mobilizacji by przewieźć, pal diabli stoliczek i świecznik, fotel był potęgą.  Ale się udało, choć przewożący pyskował. Pomalowała wszystko na jasny zgaszony granat i nie wiem jakie zdanie ma pyskujący, ważne że koleżance się podoba. Mnie też, co mniej ważne. 

Teraz sprzedaję. Ja mam dodatkowy grosz, rupieć nie staje się śmieciem a czymś potrzebnym i chcianym, fajnym.

I cieszy mnie że ludzie się cieszą. 

I cieszy zarobek. Uważam że należny, za znalezienie, czyszczenie, pranie i mycie- czasem bardzo potrzebne, częściej symboliczne, transport i stanie nad płachtą ze sprzedawanym. Tanio. 

Tym razem było ludno, impreza była wypasiona. Ludzie jacyś tacy tym razem sami fajni. Łącznie z przebierającymi w Asinych kubkach obcojęzycznymi facetami.

Ale czemu te imprezy zawsze takie...... Z kiksami?

To że bezsenna noc, to już wiesz. Adrenalina przy transporcie była tym razem w takiej ilości, że cała impreza była na przytomnie. Ale niezbyt szczęśliwie. Pchając ten mój transport przez śnieg przy jednym z podważań wózka bo krawężnik, któryś tam kolejny, poślizgnęłam się. Upadek był na rączkę wózka, trafiło na żebra. Dużo mówi o ciężarze ładunku i wytrzymałości wózeczka fakt że się nie wywalił razem ze mną. I nie połamał. A ja w kurtce rozpiętej, bo od ciągania i pchania dobra pot mnie zalewał. Nagle schylanie się, dźwiganie, nawet głębszy oddech to rzecz niepożądana. Ponieważ transport przez śnieg był długi, a Asia zawsze dociera ciut później, "nasze" miejsce przy ławkach już było zajęte, nie było gdzie usiąść i cała impreza na stojąco.  Owszem, byłyśmy zajęte, niezbyt zwraca się uwagę na dyskomforty, do pewnego momentu się nie zwraca. Nogi, stopy zaczęły mi dokopywać obok żeber, piec. O prawie piętnastej już miałam zupełnie dosyć, pakowania odwaliłam przy zaciśniętych ząbkach, Asia pomogła. Ona jeszcze by została, ale widziała że lada moment padnę.   Na nóżkach bardzo już obolałych dotarłam do domu. Było z jednej strony o wiele łatwiej, ciężar do pchania mniejszy, białe podtopniało i zmiękło, no ale nogi coś pracować nie chciały i te żebra, bezpośrednio po upadku bolały mniej... Ale dałam radę. Jakoś, z myślą że zaraz uwolnię stopy, napiję się kawy, odsapnę i może coś zjem.

W domu się okazało że druga zapasowa paczka kawy była właśnie zużyta, nie ma. Tylko myśl o kawie pozwoliła mi dotrzeć do domu, a tu nie ma.

Owszem, rano piłam, ale nie przeżyję bez kawy.  Nawet obiadu nie zrobię i nie zjem, musi być. Więc krótka obróbka futer i po kawę. Nie ma. Więc dalej na tych moich spuchlakach. Kupiłam trzy kilometry dalej, wróciłam, ściągnęłam buty i skarpety i od razu przestałam się dziwić piekącym i bolącym stopom. Że puchną to normalka, od stania przez ponad pięć godzin mają prawo. Odparzone wszędzie gdzie się da na miejscach styku but-skarpetka-skóra, rozlanymi plackami. Na biało-bąblasto-wodniasto-ropiasto.

Rozkładana metalowa skrzyneczka, też łup, akurat na zbierane sztućce i kuchenne narządka

Tu częściowo rozłożona, po lewej sześć noży z bardzo dziwnym trzonkiem, pierwszy raz się spotykam z takimi.


*
*
Następny dzień. Jestem zadowolona. Kasa policzona, przybyły dwie stówy, mniej boli, stopy sklęsły, bąble już płaskie. Mniej zadowalające, że z nosa mi leci, ale jak się nie pogorszy to da się przeżyć. 

Sprzedane:
- religijne książki, te stare
- cztery inne, Sołżenicyn, Oto jest Kasia i album Disneya z Krainy Lodu, Instrukcja obsługi kota - ta ostatnia moja, domowa.
- szklana metalizowana na bardzo srebrno skarbonka w kształcie ananasa
- kaloszki w groszki, kwik szczęścia nabywczyni wybitny
- amatorski olejny obrazek bez ramy, amatorski, ale bezbłędny kolorystycznie i kompozycyjnie, kremowe tulipany, w wazonie na tle zasłony, na obrusiku jeden płatek tulipana, mocno uproszczone kształty i wazonik to uproszczony nietrafnie. W. Wielgosz zmalował kolorystycznie-ślicznie. Pastelowe zielenie, zgaszone róże obrusika, kremy i ciepłe szarości. Gdyby nie fatalny stan blejtramu i napięcia podobrazia, gdyby nie to, że obraz wymagał godzin dłubania przy doprowadzaniu go do porządku, czyli przeniesienia go na nowy, nietypowy w rozmiarach blejtram, życzyłabym sobie za niego dużo więcej niż dwadzieścia złotych. O ile bym go sprzedawała. Podobał mi się.
- maskotki, dwa pieski w czapkach, wiewiór z Epoki Lodowcowej, kupiona dla pieska
piszcząca niebieska żyrafka, bananek i marchewka z biedronkowych warzywek, zabawka edukacyjna ze świata świnki Pepy.
- szklane filiżanki ze spodeczkami
- metalowa wymyślna patera-byk
- ścienny owalny zegar na baterię, sam plastik, ale ładny i sprawny
- ruski dziadek do orzechów, znaleziony identyczny jak mój domowy służący mi od dziesięcioleci solidny radziecki wytwór, sztućce, jedenaście sztuk za osiem złotych i tu zdziwienie, bo akurat one zniszczone i dla mnie nieładne, a noże wyjątkowo do dupy. Dla gościa ważny był wzór, wygrzebał wszystkie. 
- moje klipsiki ze stali chirurgicznej, czerwone szlifowane kwadraciki-rombiki w ramkach ze stali. Noszone raz, na imprezie dla której były kupione.

Tyle pamiętam. Jeszcze coś pewnie poszło...



A dzisiaj. Dzisiaj pozbierane z betonu śmietnika takie łupy, już wstępnie opłukane. 
Garażówka powinna być codziennie.





Dodatkowo stalowy garnek, ktoś wolał wywalić ponad pół stówy, bo garnek z tych porządnych, niż doczyścić przypalone. Z pokrywką wywalił, a co się będzie szczypał. Przypalenie nie z tych wybitnych, a garnek po za tym ma bardzo nikłe ślady używania. Zastanowię się czy go po odmyciu nie zatrzymać, mój o takiej samej pojemności o wiele mniej porządny i swoje lata ma. 
Widać że wywalał ktoś, kto za te rzeczy nie płacił, może ogólnie to stąd ta obfitość wywalanego. Nie zapłacili to nie szanują, tak myślę, może to prezenty, niechciane prezenty lub fanty odziedziczone po nieszanowanych krewnych?  Dlaczego tak piszę? Tych talerzyków było chyba dwanaście, wywalajacy nimi puszczał kaczki po betonie, ocalały trzy, chińskie są. Miseczka angielska, było chyba sześć. Zbieram porcelany w cebulowe kobaltowe wzory, tu o mało mnie szlag nie trafił jak zobaczyłam skorupy takich, z talerzy. Skorup po kostki. Nie chciało się dojść do pojemnika, lepiej było ciskać. To już moje futra są bardziej cywilizowane, tłuką ceramikę namiętnie, ale zniszczenie jest przy okazji, a nie celem samym w sobie 

Ja chyba nie z tej planety. Po mojemu, to marnie skończymy jeśli nie będzie szacunku dla wytworów ludzkich, nic nie da żadne oszczędzanie wody, energii, paliwa. Żadne apele.  Za dużo się marnuje. To wszystko przecież z nieba nie zleciało, przy powstaniu część dóbr Ziemi została bezpowrotnie zużyta. Nie odrośnie, a w zamian za zużyte dajemy plastik, skorupy, dziadostwo. I tyle tego wciąż powstaje, wciąż na nowych surowcach. Bo moda, za sekundę won bo mnie zbędne i gówno ma do rzeczy że komuś nie.  Skala potworna.

Jak wytwarzać, to rzeczy naprawdę niezbędne, na tyle piękne i trwałe by doceniły ich użyteczność i urodę następne pokolenia.  Tak ludzkość działała przez tysiąclecia, to co się dzieje, to jest aberracja, mody były, ale np. każda szmata była przerabiana na papier. Teraz aberracja, tak myślę.  Te biedronkowe warzywka, ręcznie szyte, wściekle pożądane, najładniejsze z biedronkowych pluszaków, i co, już be? No be, dzieci podrosły i won do śmieci hurtem wszystko. Zabawki nawet rozumiem, ale cała reszta? Marnie skończymy, to pewne, przecież ta chwilowa użyteczność przedmiotów  i  ich wywalanie są świadectwem szerszego zjawiska. Za dobrze nam?



Ku pamięci pisała R.R.

21 komentarzy:

  1. Fajnie, że kaska wpada z tych garażowek.

    U nas tylko tzw.giełda, trzeba płacić za miejsce, no i to sie odbywa na zewnątrz. Kiedys corka będac nastolatką kilka razy z kolezankami cos tam sprzedawały, zarabialy grosze, ale byla frajda.
    My niekiedy sprzedajemy co zbędne na olx, bywa, że ktos kupuje, bywa, że zero zainteresowania, nawet jak za darmo.

    Nie znajduję niczego , nikt u nas nie wystawia przy kontenerach, czegos fajnego.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie jak widać wystawiają. Nieliczne fajne dla mnie, za to dużo takich co mogą być fajne dla kogoś innego.

      Usuń
  2. Niestety, pod każdą Twoją konkluzją mogłabym się podpisać, skala nadprodukcji i marnotrawstwa jest już chyba nie do ogarnięcia. Ewidentnie coś poszło nie tak w rozwoju tzw. cywilizacji... Fajnie, że dajesz przedmiotom drugie i kolejne życia :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Usiłuję dawać. To groźne jest dla przestrzeni domowej, już to widzę.

      Usuń
  3. Jutro doczytam, dziś padam. Sałatki zdrowotnej nie jadłam, jest szansa że pośpię.

    OdpowiedzUsuń
  4. Znów doczytałam tylko kawałek bo już wołają, rany, powinnam być dłużej na chorobowym! :-/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja właśnie idę spać, mam zamiar przynajmniej po odwaleniu niezbędności. Rosół nastawić, wodę futrom wymienić, itd. Katarek się rozwinął, do wyra mnie ciągnie i niezbyt jest wszystko, żebra dają głos.

      Usuń
    2. Wczoraj mła była pierwszy raz na powietrzu, jak wróciła to już nic nie czytała tylko padła. Tak mła to przeziębienie na organizma zrobiło. A teraz ma za sobą całe 8 godzin snu. Także pilnuj się Romi, bo przeziębionko może okazać się przeziębieniem. A teraz do ad remu, jak to mawiała Ciotka Elka. Mła zawsze zaskakiwało co ludzie wywalają, kultura przesytu taka że aż strach się bać. Ludziska są w stanie wywalić mebel z litego drewna by zastąpić go drewnianym stelażem z kartonowymi płycinami. Jeszcze uważają że ten ruch czyni ich hym... kimś o dobrym guście, potrafiącym zadbać o to by mieszkać w modnym wnętrzu. Kiedy mła była piękna i młoda, czyli w schyłkowej komunie, brakowało wszystkiego. Za to ludziom nie brak było wyobraźni, widzieli możliwości. Przez ostatnie ćwierć wieku dobrobytu wyobraźnia przebywa na urlopie. Drzewiej kreatywne panienki tworzyły ciuchy, dziś modowe blogerki tworzą z ciuchów, pobierając stosowne apanaże od producentów szmat. Różnicy pomiędzy tworzeniem samej rzeczy a wtórnym jej wykorzystywaniem nie będę tu tłumaczyć, bo tu inteligentne ludzie włażą i same wiedzą. W tym tunelu bezmyślności pojawiło się światełko nadziei, handmady wracają do łask, społeczeństwa nieco ubożeją, ceny wywozu i składowania śmieci wzrastają. Mój boszsz... jak mła by na jakie wysorty zapolowała, ech... Na razie jednak to się powinna zabrać za przywracanie do życia tych już nabytych. ;-D

      Usuń
    3. Dodam jeszcze że blogerki modowe koszo kasę za to dzięki czemu niektóre ludzie z rodziny mła obdarzają mła uroczym określeniem - Tańcząca ze śmieciami. Te osoby nie widzo że mła jednak wysila się nieco wincyj niż taka blogerka, która tworzy na ogół z określonej ramami czasu propozycji handlowej firm odzieżowych czy obuwniczych. Ograniczenie i wyobraźnia jakoś do siebie zdaniem mła nie paszą. Hym... pewnie im się wydawa że jak co robio z przyszłych śmieci, to tak bardziej ekskluzywne. Mła sobie poczeka z włożeniem szpili niektórym osobom, aż cudny mebelek, który nabyli i wstawili na miejsce drewnianej komody, która okazała się zalśnić u Dżizaasa, rozpierniczy się do końca, dopiero wtedy ujadzi. Dżizaas zrobiła z komody brylancik.

      Usuń
    4. Ach meble! Tu dopiero jest ból serca. Wywalane tego moc, głównie dyktynki-paździerzynki, ale i drewniane też. Niby się nie dziwię, ludziom się zmienia, wszystko się zmienia. Upodobania kolorystyczne, przestrzeń życiowa, zapotrzebowanie na sprzęt. Prościej wywalić niż pomyśleć jak dostosować do potrzeb, czy sprzedać. To ostatnie trudne. Wywalane i już. Sama nie tak dawno chodziłam koło komody z nadstawką, potęga nie do jednoosobowego transportu, nie do wniesienia po blokowych schodach. Żałowałam, bo cudo, mózg już sobie ustalał gdzie by ustawił, jak odnowił, co schował do środka. Pasowałaby jak rzadko co.

      Więc jednak się dziwię. Tym rodzinnym Twoim jadzenie nic nie da do myślenia, szkoda języka. Nawet widok mebelka-klejnotu, wciąż cieszącego oczka gdy u nich rupieć. No cóż, Dżizasa i Ciebie on będzie cieszył, a rodzinne niech mają te swoją krótkotrwałą uciechę z nowego badziewia. I radochę z żonglowania przyszłymi śmieciami. Każdemu jego porno, tylko trzeba pilnować żeby klejnoty jednak się nie marnowały.

      Usuń
    5. Za późno na pilnowanie, stało się. Tu podejrzewam że znów stres się dołożył i rozłożył po minięciu. Ma ten stres swoje luźne połączenia z tematem posta. Przyczyna nie stawia mnie w dobrym świetle. Otóż w sierpniu pomyślałam że może by sprzedawać w necie swoje bambetlei już myśl błyskała że te fanty znaleźne (a wtedy tylko ta patera-ryba była). I zarejestrowałam z pomocą Asi pierwszą ofertę sprzedaży, taką od pały, pamiątkowy złoty łańcuszek z serduszkiem, za zabójczą kwotę odstraszającą ewentualnych kupujących. Przy okazji powiazałam swoje stareńkie konto na Allegro z adresem mailowym. Strasznie się to robiło, strasznie, ilość kodów przychodzących do wprowadzenia była taka, że ręce opadały. Wiesz, od lat mam bankowość elektroniczną, z kodami jestem za pan brat i przy pieniądzach było ich góra dwa, a wtedy dobre kilkanaście o ile nie powyżej dwudziestu. Zniechęcające bardzo, wiec machnęłam ręką, nigdy więcej. Dodatkowo nie dało się znaleźć mojej oferty, po kilku dniach Asia odgrzebała ją po użytkowniku. Mail milczał, a wchodzenie na konto w Allegro było tak fajne, że więcej nie wchodziłam. Za dużo nerwów.

      A w grudniu odezwała się firma windykacyjna że wiszę im kasę bo opłaty za odnawianie i promocje oferty (wybierałyśmy opcje bez opłat i bez odnawiania oraz bez promocji w końcu to była próba). Telefony, gdzie byłam przekonywana że mam zapłacić bo sprawa sądowa, komornik i tak dalej i jak to nie, przecież były informacje, regulamin zaakceptowałam, a to że wyszło tak jak wyszło to sprawy techniczne, nieważne bo regulamin. Dla mnie nie było nic sluszne, mail milczał, promocja była do dupy i odnawiało się a miało nie, a za problemy techniczne płacić nie zamierzam. Dla mnie to wyłudzenie. Tango się zaczęło, skończone dla mnie pomyślnie w poniedziałek, bo wściekle się uparłam że nie, tak prosto nie będzie, wierzgałam wszechstronnie. Wierzgałam, coraz bardziej wściekła, a jakbym się biła ze ścianą. Gadała z Teletubisia mi. Z efektem jednak jak widać, opłatę zminimalizowano do kwoty 2,90, ją ze zgrzytaniem ząbków zapłaciłam. Ze zgrzytaniem bo uważam że i ona niesłuszna. Ale ok, niech firma windykacyjna ma, za te kilkanaście telefonów.

      No i ulga chyba mnie rozłożyła, przy braku spinki przeziębienie wzięło mnie w obroty. Smarki, kaszelek co przy żeberkach jest bardzo złym pomysłem, podgorączkowo i wyrkowo.

      Usuń
    6. I popatrz, teraz, po pozytywnym załatwieniu uważam że to była duperela, ale gdy trwała przeżywałam okropnie.

      Usuń
  5. Oj ja sama przez neta probuję, chyba ten olx wygodniejszy, ale musze się przełamać tam powstawiać coś. U nas niestety nic nie organizują, raz w miesiącu targ staroci jest, ale póki co motywacji mi zbrakło, żeby tam iść na 6 rano. Musze się podowiadywać może.
    Ja mam pudełko nerfów takich dla dzieci i nie wiem co z tym zrobić bo na necie nie idze to. Od groma tego. eh

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziś ogladamy ,,Co jest grane , Davis. " Coenów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na razie nic nie oglądam. W planach "Okrucieństwo nie do przyjęcia" Coenów.

      Usuń
  7. Odpowiedzi
    1. Takie pistolety nerf :D plastikowe na pianki

      Usuń
    2. Już kumam, net powiedział że to zabawki strzelające, pistolety i wyrzutnie.

      Usuń
  8. Przeczytawszy etapami, etapami będę sobie reagować.
    Po pierwsze, skoro i tak targasz na targ ( ładnie brzmi, czyż nie? ), to może w tym wózeczku albo na nim standardowo wiozłabyś składany stołeczek dla wędkarza? Nic to nie waży, a jaka ulga, gdy się siedzi. Rozważ.

    OdpowiedzUsuń
  9. Na pierwszą garażowkę (dźwiganą bo wózeczek trafił się po), tachałam plastikowy składany stołeczek-piciu-piciu. Wypróbowany, choć stoisko było blisko ławek. Porażka, za niski do siedzenia. Nie noszony bo ławki, a okazuje się że na nie można liczyć tylko w części, raz wszystkie wynieśli, teraz płachta dalej. Więc pomyślę😀

    OdpowiedzUsuń