Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dom. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dom. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 stycznia 2024

Notatka 540 domowy księżyc z odzysku

Wyciągnęłam go tydzień temu ze śmieci.

Wcale nie dlatego że mam zwyczaj wyciągania czegokolwiek ze śmieci, dość często zabieram wystawione obok śmieci różności, prawda, ale ściśle ze śmieci to raczej nie. Tym razem wyciągnęłam jednak z kontenera na plastiki,  po prostu potrzebny mi był szkielet abażura, bo obiecałam że coś wymyślę żeby zaopatrzyć w ładną osłonę Beatkową lampę. Bo mają, taką wyjątkowo piękną, niestety bez abażura. I tu jest problem, lampę kupili z abażurem bardzo uszkodzonym i dobranym widać że wtórnie i zastępczo, słusznie wywalili. Tyle że teraz lampa nie do użytku, a nic, ale to nic gotowego wzorniczo nie pasuje, no za cholerę. Jak pasuje tak mniej więcej do lampy, to nie pasuje do Bobusiów i miejsca gdzie ma stać. Jest co prawda netowy sklep gdzie można zamówić, ale raz, ceny zdziercze, dwa nie mają w ofercie pasujących wzorów. A mnie wpadł w ręce kawałek materiału stworzonego po to by być abażurem do Beatkowej podstawy, to co, wysyłać kretonik i zamawiać czy może zrobić? Zrobić. Tylko pasujący szkielet do tegoż, kurs z YouTube i byłoby super. .  Zaczęłam polowania na szkielety abażurów.  Ciężko jest, całych i nie takich mam już kilka, obietnica była złożona z pół roku temu..... Kłopot bo nasadzenie abażura musi pasować do oprawki żarówki, ona absolutnie nie do wymiany.  Więc kiedy zobaczyłam że jest w kontenerze z plastikami reklamówka na pewno z abażurem to wyciągnęłam, bo w końcu może się nada.  W domu się okazało że abażur się nie nada, nie taki rozmiar uchwytów, a w torbie oprócz abażura jest zdezelowana i z uszkodzoną oprawką mosiężna lampka. Skoro przyniosłam i chyba ładna, to może doprowadzę do użytku.  Wystarczyłoby podokręcać nagwintowane elementy, dać nową oprawkę i pomyśleć nad kloszem.

Najpierw podokręcałam i wywaliłam zepsute. Przy okazji się wydało że lampka z Zakładów Sprzętu Oświetleniowego POLAM w Wieliczce. Z 1954 roku. No ładnie.

Siedemdziesięciolatka. 

Tylko jak ona tak stara, to użytek raczej nie za pomocą Castoramy, przydałoby się mieć klosz, szklany i biały (mleczne warstwowe szkiełko w podstawce), porządną starą oprawkę z porcelany lub ebonitu... Skąd coś takiego wziąć? Może jednak Castorama.

Castorama odwiedzona, pochodziłam i zrobiłam w tył zwrot. Nie pasowało mi do antyku. 

Lampa bardzo nie chciała iść "na wolne", bo wczoraj remontowiec przy mnie wynosił z remontowanej klatki sąsiedniego bloku stare lampy, potłuczone banie-klosze, pęki kabli z grudami tynku. Wymieniają. W oku mi błysnęło, potłuczone skorupy gdyby były całe to może  by pasowały.  Spytałam czy jest może jeden cały klosz, bo mi potrzebny, chciałabym. Pani poczeka, od góry idziemy, jeszcze będziemy wyrywać, to może się uda nie stłuc. Po piętnastu minutach dostałam dwa mocno brudne komplety - klosze na mur beton osadzone w metalu, z części metalowych zwisało gdzieś tak po metrze kabli. Podziękowałam z całego serca, zabrałam dar trzymając jak najdalej od siebie i wlokąc za sobą kable. 

Co za fajny remontowiec...

W domu zagwozdka, jak do diabła się zdejmuje te banie?! Wymieniają bo nie da rady wymienić przepalonej żarówki??!!!

Jeden klosz stłukłam, wtedy się okazało że prościzna. W jednym "kinkiecie" oprawka taka jak trzeba, dosztukowałam do staruszki. Klosz mniej więcej pasuje, no hura! 

I he he, elementy dodane są mniej więcej równolatkami lampki. Ona naprawdę chciała świecić.

Klosz myłam okropnie długo, pocąc się ze strachu że stłukę, no ale udało się i jest tak.


Wydaje mi się że nie ma co cudować, jest dobrze. Kto wie czy nie lepiej niż z kloszem produkcyjnie oryginalnym, naśladującym klosz lampy naftowej. 

Co do zgromadzonych szkieletów, to zaczęły mi tupać po mózgu różne pomysły. Zobaczymy co się z nich wykluje.

Domowy księżyc pasi stworkom, lubią jak się świeci. Tu panowie, Ryszarda IV Waza aktualnie uznała że musi zapchać godny dżdżownicy przewód pokarmowy i zaraz zacznie pyskować że mam NATYCHMIAST dać saszetkę. Na razie smętna warta przy suchych kulkach. 


Póki się zastanawia jakimi obelgami mnie obrzucić, to może jeszcze zdążę wstawić aktualne foty światełek kuchennych, tak mi przypasowały że mam ochotę zostawić je na dłużej. 


Jutro już idą królowie. Hmmm.

A Ryszarda już pyszczy tą swoją słodką mordeczką. Już już mamusia daje....

Pisała R.R. 

poniedziałek, 6 listopada 2023

534 Notatka zastępcza.

Stało się przefatalnie u Kocurka. Odszedł niespodziewanie stworeczek, ukochany. Nie tak dawno u Dory też miał miejsce taki dramat. Przeżywa się, współczuje, popatrując na własne futra i robiąc w myślach przegląd cudzych. Z uczuciami tak rozmaitymi że trzeba by elaboratu, z kciukami zaciśniętymi mentalnie by już tak nie było, by było dobrze, szczęśliwie zdrowo..  Rozpamiętuje się.  Kotłuje się w człeku różnorodnie, nie tylko w sprawach ostatecznych. I dzieje się...  Ale nie chcę o tym pisać, notatka ta jest o życiu, pomimo tematów drążących i podgryzających to życie. 

Więc błaho, duperelowato, pierdołowato. Codziennie niecodziennie. Sobota i niedziela spędzone w towarzystwie Asi. Trochę dzisiaj bez Asi.

Z powodu warunków pogodowych cykanek z trzech ostatnich dni nie bedzie. Mokrawo ogólnie było, dopiero dziś przemoczony w piątek srajtfon doszedł do siebie, przelało mnie znienacka i po całości tak do każdego milimetra i srajtfon też oberwał. Wariował z przemoczenia w sposób zupełnie dla mnie nowy, aparat w nim też. Cykanka przez te trzy dni zrobiona jedna i pokażę. 

Było w sobotę tradycyjne bobusiowanie.    Jazdę tam na trochę zapamiętamy, przynajmniej ja. Była w towarzystwie holującym upitego na nieprzytomnie faceta. Młoda para niezbyt zachwycona okolicznościami eskortowała spitego, wcale nie mając tego w planach. Kierowca też był bardzo mało zachwycony, nie chciał, pyskował. Przytomny młody powołał się na osobistą znajomość z szefem, i gdy kierowca użerał się z telefonem wciągnął nieprzytomnego zabranego z chodnika a przytomna młoda wniosła zabrane z trawnika buty i torbisze zakupów. Kierowca spasował, czas leciał, szef się wahał bo rzeczywiście znajomi, kierowca musiałby wywalać całą trójkę osobiście, a pijany masywny i dosyć duży, więc pojechał.  Młodzi natknęli się na pijanego przyjaciela po zakupach, a ten, podobno nie pijący, tym razem dał czadu - spity na zombie, ale z momentami nieprzewidywalnej ruchliwości i mamrotanej gadatliwości. Ckliwości, tęsknoty i żalu do kogoś kogo nie było. Dostać rozmachaną znienacka kłodą, kiedyś pełniącą funkcję ręki czy nogi od ćwierćprzytomnego, to żadna frajda, więc przytomny młody blokował, łapał, hamował, bliski nie raz przywalenia koledze z łokcia, ale i z anielską cierpliwością odpowiadający: "nie dam ci dziubka, nie jestem twoją myszką kotku".  Zgryźliwie, ale z humorem. Jechali dalej niż my, mając pełne ręce roboty ze spitym, spoceni, na zmianę wściekli, zażenowani i rozbawieni.  Głodni, bo śniadanie mieli dopiero jeść. Napiszę Ci Czytaczu że byłam pod wrażeniem, ci młodzi nie odwrócili się, nie odeszli, poświęcili sobotnie przedpołudnie, kasę i siły. Mogli, pijany by ich nie zapamiętał, wcale nie kontaktując co się dzieje i kto przy nim. Dlatego zapisuję. 

I jeszcze refleksja. Na kolejnym przystanku wsiadła kobieta w wieku zaawansowanym emerytalnym, znająca cała trójkę. Dopytująca się dlaczego Szymonek tak się spił, dlaczego Damianek z nim jedzie. Drążąca temat z delikatnością buldożera, spragniona sensacji i dramy.  Co do dzielnego Damianka, to był uprzedzająco grzeczny, mącił jako pretekst wykorzystując opiekę nad Szymonkiem, w końcu bardzo grzecznie i bez napastliwości spytał "a dlaczego pani syn pije?". Harpia zamilkła, ale daję głowę że nie na długo, widać było jak ściera się w niej obraza i ciekawość. Pomyślałam sobie, że gdyby nie seriale telenowelowe i ogólnie lekceważona przeze mnie telewizja, to takich emeryckich harpii byłaby moc. Może i jest moc harpi, tam gdzie małe miejscowości i ludzie się znają widać je lepiej...  Treningu trzeba żeby z takimi harpiami żyć, anonimowość miasta ma jednak zalety. Harpię też trochę rozumiem, nigdy nie byłam harpią zaawansowaną, ale jednak jakieś zainteresowanie bliźnimi mam. Bardzo nikłe. 

Co do bobusiowania, to było w zimnym słońcu, zimnej delikatnej mżawce i w prawie już zupełnie zimnej ziemi. Jeszcze nie jest to pozimowa lodowatość, ale blisko. Znów nie przesadziłam pigwowca, tyłek protestował, a niby już milczał.... Jasna dupa, co to jest, żeby nie dać rady jednemu krzakowi...  W ramach zemsty ścięłam go zupełnie na krótko, wybierając do reszty owocki. Poprzednio ścięłam go pół, tyle chciałam na raz przesadzić i tyle dałam radę ściąć bo ręce protestowały po masowych przycinkach. Owockami spora miseczka napełniona. Powiem Ci Czytaczu, że bez pigwowca ten fragment zielonego wygląda o wiele lepiej, więc nie wiem jak to zrobię, ale pigwowiec wylecieć musi. Wbrew tyłkowi powyrywałam do reszty z zakamarków siewki drzew i krzewów. Śliwa, orzech, czarny bez, klony i jesiony. Jedna siewka czerwonego berberysu przesadzona na lepszą miejscówkę. Pewnie jeszcze dużo siewek drzewiasto-krzewiastych, czai się w poszyciu też wymagającym kęsimu. Kęsim powinien jeszcze objąć bezprawnie wciskające się tam gdzie niechciane dzikie wino, na przykład..... Kęsim ogólnie potrzebny w ilościach hurtowych.

W niedzielę był las. W deszczu, co niby miał przestać padać o jedenastej ale nie przestał. To była uparta mżawka, niby nie obfita ale stała, mocniejsza wiele od sobotniej. Przechodząca w deszcz.  Z powodu piątkowego przemoczenia srajtfona cykanek nie ma, nie chciałam go domaczać, jedna i już srajtfon w kroplach. Był mimo aury zachwyt lasem że taki bezludny, taki wonny, tak mimo swojej średniej jakości piękny w ogóle i w detalach. Obie miałyśmy wytrzeszcz. Lśniły na ziemi przebarwione na czarno i złote na drzewach liście brzóz, pomarańczowiały dęby,  mchy się zieleniły aksamitnie i mszyście, olśniewały gamą barw porosty od białych przez turkusowe do pomarańczowych, kory drzew w swej stonowanej barwnie szlachetności atłasowe, a zestawienia na przykład traw, przekwitłych wrzosów i dziurawców zatykające. Dziurawce o tej porze w swej koronkowej bezlistnej całości bordowe, wcale nie wiedziałam że takie. Kontrastujace kule i koła muchomorowych kapeluszy i innych grzybków, koronki poszyć, mimowolne tła z korzeni, igieł, liści, borowin i jagodzin, na łachach piachu i drobnych kamolków..... Różnorodność ogromna zestawień poszycia i po raz kolejny uważam że ludzkie ogrodowanie się nie umywa do tego co samo się po mistrzowsku zestawia. Wilgotność sprawiła, że wszystko tym razem jakby nabrało intensywności i fluorescencyjnych wręcz lśnień. Najintensywniej świeciły porosty, i te białe i te turkusowe, klejnoty po prostu, ale i liście i cieniutkie blade łodyżki traw. No przepięknie było, warto było się przemoczyć, złachać, zziębnąć i wcale nam się z tego lasu nie chciało wychodzić. Słońce przy tej mżawce zdarzało się że poświeciło jaśniej przez cieńszy woal chmur, blado, ale wtedy to dopiero był efekt! Jęki zachwytu byly. Dużo do tego że tak było dobrze mają grzyby, były i były uzbierane w miłej ilości. Obiady na kilka dni będą grzybowe. Kanie, rydze, misz-masz prawdziwkowo-podgrzybkowo-maślakowo-sarniakowo-hubankowy. Z tych ostatnich będą pierogi i farsz mrożony na zaś, grzyby w osolonej wodzie na razie oczyszczają się z piasku. W solidnym garze. Co do urody lasu, to nie wiem dlaczego aż tak mocno ją odczułyśmy, wcale się nie zapowiadało że tak będzie. Ta jedna wspomniana cykanka to z niedzieli, z drogi do lasu. Jak tak na nią patrzę, to aż się mi nie chce wierzyć że było AŻ TAK.  Powiem Ci Czytaczu, że gdyby nie mdłość ciałek odczuwających w kościach przemoczenie i zmęczenie, upływający czas i czekające na nas futra, coraz pełniejsze grzybami torby, to wcale a wcale byśmy z tego lasu nie wyszły. Tak było.


A dziś będzie Sortex. Uzupełnię notatkę choć wcale się nie nastawiam że upoluję coś ciekawego. Ale chciałabym kapelusik nieprzemakalny np. Spodnie w aktualnym rozmiarze, czegoś takiego nie mam a bardzo by się przydało. 

No i częściowo kicha. Wydane trzy dychy, ale ani spodni ani kapelutka. Za to ciemne i wytworne fioletowo-wrzosowe w czarne mazaje zasłony do pokoju,  płat jaskrawo barwionego nylonu, lampka i nieprzemakalna miejmy nadzieję skóropodobna kurtka. Dająca się wg. metki zwyczajnie prać. Zakupy samodzielne, ale częściowo z myślą o przyszłej niedzieli, co będzie z Asią. Dla mnie kurtka i zasłony, lampka po tuningu pójdzie na wyprzedaż garażową, nylon na klosz do lampy i do renowacji pewnego grata. Nylon jaki wzór, to widać na pierwszej cykance, tonacja tkaniny już przekłamana, mniej lila, więcej różu i pomarańczu oraz bladego złota. Po sześć złociszy od sztuki cały majdan, sztuk kupionych pięć. Ciucholand był po raz pierwszy po przerwie chyba rocznej. Nie ciągnęło mnie i chyba nie będzie ciucholandu już tak często jak kiedyś, choć łowy przyjemne a łupy cieszą.

Odważyłam się coś cyknąć bo przestało mżyć. Nie bardzo jest co cykać, niebo już prawie całkiem granatowe. Siedemnasta i już noc.

Kanie już pożarłam, wydawało się że nie dam rady, a tu proszę, weszły wszystkie i obyło się bez suszenia. Bo jak już tak piszę o duperelach, to napiszę że kanie do późniejszego spożycia nadają się albo ususzone, albo zamknięte w słoikach np. w occie, najlepiej usmażone w panierce. Pycha, jeśli przyprawić tak jak rybę w ocie. Suszone niewielkie kapelusze zalewa się gorącym mlekiem, rosołkiem z kostki lub wrzątkiem, przykrywa się by równomiernie namakały i gdy płyn ostygnie a kanie odmokną, postępuje się tak jak ze świeżymi. Czyli najczęściej opanierowane smaży się.





Pisała R.R.

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Notatka 524 Santa Monica & komody.

Ostatnio zapaściowo wiruje mi życie. Tak w  kołowrocie wiruje, w trakcie tańca i po tańcu z panią d.  Dzieje się, lepiej tylko odrobineczkę, ale na tyle lepiej że coś mogę skrobnąć. Więc skrobię. Blisko mnie to Bobuś się leczy, Dziecko wakacjuje, Jacunio sika fanaberyjnie. Ja więcej czasu spędzam w pozycjach z kręgosłupem mniej więcej w pionie.  Było trochę bobusiowania, jedna kępa niebieskich kamasji posadzona na nowo, druga wykopana. MP ma dostać z pięć cebulek, ale to na razie musi poczekać, między innymi na cynk od MP że znajdzie czas i miejsce by je posadzić.  Może jeszcze pięć cebul komuś..... Może Agniecha? No zobaczymy. Wykopałam z drugiej kępy dwadzieścia jeden cebul. 



Nie chcę co prawda zapeszać, ale jakoś się trzymam, może i wraca mi w psychice odrobina dawniej posiadanej wańki-wstańki. Pewności siebie ciut większej. Zaczynam nawet zbierać się do odrabiania krzywd paskudnych, co to sama sobie zrobiłam przy udziale pani d. Nie mogę zwalać na panią d, że to wszystko ona, bo pozwoliłam jej na to z braku siły, z lenistwa i niezborności życiowej. I niestety, pani d to też jakąś strona mnie. Fa-tal-ne. Okazuje się że lekarstwem na panią d. to nie jest w moim wypadku tylko nasiąkanie pozytywnymi treściami (choć bez nich to kaplica zupełna), ale twórcze działanie uwieńczone końcem nie będącym całkowitą klęską. Przynajmniej taką klęską z którą się da pogodzić. Ale te pozytywne wpływy, ach, bez nich nie byłoby żadnych działań, tylko dół. Piesko dziękuję. 


Ale coś działam. Pracowicie jest, choć bez sensu. Jak jest to Santa Monica & komody są doskonałym przykładem działań pod wpływem pozytywnych wpływów.  No to czytaj Czytaczu.

Najpierw o komodach. To meble są. Ogólnie u mnie meble wołają o pomstę do nieba. Kolorystycznie jest od Sasa do lasa, kształtami też tak. Brzydko. No ale. To co jest, to konstrukcję ma na tyle mocną i kształt na tyle użyteczny, że wywalać nie ma najmniejszego sensu. Bo nawet gdyby było mnie stać na nowe meble, to nowe już w produkcji z założenia mniej trwałe. Taki urok czasów, więc w moich oczach ratowanie domowych rupieci i nabywanie starszych rupieci jest sensowniejsze niż nabywanie gratów drogich i współczesnych. Ale korciło mnie od dawna by poprawić wygląd chałupy na ile się da. Poprawa jest w trakcie, BORDELLO już robi BUM BUM odrobinkę ciszej, ale nadal jest totalne, niestety. Bo bez sensu totalnie zaczęłam. 

Komody są dwie, z rzetelnego amerykańskiego  paździerza, dużo solidniejszego niż nasz. Za to drewniany fornir na nich jakości żadnej, należałoby wymienić calusieńki.  Kupiłam je daaaawno, gdy do naszego kraju trafiały graty z likwidowanych w RFN baz amerykańskiej armii. Drogie nie były, piękne też nie. Ale były i są potrzebne. Kolor typowy dla tych wojskowych mebli, zimny brąz, ciemny, ale do czerni mu daleko.  Po pięć szuflad, mosiężne uchwyty, szuflady każda ściśle przynależna swojej dziurze, ile się namęczyłem żeby z powrotem je w nich umieścić to brak słów. Rzecz bardzo nieprosta, bardzo.  Trzeba zręczności sztukmistrza, podstępów i wygibasów,  żonglowania pudłami  szuflad, w końcu jest ok. po dwóch dniach wysiłków. Nigdy więcej nie będę się rwać z entuzjazmem do wyjmowania szuflad z armijnych komód, newer, dość - to wystawia moją inteligencję i sprawność fizyczną na zbyt wielką próbę. Czyli nawet jak miałam ochotę jeszcze komody  przemalowywać, to operacje umieszczania szuflad we właściwych dziurach wybiły mi to z głowy radykalnie.  Już z samymi meblami tak hop-siup to u mnie nie ma, wszystkie moje meble mają w sobie sporo złośliwej przewrotności, wszystkie, komody nie są wyjątkowe.

No dobra, miało być też o Santa Monica. 

Santa Monica to jest kolor farby renowacyjnej do mebli  firmy GoodHome, farba z lekka metaliczna, odcień bardzo podobny do tego którym dysponuje  zewnętrznie Rysia. Czyli płowa z odcieniem jasnej miedzi. Farba kupiona w promocji w Castoramie (pięć niedużych puszeczek) z myślą że się przyda,  myśl o korekcie wystroju nie jest nowa.

Santa Monica kupiona w promocji bo tak miałam od zawsze, że zawsze w Castoramie grubo przed czasem użycia kupowałam okazyjnie różności zużywane później, ale nie zawsze tak, jak planowałam przy zakupie. Tylko że tym razem, o rany!!!!! 

Net jest zgodny, farby firmy GoodHome są do dupy.  Nie do końca się z wyczytanymi opiniami zgadzam, nie tyle do dupy, ile chyba wyłącznie do malowania natryskowego. Czyli pistoletem, O pistolecie etykieta milczy, ale narzędzia w postaci pędzla czy wałka zostawiają po sobie ślad, wkurzajacy wyjątkowo w wypadku Santa Moniki, bo ona z lekka metaliczna. Ta metaliczność jest mocno nienachalna, ale swoje robi. Wydajność jest super, krycie do przyjęcia, tylko te ślady narzędzi są bardzo be. Bardzo widoczne, bardzo.  Zaczęłam pędzlem, be, spróbowałam wałka, jeszcze bardziej be. Więc znów pędzel i nadal nie podobało mi się. Po wyschnięciu pomalowanych frontów szuflad nastąpiła u mnie podłamka, tylko siąść i wyć, bo jest zupełnie inaczej niż miało być, gorzej mi to wyglądało po wyschnięciu niż w trakcie malowania. Bo błyszczące drobiny nie do końca wprowadzone jednorodnie w strukturę farby gromadzą się w pasma. Może należało jednak malować wałkiem? No ale wałkiem też fajnie nie było.  Miało być połyskliwe i gładko, to drugie zdecydowanie nie wyszło i bardzo to widać. Po wkurwie maksymalnym, po równie wielkim dole stwierdziłam że trudno, widać u mnie nigdy nie może być tak jak planowałam. Karma taka i bez sensu karmie fikać w sprawie wagi nie tak znów istotnej. Komody są z zaciekami i takie będą. Przecież przy tej jakości forniru farby zedrzeć się nie da. No i te szuflady........

Ale. Może i nie tak jest jak miało być, ale czy jest tak fatalnie jak mi się wydawało? Sam kolor o wiele ładniejszy na Rysi, nawet położony natryskowo nie byłby wstrząsająco piękny. Komody nie są jeszcze pomalowane do końca, zużyłam trzy puszeczki, zostały dwie. Blaty wymagają jeszcze jednej warstwy, cała puszeczka to na nie za dużo, otwartą chcę zużyć totalnie do końca, pomysł na co jest w trakcie realizacji więc troszkę te blaty muszą na wykończenie poczekać. 


Jest pomysł jak racjonalnie i sensem zużyć te dwie pozostałe puszeczki. 

I napiszę Ci Czytaczu, że malowanie czegokolwiek przy Rysi jest zajęciem takim, że już lepiej zostać wozicielem kaktusów z pustyni do kalifornijskich ogródków lub ujeżdżaczem byków. Wszystkie zajęcia z listy najwredniejszych ogólnie lepsze,  większa szansa że Rysia nie pomoże w zajęciu. Teraz są trzy futerka, trochę ich było a nigdy nie było u mnie do tej pory równie nachalnie pomagającego i ciekawskiego kota. Nie zawsze, ale gdy Rysia wpada w tryb "pomogę, co robisz, pokaż, daj też, a ja tu jestem" jest tak upierdliwa jak rzadko co na ziemi. Po podniesieniu klapy sedesu na pewno przysiądziemy na Rysi, murowane. Przy przy malowaniu oczywiscie na powierzchniach pionowych pojawiały się jej odbite łapki bo tryb ADHD włączała regularnie. Zamalowałam  ich kilkanaście, dało radę. Prawdziwy popis dała jednak przy blatach komód, tu już wolałam malować przy drzwiach zamkniętych, ignorując ryki Rudej. Pierwsza warstwa na blatach, grubsza bo może się równiej się to metaliczne ułoży no i to końcówka tej puszeczki, wszystko zużyć i niech schnie, wychodzę. ZAMKNĘŁAM za sobą drzwi, tup tup do łazienki myć pędzel, wody nie zdążyłam puścić a słyszę jak szczęka zamknięta klamka. Bieg, bo może zdażę i uchronię malowane. Złudzenia. Na blatach slalom, od zupełnego wytarcia farby że czysty brąz forniru po zwały, wszystko w zawijasach. Rozpacz.  Dupka i tylne łapki Rudej do "kolanek" z tyłu w Santa Monice. Rozpacz. Santa Monica wszędzie. Podłoga. Wanna. Pościel na łóżku. Blat kuchenny. Rozpacz. 

No i tak to.

Same schody były, tak u mnie być pewnie musi, na nowo zaczynam się z tym godzić. I żyć pomimo. Co niewątpliwie jest znakiem pozytywnym.

Co jeszcze? W niedzielę odważyłam się wziąć udział w wyprzedaży gratów. Fizycznie, komputerowo to tylko zgłoszenie na imprezę się odwala. Razem z Asią, każda przydźwigała torbiszcze gratów. Było dobrze, będę brała udział już zawsze. Mało ludzi, sezon wakacyjny jeszcze, w mieście pełno pielgrzymek, ludzie mają inne zajęcia niedzielnymi przedpołudniami, ale podobało mi się. Podobało mi się mimo uchechtania strasznego noszeniem gratów i mimo że niewiele bardzo sprzedałam.  Coś jednak poszło, nie na tyle by budzić entuzjazm, ale u mnie teraz i te parę groszy ważne. Ludzie wystawiają rzeczy straszne, niektórzy i po cenach strasznych. Ciuchów najwięcej. Ale impreza działa.


Pisała R.R. w trakcie wszystkiego.

Dawno ps-ów nie było.

No to dopisuję, bo w komentarzach się temat pojawił.  Skrobania mebli. Prawie kończę i nawet to nie takie trudne. Tyle że ręce bolą bo ileś tam ruchów trzeba zrobić no i trafiają się takie miejsca, gdzie nie wiadomo dlaczego skrobanie idzie jak po grudzie. Było do oskubania pięć płaszczyzn, troje drzwi i dwa boki, skubię ostatnie drzwi i został mi jeszcze taki trudny kawałek na samym dole jednego boku. Nieduży, ale po milimetrze schodzi. 



niedziela, 7 maja 2023

Notatka 507 leje, lane łzy, leja i smród.

   Padało. Tak solidnie. Więc nie było Bobusiowa. Nie wiedziałam nic a nic, a w Bobusiowie żałoba.  Pożegnali Fotkę, niedotykalską drobniutką koteczkę o fizys Hitlera przełożonej na koci urodny pyszczek. W piątek rzecz się stała, samochód potrącił, Dziecko ku swojej rozpaczy znalazło. To cholerne uroki wychodzenia na dwór, przed wyjściem kota za posesję nie da rady się obronić. Chyba żeby wcale stworzaka nie wypuszczać, co przy życiu na wsi wydaje się znęcaniem się, i może nawet znęcaniem się jest.

To nie była przytulaśna kiciunia, raczej mały dyktator i ciemiężca śpiących. Ciemiężca śpiących, bo tak jak nie znosiła głaskania, tak lubiła na śpiącym ludziu zalegać, przybierając ciężar jak na tak niedużą kicię wielki, koniecznie na piszczelach lub na czymś równie tkliwym. Zawsze po niewłaściwej stronie drzwi czy okna i zawsze wtedy, gdy to było choć ciut niewygodne, więc w nocy bardzo często. Jako kotka zupełnie nietypowa, w domu absolutnie nie polująca, myszy raczej zapraszała w gości. Nie posuwała się do przynoszenia gryzoni, ale domowe traktowała jak swoich własnych osobistych wizytujących, pełen wersal i żadnych łapoczynów. Raz widziałam jak łaskawie obserwuje dwie, takie ciemnoszare o sporych różowych uszkach, a obserwowane działały na pełnym luzie, popisując się jak na scenie, specjalnie dla Fotki.  Broniła swojego ciałka przed pieszczotami, miski przed psem, terenu przed innymi kotami wrzeszcząc straszliwie. Żeby nie było że tylko tak, Fotka mimo swoich fum była stworzonkiem kochającym, widziałam jak pilnowała chorującego Dziecka. 

Pełna wdzięku wybitna  kocia indywidualność w miniaturowym ciałku. 

Czternaście lat.  Będzie bardzo jej brak.

Ale nie wiedziałam.  To deszcz był jednym z powodów że do Bobusiowa nie pojechałam. Dobrze się stało że lało, rozstanie za świeże. Trudno wtedy znieść współczucie. Obok deszczu drugim powodem niepojechania był drobny jak mi się zdawało wypadek z kawą i spóźnienie na busa. Piję fusiatą i zbieram fusy jako nawóz. Nie tylko fusy kawowe, herbaciane też, skorupki jajek, skórki bananowe itp. Uzbierał się pojemnik po śledziach, taki po pięciu kilogramach śledzi. Władowałam go w foliową torbę i wystawiłam na korytarz, żeby nie zapomnieć. Nie dało się zapomnieć, bezwonny do tej pory pojemnik dał woń. Nie żeby woń wybitnie smrodną, ale czuć się dała.  Okazało się że kilkanaście już razy tak używany pojemnik pękł, torba była nieszczelna i dołem wyciekło. Wytarłam na mokro i szybko, ale już było wiadomo że zbieranych świństw do Bobusiowa nie zabiorę, pęknięty pojemnik powędrował od razu do śmietnika, a ja w świat. 

Ponieważ lało, to zamiast pojechać ruszyłam w miasto. Wędrowałam za kocim żarciem w okazyjnych cenach (nic. Nie ma okazji), zatuptałam też w Aleje NMP.  Coś mi się zdawało że być może jest impreza ogrodowa, zawsze w pierwszy weekend po wielkomajowkowym są. Tym razem nie, impreza będzie za tydzień. 

Z wczorajszych wędrówek po zadeszczonym mieście nie mam wielu cykanek, srajtfon wilgoci nie kocha. 





Po kasztanowcu srajtfon się zbuntował. 

Powrót do domu z nędznymi kocimi jedzeniowymi zdobyczami był przykry. Moje futra, ja nie wiem czy one zasługują na moje starania. Rysia wykorzystała okazję że rudego futerka jej nie przewietrzę potrząsaniem czy klapsem i nalała mi ma łóżko.  Ruda ma szlaban na mój pokój. Pranie się suszy, ostatnia tura wirowała dzisiaj. Leja Ryszarda prezentuje samą niewinność, aha akurat. Drapie w drzwi, a potem leje tam gdzie zawsze powinna lać, ale z minką cierpiętnicy. Po za tym przymilność tak duża, że aż podejrzana. Może jeszcze gdzieś coś olała. Ruda małpa.

Wiesz co Czytaczu? Dziwne to jest, ekscesy futrowe znosimy, choć oczywiście ma się ochotę zrobić krzywdę ekscesującym to się jednak tej krzywdy nie robi. Kocha się także za ekscesy i rozpacz jest gdy nasze kłopotliwe kochanie pójdzie za bramę. Nie pamięta się wtedy żadnych, ale to żadnych uciążliwości związanych z odeszłym skarbem, bledną, nawet jeśli wściekłość straszną budziły..... Kilka razy to przerabiałam, teraz za swoją wrzaskliwą kocią cholerką rozpaczają Bobusie. 

Niech żyją nam futerka, nawet jeśli miłość do nich kłopotliwa. Niech będą.

No dobrze, a co ze smrodem? Był. Napisałam, że wytarłam na mokro to co wyciekło. Te kompostowe świństwa mają to do siebie, że zbierane w przykrywany pojemnik upiornie śmierdzą przy wywalaniu z niego, od spodu rzecz nabiera mocy potężnej. Doładowania kolejnymi świństwami od góry nie dają dużych efektów zapachowych, byle tego co głębiej nie naruszać. Tym razem rzecz się nie udała, tym razem pojemnik pękł, bo przy pakowaniu upuściłam, a reklamówka przeciekła. Wytarłam wyciekłe, jak mi się zdawało skutecznie, nie była to rzecz jakoś bardzo mocna ten smrodek. Zdawało mi się że wystarczy, takie przejechanie mokrą ścierką i zostawienie mokrego. 

Ha! 

Taki odór jaki mnie przy powrocie na klatce przywitał to w bloku się nie zdarza, a ja jeszcze mam katar. Nie chcę wiedzieć JAK czuli zapaszek niezakatarzeni sąsiedzi. Lastriko przesiąkło i TRZY RAZY traktowałam mało rozcieńczonym domestosem teren skażenia, dopiero to pomogło. Drugim źródłem smrodu, domowym, była mokra ścierka którą przetarłam wyciekłe. Nie myśl sobie Czytaczu, wypłukałam ją jak mi się zdawało porządnie, ale tu też mi się zdawało. Ścierka była prosta do poradzenia sobie, poszła od razu do śmieci. 

Tym samym obraz mój w oczach sąsiadów może nadal jest cichy, ale już nie bezwonny.

Zdegustowana R.R. pisała. 


piątek, 5 maja 2023

Notatka 506 stół





Informuję, że stół podmieniony, cholerka, tak mierzyłam, tak kombinowałam, a okazało się że nie do końca dobrze kombinowałam, ten stół jest niższy o pięć centymetrów. To nie jest jeszcze żadne nieszczęście, prościej grata podwyższyć niż położyć na gracie na nowo fornir. Może po prostu dokręcę kółeczka? To wydaje się najprostsze i ułatwiające życie w dodatku, przed odjechaniem spod łokci trochę będą bronić podstawione szafki. 

Pomyślę.  

Imć Jacuś bardzo pomagał, tak bardzo pomagał że cud że ocalał.  Ale się udało. Jak widać Jacuś skręconego grata pilnuje, sprawdzając czy dobrze stoi.  

Stół w każdym razie cieszy się uznaniem futer, jak nie Jacuś to Feluś na nim zalegają, a Rysia wpada do nich na krótkie inspekcje czy dobrze zalegają. Poprzednik nie miał takiego powodzenia.


Podtrzymuję, że tajemnicza sprawa z ciężarami, tym razem więcej kłopotu zrobił stół opuszczający pokój, się upierał że jeszcze zostanie. Na tyle był w tym uporze skuteczny i upierdliwy, że do końca to jeszcze go nie wyprowadziłam, sił brakło, więc blat zdobi scianę klatki schodowej za drzwiami. Teraz nie ma szaleństwa, mieszkanie sąsiadki puste. Może stać. 

I co poza tym?

Przefajna pogoda a ja smarkata. Taki stan, tak sobie tłumaczę, miewa zalety. Młodsza jako smarkata jestem, apetytu nie mam, ale jakby co, to świństwa nie poczuję ani węchem ani smakiem. Na szczęście z uszu zeszło, z zatok schodzi, nic do gardła tym razem nie leci. Co prawda ogólnie to słabsza jestem, ale wyleżane gnaty nie bolą. Lajcik, teraz tylko nie przeziębić dziadostwa i będzie dobrze. Ale w sobotę będzie Bobusiowanie. Hmmm. Zobaczymy.

Przyczyna kataru, to łupiestwo wystawkowe uprawiane w deszczu, czyli stół. 

Pisała R.R. tymczasowo smarkata.

niedziela, 30 kwietnia 2023

Notatka 505 majówkowo, codziennik.



Sobota 29.04

Bobusiowanie. Nic właściwie nie zrobione. Jakoś bardzo a bardzo nie mogłam się zebrać (bo i niezbyt się czułam), w efekcie tegoż pojechałam późno, wbrew własnemu ciału i wbrew woli futerek, które dziś rano były kochające mamunię przebardzo. I wobec mojej dzisiejszej niezborności, kotunie też przyczyniły się do późnego wyjazdu i do wyjazdu, w końcu pojechałam bo trochę ich miałam już dosyć. Ja kołowata, z ograniczonym refleksem i z ciężkimi dziś nogami, a one podłażą pod stopy - to już lepiej było pojechać dla ich i własnego życia i zdrowia. Więc późno, ale pojechałam. 

Bobuś naostrzył szpadel, zachęcająca rzecz do kopania. Wiadomo, szpadel jeśli jest z dobrego metalu, to z czasem staje się tylko lepszy w użyciu, ostrzy się sam przy kopaniu, ale zanim się naostrzy..... Rany. Horpyna może dałaby radę, ja nie.  Przy poprzednim pobycie coś chciałam na to poradzić, Bobuś patrzył na mnie jak na głupią gdy próbowałam ostrzałki do noży - beznadzieja, trzeba przeszlifować i tu mechaniczny sprzęt potrzebny. Patrzył, kpił, ale proszę, przeszlifował i naostrzył - to naprawdę przemiła rzecz. Tylko że pewnie jak każdy facet oczekiwał pochwały, jeszcze będę musiała dochwalić bo nie miałam siły  na solidne peany.  

O kopaniu to już lepiej nie mówić. Ale jest naprawdę ogromna różnica, nie ma porównania i pojąć nie mogę dlaczego sprzedają nienaostrzone.  




Dzień był dla mnie nieroboczy. Musi od czasu do czasu być i taki. 



Było miło tak bezrobotnie, pierdoły były popychane, głupoty zupełne i od czapy. 

- napite kleszcze mogłyby być przekąską dla wampirów, jak oliwki lub orzeszki. Wniosek wysnuty przy przeprowadzanej inspekcji psiego futra pod kątem krwiopijców.
 - Beatka znalazła pierwszego w tym roku jadalnego grzyba w lasku na pasku. Uszak mu na imię.
 - jak kto widzi kolory. Co jest szare, a co jest różowe lub niebieskawe. Mamy inaczej, to co dla Asi różowe, dla Beatki szare, dla mnie brzydkie zimne lila.  Bobusia nie było przy tym kawałku gadki. 
 - jak było na samym początku mieszkania w Bobusiowie i gdzie jest studnia, 
 - co sądzimy o zmianach w naszym kraju i dlaczego nie będzie wywieszonej flagi, 
 - ulubione seriale, 
 - jak zakisić pąki mniszka,  
 - historyjka Asi, co ją zakonnica subtelnie przekonywała do spódnicy. Maj podobno miesiącem, gdzie kobiety noszą spódnice i sukienki na znak zawierzenia Maryji - Beatce wpadła w oko notka w necie. W świetle planowanych zmian w prawie te dwie rzeczy spowodowały u mnie atak furii objawiający się m.in. bluzgami. 
 - itd, itp. rozrzut tematów duży, ułamek podałam. 

Zupełnie nie wiem czemu wróciłam tak bardzo zmęczona. 



Kotunie za zmycie się z chałupy zemściły się paskudnie. Jeden lub jedna nalał/a mi na kołderkę. Trudno, niedziela czy nie niedziela jutro będzie pranie. 









Cykanki tym razem trochę oszukane, wycinanki z większych. Ale uwaga, psiząbki 'Pagoda' się rozrastają, magnolia powolutku staje się drzewem, tulipany bez wykopywania kwitną trzeci rok, kamasje mają liczne pąki w dwóch zbitych kępach, podziabana na drobne cząstki (niechcący oczywiście) żółta szachownica cesarska kwitnie jednym kwiatem, ale zdaje się że każdy kawałek wypuścił zielone. Rozmnożyłam? A, i kradziony z Przeprośnej Górki bizantyjski barwinek (vinca major) zakwitł. To jest Rolls Royce wśród barwinków, mała kępeczka już jest z pojedyńczej odnóżki i jak na taką kępunię kwitnie wstrząsająco. Ciekawe czy miewa inne kolory. 

Niedziela 30.04. 

Pierna niedziela. Trzecią turę prania załadowałam. Kołdry, koc, materacyk-podściółka. Taka pogoda a ja pralnicza, aż mnie nosi, zwłaszcza że kołowatosci dziś nie ma. 

Dlaczego nagle kuweta przestała pasować mojej rudej małpeczce? Podejrzewam żwirek, tym razem gruboziarnisty i ostrawy. A tekstylia mięciutkie........ Trudno, trzy wory kupione, musi się przyzwyczaić. Jacuś i Feluś mogą lać tam gdzie powinni, to i Rysia będzie. Howgh.

I jak się ostatnia tura prania wyturlała wirująco, to niby było jasno i nadal cudnie, ale mnie chęć wyjścia zwiędła.

Poniedziałek 01.05

Wędrówka z Asią wzdłuż rzeczułki Stradomki.





















To cały czas miasto. Czai się tuż tuż, my przechodzimy pod mostami i po mostach służących zakładom, mieszkańcom, kolejom. Tory biegną prawie równolegle do rzeczułki, że miasto blisko to widać mało, powyżej dworzec Częstochowa Stradom, za nim solidna dzielnica z wielkiej płyty, trochę ocalałych starych niskich kamienic, po naszej stronie to raczej niskie kamieniczki i domki jednorodzinne, przemysłowo to jest po obu stronach, na szczęście tego to mało widać.  Ponieważ idziemy w kierunku źródła, to Stradomka coraz węższa. Lada chwila będzie jeziorko pogliniankowe, tzw. "zalew zaciszański". Wędkarze tam się rządzą i już nie można się w nim kąpać. Ciekawe, pogonili łabędzie, czy same się wyniosły?














Okrążamy wodę, co jakiś czas wędkarze, ale ludzi mało. Za to przez część dreptania przybrzeżną ścieżką, jak wyprowadzany piesek idzie przed nami gołąb. 





Były dwie posiadówki, wygrzanie się solidne w słońcu i wracamy. Inaczej już, ulicami. To ja nie chciałam tą samą drogą, przy ścieżce leżał martwy kot i wiem doskonale że to głupie, ale tak podobny do Felusia, tak znajomy bury grzbiecik że długo mną trzęsło. Więc normalne ulice, w tym wędrówka wyasfaltowanym kawałkiem dopiero budowanej drogi. Do centrum, choć w drugą stronę powinno być ciekawiej. Teoretycznie mogłybyśmy dojść do Wrocławia, Opola, Kłodzka. 
A przy tej nowej drodze kolejny stawik-zalew pogliniankowy. Mniejszy. I chyba powstał niedawno przy kopaniu, bo kopią na tym kawałku Cz-wy. Coś budują.



I tyle było tego wędrowania. Dworzec Częstochowa-Stradom widziany z drugiej strony, i miasto, już bardzo miasto.



I pierwsze co, to w domu Feluś wyściskany. Mój tygrysek przyjął uściski jako rzecz należną, ale z zadowoleniem. Rysia po sobotnim opieprzu leje w kuwetę. 

Wtorek 02.05

Pierny. Rysia miała/ma rozmach, moje łóżko omijane - grzeczna dziewczynka, ale wszystko szmaciane to hulaj dusza. Ma nie tylko rozmach ale i wyjątkowo pojemny pęcherz, bo w kuwetę też leje. Sterta prania do ponownego prania. Suchy i czysty stos przykryty ręcznikiem, bardzo duży bo z kilku prań, już nie jest suchy i czysty. Cholera, może koledzy pomagają?!!!

Szaro i dusznawo. Sennie.  Czyżby miało lać?

Dzień szary, siąpiący deszczem od późnego popołudnia i prawie całkiem zmarnowany na rozlazłe poczynania. Przeglądałam dostępne forniry, lakiery i bejce, pora zająć się na porządnie meblami. W necie namiętnie oglądam rozmaitych odnawiaczy, i rany. Na temat tego co widziałem kiedyś napiszę. Sama wciąż obracam we łbie jak i co. 

Główna troska to stół, szafki pod nim super, ale mógłby być większy, pięć centymetrów więcej byłoby akurat tak, jak być powinno. Kombinowałam jak by tu, stół ogólnie jakoś służy, wygodniejszy od tego co było, ale ideałem nie jest i straszy odpryskami politury. 

Opatrzność czuwała, nie kupiłam forniru, nie mogąc się zdecydować który najlepiej pasowałby do wszystkich gratów i ile mi go właściwie potrzeba, bo jak kupować to tak, by nic nie zmarnować. 

Wieczorem, przy wyrzucaniu śmieci zobaczyłam przy śmietniku stojący stół, w znacznie lepszym stanie niż ten, co teraz zastępuje mi biurko. 

Latałam koło niego z trzy razy, mierząc i oglądając i decyzja zapadła. Podmiana. Rozkręciłam, z całym nigdy nie dałabym sobie rady, trwało to trochę.  Przydźwigałam w dwóch turach, nogi i środkowa deska, oraz sam blat w drugiej turze. Rzecz przeprowadzona nocą głęboką i prawie bezszelestnie w deszczu przefatalnym. Na razie łup stoi na korytarzu,  I uf. Nie będzie kładzenia nowego forniru, ten mebel nigdy nie oberwał młotkiem, nigdy nie robił za drabinę malarską ani za imadło przy piłowaniu.  Blat jest większy o dziesięć 
centymetrów, co jeszcze jest spoko. 

Środa 03.05

Miało być bobusiowanie, ale nie będzie. Okazało się że Asia uszkodziła sobie nogę,  but obrobił już po naszym rozejściu się. Ponadto podziębiła się przy spacerze w deszczu ze swoją francuską pieską, bo pieska nie ma litości, to wodna sunia i po deszczu to może godzinami.  

Ja zaspałam, obudziłam się po wczorajszych wysiłkach w ulewie obolała i smarkata. Powinnam teraz wymienić stoły, ale jakoś niechętnie podchodzę do tematu. 

I wiesz co Czytaczu? Niektóre zjawiska są względne. Przydźwigałam wczoraj ten blat, płyciny lekko rozsunięte, rama zarzucona na ramię i dało radę. Tyle że dziś ledwo-ledwo wtarabaniłam go do mieszkania. Podsechł co nieco, powinien być lżejszy, więc niby powinno być proste wciągnięcie go na przedpokój, a tu zonk. Niezrozumiałe. 

Cholera, coś mi się zdaje że znów będzie jazda z zaziębieniem, ćwierka mi w uszach. Z jednej strony to nic dziwnego, w nocy przemokłam do majtek, z drugiej to jednak przesada. Od majowego deszczyku?!