Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czas. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czas. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 stycznia 2024

Notatka 544 spacerek

Przez ostatnie trzy dni było słabowanie, zaleganie, spanie na potęgę i generalne nierobstwo bo każde "róbstwo" wywoływało skrzywienia i jęki. Tak jak smarkanie i kaszelek. Żeberka, ot co, jeszcze dokopują i wcale im się nie śni żeby przestać. Wyjścia z chałupy ograniczone do absolutnie niezbędnych. 

Dziś się to odmieniło, był spacerek w intencji lektur, wypożyczonych i kupionej. Biblioteki i księgarnia w galerii. Późno przyszła na srajtfon informacja że zamówiona lektura czeka na mnie w księgarni, dlatego też liczyłam się tym, że spacer będzie wieczorny, ale paru rzeczy nie przewidziałam.  Kiedy wychodziłam z chałupy topniał brudny śnieg, nie piździło, nawet było coś w rodzaju słonecznych smug na zachodnim niebie, pogoda wymarzona dla cherlaka, który dopiero co wygrzebał się z wyra. Ale się odmieniło, z okien widziałam to co opisałam, przy wyjściu okazało się że śnieży. I dmie. Krótka chwilka i już biało. 




Skoro wyszłam, trudno, odwalę spacerek, ale z podwózką tramwajem do centrum. U góry cykanki okolic skrzyżowania alei i linii tramwajowej.

Piździło, uparcie padało drobnym białym, lepiło się to białe do butów tworząc dodatkowe obcasy, do twarzy ograniczając widoczność, do wszystkiego na mnie robiąc ze mnie starawą Śnieżynkę. Tak że po pierwsze spacerek zrobił się co nieco trudny, po drugie szok przy oddawaniu książek, wyjęłam je z torby razem z porcją śniegu. Pierwszy raz takie coś, tak kręciło białym że wkręciło białe do torby, a ona nie daje dużych możliwości. Przestałam się dziwić że mam śnieg za szalikiem. W tej sytuacji nic nie wypożyczyłam, podreptałam za to po kupioną netowo, skrótami, co trochę tupiąc by pozbyć się rosnących pod butami platform. 











Do galerii dotarłam ciągle w charakterze starawej Śnieżynki, co prawda już ze skórą ze skóry, ale za to w szatkach zdecydowanie bardziej śnieżnych, zwłaszcza z przodu.

Załatwione, jest książka. Nic szczególnie cudnego, po prostu kolejny tom kupowanej serii o Wiedźmach Małgorzaty Kursy.
Jeden sklep zwizytowany pospiesznie, a w nim zauważone coś, co może okazać się istotne dla moich planowanych ubabrań.


I powrót. Paw przed galerią. 



Autobus. Dom. Pisanie by był pretekst do posiedzenia i odzipniecia. Taki spacerek-pipcium, a wymaga.  Ale już pora się ruszyć, choć baaardzo mi się nie chce. Futra, więc trzeba. A potem wyro. 

Pisała R.R.

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Notatka 543 kupa mięci po garażówce

Ku pamięci, inaczej dzieląc literki. Po garażówce. W grudniu się nie załapałyśmy, w styczniu się udało. 

Post pisany wczoraj, pary starczyło mi na pisanie, a brakło na dodanie obrazków. Posta zdobią foty znaleźnych skarbów, część wróciła z garażówki, część dopiero na takiej zadebiutuje.


Piszę, bo mimo zmęczenia, a może przez zmęczenie nie mogę zasnąć. Powinnam, nie spałam w nocy z soboty na niedzielę, a nie mogę. Bardzo jestem złachana, bardzo. Może jak popiszę to mnie zmorzy.  

Gdyby nie to złachanie byłabym bardzo zadowolona.  I pewnie będę jak się wyśpię, pogoję, wypocznę. 

Najpierw to, co miało wpływ na złachanie, a czego mogłam uniknąć. Chyba mogłam. 

Ku pamięci.

1. Nie jeść nigdy sałatki ani żadnego ciasta u M, a najlepiej niczego nie jeść u M. Przenigdy, każdy wykręt jest dopuszczalny żeby uniknąć konsumpcji efektów kulinarnych działań mamusi M.  Trzeba obmyślić wykręt, bo zwykłe odpowiedzi w stylu "dziękuję, ale nie" nie działają. Co by to mogło być? Najlepiej powód długotrwały i jeden, łatwiej będzie mi go zapamiętać i go zakodować mamusi M że NIE. Tylko że M u mnie jada...  

Tak Czytaczu, bezsenna noc zawdzięczana sałatce z selerem-ananasem-szynką z autorskim majonezem mamusi M.  A może ciastu z galaretką? Nie, to ta sałatka. Nie dość że niedobra, to jeszcze szkodliwa. Wszystko niedobre.  Najgorsze, że przepis na sałatkę dałam ja.   Ech. Nie przypuszczałam że można tak ją zepsuć. A można, wystarczy tylko usunąć sól, cukier, walnąć za to dwie łychy ziółek na trawienie (to gorzkie w nich, co to mogło być?), co konserwowe zastąpić gotowanym bez soli i jednak nie dogotowanym, porąbać wszystko na w porywach blisko dwucentymetrowe kostki (żucie i gryzienie jest ZDROWE), wymieszać z domowej roboty mazidłem zamiast z  gotowym majonezem i już.  Gotowe. Samo szczęście i jeszcze usłyszałam że specjalnie dla mnie moja sałatka i moje ciasto.  O cieście to już wstyd pisać, fakt, też kiedyś dałam przepis, a zupełnie mu nie posłużyła wersja wytrawna bez cukru i zlekceważenie sposobu wykonania - co dało gruby zakalec. Ela pewnie to samo przeżywała co ja, na jej cześć pasztet z  cieciorki, też walory smakowe miał ujemne. I to wszystko niby nasze, taaa. Moja to na pewno była noc w towarzystwie kibla. 

Najgorsze po raz drugi, że to wszystko z sercem i najlepszymi intencjami, bo zdrowsze i na pewno będziemy wolały takie zdrowe. Nie ma chyba uprzejmej formy żeby powiedzieć że jednak nie. Więc jadłyśmy, a niech to.  O co zakład że Ela też musiała warować przy kiblu? Niech Ci się Czytaczu nie wydaje że jestem złośliwa i przesadzam. Nie jadłeś i mam nadzieję że nigdy nie będziesz musiał jeść czegoś takiego. W zdumienie wprawia mnie że można się przystosować, M je i żyje oraz nie narzeka, ale jakie zdanie tak naprawdę ma o jedzeniu wsysanym u mnie? Ja solę, słodzę, nie stronię od konserwantów w konserwowych jak już się na nie zdecyduję i nie upieram się przy własnoręcznej produkcji majonezu czy galaretek. Oraz nie cuduję z tłuszczami, dla mnie masło lepsze od najzdrowszej sercowej margaryny.  Podobno są ludzie o smaku tzw. pierwotnym. Dla nich sól i cukier to trauma. Mama M ma taki? A M? 

Spałam w sumie z dwie-trzy godziny, z tego godzinę ciągiem. Sałatka, moja podobno.

2. Nie zakładać więcej granatowych skarpetek, ten jeden jedyny raz starczy. No, to można skreślić, wywaliłam nowiutkie dziadostwo. Nie trzeba pamiętać. Żeby to jeszcze wiedzieć jaki do licha one miały skład dzianiny, żeby nie kupować. Najgorsze że w dotyku były milusie, nic nie zapowiadało że tak dogodzą. 

3. nie pchać wściekle obciążonego wózeczka po śniegu. Kółka się nie sprawdzają na słabo odśnieżonym. Ten akurat punkt może mieć trudności z realizacją, jeśli za miesiąc też będzie śnieg. W każdym razie przy  transporcie ciężarów wozeczkiem po śniegu ma miejsce taki wysiłek, tyle on trwa, że należy się na to nastawić. Chodzić intensywnie na siłownię i wyjść z chałupy godzinę wcześniej. Przynajmniej.

4. Jak upadać to na miękkie. Najlepiej nie upadać wcale. Nawet jeśli to nie są typowe zaglebienia, to skutki nagłego styku ciałka z twardym są bolesne. Tyłek był nie tak dawno, może jak zapiszę to się zakoduje że NIE UPADAĆ. Owszem, jak na razie nie ma długotrwałych skutków, mijają, ale kiedyś upadki mogą dać gorsze efekty niż boloki przez kwartał, miesiąc, tydzień, dzień. Nie upadać. 

5. Sprawdzić czy w domu jest kawa. Mieć kawę. 

Może będę tryskać od razu zadowoleniem z garażówki jeśli zastosuję powyżej wymienione. 

Bo za miesiąc też chcę wziąć udział. Asia też chętna, ciągle jeszcze ma co sprzedawać, ciuszki, torebki, duperelki, obrazki. Ja też mam z czym. Towarem głównym były książki wywalone koło pojemnika na papier. Dużo jeszcze mam. Góra tego mokła na trawniku, obracałam dwa razy z torbiszczami które ledwo niosłam. Zabrałam wszystko co nie było doszczętnie przemoczone, bez dzielenia na to co lubię lub nie. W domu się okazało, że razem z zasobami domowej biblioteczki wywalajacy wywalił wypożyczone dwie biblioteczne, z placówki dosyć odległej - więc jeszcze ich nie odniosłam. Możliwe że jeszcze coś bibliotecznego było w zostawionych rozmoczonych. Dlatego wózek był tak ciężki, zabrałam na garażówkę książki dziecięce, trochę sensacji i wszystkie religijne,  w tym kilkanaście religijnych wydanych przed drugą wojną światową. Wszystkie w czarnym płócienku z tłoczonymi złotymi literkami na okładkach, na ciężkim kremowym papierze. Najpiękniejsza, najbogaciej ilustrowana była ta o Franciszku Xsawerym, świętym co działał w egzotycznych krainach. Ilustrator sobie nie pożałował egzotyki a wydawca dołożył do tego luksusu złocąc brzegi kart, dając piękną wyklejkę i wstążeczkę-zakładkę oraz stylizując wytłoczeniami okładkę na skórzaną. W 1932 roku wydana, i tak sobie myślę że było to jakieś wydanie unikatowe, bo w necie nie ma takiego. Poszły wszystkie, antykwariusz zabrał w momencie i nie kłóciłam się co do innej ceny za Franciszka Xsawerego, bo pierwsza strona wycięta do połowy-pewnie była dedykacja lub dane właściciela, okładka z zaciekiem po suszeniu. Oczywiście że tanio sprzedałam, kosztowały mnie tylko tachanie do chałupy i zabawę z dosuszaniem. Ale wiesz Czytaczu, książki to dobro z którego wyrzucaniem nie umiem się pogodzić, nie godzi się traktować ich jak śmieci. Owszem, był czas że wydawano je tak, że po jednym czytaniu były rozsypującym się śmieciem, treść śmieciem nie bywała, choć zdarzało się że część nakładu miała od nowości puste niezadrukowane strony, części brakowało lub był ich nadmiar. 

Tym razem zabrałam prawie wyłącznie to, co wyrzucane w śmieci, a raczej zostawiane w torbach i pudełkach koło śmieci. Bo zaglądanie do tych opakowań weszło mi już chyba w nałóg, tak jak zerkanie do pojemników z napisami szkło-plastik/metal-papier. Obok książek lana z aluminium wymyślna patera - wielki wywijas podobny w kształcie do znaku zapytania na ciasteczka-owoce-orzechy-cukierki,  tak wielki że pomieściłby wszystkie podane łakocie. I cztery filiżanki z falbaniastymi spodkami, szklane-dmuchane, wytwornie baniaste i śliwkowe ze szklanymi ślimaczkami-uchwytami.  I jeszcze zdekompletowane sztućce, trzy misie z metkami, zabawkowy wózek dla lalki z lalką, maskotki z Epoki lodowcowej, Krainy Lodu, świnki Pepy. Nowiutkie i ani razu nie włożone pastelowe różowe kalosze w granatowe groszki. Skąd wiem że nienoszone? Ano z metki-metryczki producenta, tak sprytnie doczepionej że założenie wymagałoby jej zerwania (w tym samym pudle kaloszki równie nowe, mój rozmiar, krótkie i zgrabne oraz w kolorze khaki. Moje. Będę nosić). Poszła część książek, wiewiór z Epoki Lodowcowej, filiżanki, patera, część sztućców, kaloszki. Te ostatnie zostały kupione z kwikiem szczęścia i niewiary że za dwie dychy.... No. 

Wywalone rupiecie i zawadzacze, taaa...

Obiektywnie patrząc, to wszystko takie jest, dla jednych niechciane, zawadzające, niepotrzebne, dla innych wręcz przeciwnie.

Wiesz Czytaczu od czego się zaczęło to moje baczne przyglądanie się temu co ludzie wyrzucają? Od lat chodziłam na targi staroci, do ciucholandów, przyglądałam się ryneczkowym stoiskom z badziewiem, ale to nie stąd. Śmieć to śmieć, tak było, teraz nie każdy śmieć to śmieć. 

Od maskotki-pluszaka widzianego jako zostawiona pod śmietnikiem sztuka nówka nieśmigana. Szokujące, bo tak nowa, droga, nietypowa. Codziennie mijana przynajmniej dwa razy. Nie zbierałam nigdy pluszaków i maskotek, jedna wykochana od dzieciństwa małpka mi wystarczyła. Ale te ileś tam lat temu uroda i pełen wdzięku realizm zostawionej maskotki mnie powalił, buldożek to był, mięciutko się układający i tak realistyczny że byłam pewna że jest  żywy, wstrząs za każdym uchwyceniem go kątem oka. Zachwycił mnie. Ale nie wzięłam, nawet przez ułamek sekundy o tym nie pomyślałam. I potem patrzyłam jak zostaje stopniowo świniony, niszczony, przygniatany zwalanymi na niego rupieciami i workami, rozpruty stłuczoną szybą. Był to jakiś rodzaj traumy, ten śliczny zwierzaczek został wywalony bo już niekochany, żywe zwierzaczki mają czasem szansę na drugi dom, on jej nie dostał. A był tak ładny, tak nietypowy, potem dopiero i z rzadka zaczęły się pojawiać u nas mięciutkie maskotki, ale te z pełnym wdzięku realizmem nadal są rzadkie. Raz spotkałam pluszowego kruka w ciucholandzie, wypisz wymaluj jak z Czarownicy. Też wdzięk i miękkość oraz realizm w pełni docenione przez obdarowaną młodą wielbicielkę Czarownicy. Teraz ten piesek, na żywo jest super, przytulny i wdzięczny, mięciutki, ale to już nie klasa arcymistrzowska. 

Po buldożku zaczęłam patrzeć. I widzieć potencjał odrzutów. Od nie tak dawna je zabieram i daję im szansę. Pierwszy raz to było może rok po buldożku, ta szafka powstała. Od jeszcze bardziej niedawna zabieram także te, co mają potencjał, ale dla kogoś innego. Kilka powędrowało do Bobusiów, ostatnio trzy kontakty podtynkowe, dizajnerskie, kompletne i nowiutkie, przy najbliższym wyjeździe zostaną uszczęliwieni metalowym czarnym zamykanym magnetycznie chlebakiem, u nich sprzęt potrzebny bo myszy w domu bez Fotki coraz bardziej bezczelne.  Chlebak nówka, jak z katalogu. Do tego łazienkowy kosz na śmieci, komplet do łazienkowej szafki-komódki, nawet kolor pasuje. Do mojej koleżanki, z jej transportem, trafił latem tarasowy fotel, stoliczek do niego, wielki metalowy świecznik, też zdobiący taras.  Kłopot był, bo ona jeździ jarriską, trzeba było rodzinnej mobilizacji by przewieźć, pal diabli stoliczek i świecznik, fotel był potęgą.  Ale się udało, choć przewożący pyskował. Pomalowała wszystko na jasny zgaszony granat i nie wiem jakie zdanie ma pyskujący, ważne że koleżance się podoba. Mnie też, co mniej ważne. 

Teraz sprzedaję. Ja mam dodatkowy grosz, rupieć nie staje się śmieciem a czymś potrzebnym i chcianym, fajnym.

I cieszy mnie że ludzie się cieszą. 

I cieszy zarobek. Uważam że należny, za znalezienie, czyszczenie, pranie i mycie- czasem bardzo potrzebne, częściej symboliczne, transport i stanie nad płachtą ze sprzedawanym. Tanio. 

Tym razem było ludno, impreza była wypasiona. Ludzie jacyś tacy tym razem sami fajni. Łącznie z przebierającymi w Asinych kubkach obcojęzycznymi facetami.

Ale czemu te imprezy zawsze takie...... Z kiksami?

To że bezsenna noc, to już wiesz. Adrenalina przy transporcie była tym razem w takiej ilości, że cała impreza była na przytomnie. Ale niezbyt szczęśliwie. Pchając ten mój transport przez śnieg przy jednym z podważań wózka bo krawężnik, któryś tam kolejny, poślizgnęłam się. Upadek był na rączkę wózka, trafiło na żebra. Dużo mówi o ciężarze ładunku i wytrzymałości wózeczka fakt że się nie wywalił razem ze mną. I nie połamał. A ja w kurtce rozpiętej, bo od ciągania i pchania dobra pot mnie zalewał. Nagle schylanie się, dźwiganie, nawet głębszy oddech to rzecz niepożądana. Ponieważ transport przez śnieg był długi, a Asia zawsze dociera ciut później, "nasze" miejsce przy ławkach już było zajęte, nie było gdzie usiąść i cała impreza na stojąco.  Owszem, byłyśmy zajęte, niezbyt zwraca się uwagę na dyskomforty, do pewnego momentu się nie zwraca. Nogi, stopy zaczęły mi dokopywać obok żeber, piec. O prawie piętnastej już miałam zupełnie dosyć, pakowania odwaliłam przy zaciśniętych ząbkach, Asia pomogła. Ona jeszcze by została, ale widziała że lada moment padnę.   Na nóżkach bardzo już obolałych dotarłam do domu. Było z jednej strony o wiele łatwiej, ciężar do pchania mniejszy, białe podtopniało i zmiękło, no ale nogi coś pracować nie chciały i te żebra, bezpośrednio po upadku bolały mniej... Ale dałam radę. Jakoś, z myślą że zaraz uwolnię stopy, napiję się kawy, odsapnę i może coś zjem.

W domu się okazało że druga zapasowa paczka kawy była właśnie zużyta, nie ma. Tylko myśl o kawie pozwoliła mi dotrzeć do domu, a tu nie ma.

Owszem, rano piłam, ale nie przeżyję bez kawy.  Nawet obiadu nie zrobię i nie zjem, musi być. Więc krótka obróbka futer i po kawę. Nie ma. Więc dalej na tych moich spuchlakach. Kupiłam trzy kilometry dalej, wróciłam, ściągnęłam buty i skarpety i od razu przestałam się dziwić piekącym i bolącym stopom. Że puchną to normalka, od stania przez ponad pięć godzin mają prawo. Odparzone wszędzie gdzie się da na miejscach styku but-skarpetka-skóra, rozlanymi plackami. Na biało-bąblasto-wodniasto-ropiasto.

Rozkładana metalowa skrzyneczka, też łup, akurat na zbierane sztućce i kuchenne narządka

Tu częściowo rozłożona, po lewej sześć noży z bardzo dziwnym trzonkiem, pierwszy raz się spotykam z takimi.


*
*
Następny dzień. Jestem zadowolona. Kasa policzona, przybyły dwie stówy, mniej boli, stopy sklęsły, bąble już płaskie. Mniej zadowalające, że z nosa mi leci, ale jak się nie pogorszy to da się przeżyć. 

Sprzedane:
- religijne książki, te stare
- cztery inne, Sołżenicyn, Oto jest Kasia i album Disneya z Krainy Lodu, Instrukcja obsługi kota - ta ostatnia moja, domowa.
- szklana metalizowana na bardzo srebrno skarbonka w kształcie ananasa
- kaloszki w groszki, kwik szczęścia nabywczyni wybitny
- amatorski olejny obrazek bez ramy, amatorski, ale bezbłędny kolorystycznie i kompozycyjnie, kremowe tulipany, w wazonie na tle zasłony, na obrusiku jeden płatek tulipana, mocno uproszczone kształty i wazonik to uproszczony nietrafnie. W. Wielgosz zmalował kolorystycznie-ślicznie. Pastelowe zielenie, zgaszone róże obrusika, kremy i ciepłe szarości. Gdyby nie fatalny stan blejtramu i napięcia podobrazia, gdyby nie to, że obraz wymagał godzin dłubania przy doprowadzaniu go do porządku, czyli przeniesienia go na nowy, nietypowy w rozmiarach blejtram, życzyłabym sobie za niego dużo więcej niż dwadzieścia złotych. O ile bym go sprzedawała. Podobał mi się.
- maskotki, dwa pieski w czapkach, wiewiór z Epoki Lodowcowej, kupiona dla pieska
piszcząca niebieska żyrafka, bananek i marchewka z biedronkowych warzywek, zabawka edukacyjna ze świata świnki Pepy.
- szklane filiżanki ze spodeczkami
- metalowa wymyślna patera-byk
- ścienny owalny zegar na baterię, sam plastik, ale ładny i sprawny
- ruski dziadek do orzechów, znaleziony identyczny jak mój domowy służący mi od dziesięcioleci solidny radziecki wytwór, sztućce, jedenaście sztuk za osiem złotych i tu zdziwienie, bo akurat one zniszczone i dla mnie nieładne, a noże wyjątkowo do dupy. Dla gościa ważny był wzór, wygrzebał wszystkie. 
- moje klipsiki ze stali chirurgicznej, czerwone szlifowane kwadraciki-rombiki w ramkach ze stali. Noszone raz, na imprezie dla której były kupione.

Tyle pamiętam. Jeszcze coś pewnie poszło...



A dzisiaj. Dzisiaj pozbierane z betonu śmietnika takie łupy, już wstępnie opłukane. 
Garażówka powinna być codziennie.





Dodatkowo stalowy garnek, ktoś wolał wywalić ponad pół stówy, bo garnek z tych porządnych, niż doczyścić przypalone. Z pokrywką wywalił, a co się będzie szczypał. Przypalenie nie z tych wybitnych, a garnek po za tym ma bardzo nikłe ślady używania. Zastanowię się czy go po odmyciu nie zatrzymać, mój o takiej samej pojemności o wiele mniej porządny i swoje lata ma. 
Widać że wywalał ktoś, kto za te rzeczy nie płacił, może ogólnie to stąd ta obfitość wywalanego. Nie zapłacili to nie szanują, tak myślę, może to prezenty, niechciane prezenty lub fanty odziedziczone po nieszanowanych krewnych?  Dlaczego tak piszę? Tych talerzyków było chyba dwanaście, wywalajacy nimi puszczał kaczki po betonie, ocalały trzy, chińskie są. Miseczka angielska, było chyba sześć. Zbieram porcelany w cebulowe kobaltowe wzory, tu o mało mnie szlag nie trafił jak zobaczyłam skorupy takich, z talerzy. Skorup po kostki. Nie chciało się dojść do pojemnika, lepiej było ciskać. To już moje futra są bardziej cywilizowane, tłuką ceramikę namiętnie, ale zniszczenie jest przy okazji, a nie celem samym w sobie 

Ja chyba nie z tej planety. Po mojemu, to marnie skończymy jeśli nie będzie szacunku dla wytworów ludzkich, nic nie da żadne oszczędzanie wody, energii, paliwa. Żadne apele.  Za dużo się marnuje. To wszystko przecież z nieba nie zleciało, przy powstaniu część dóbr Ziemi została bezpowrotnie zużyta. Nie odrośnie, a w zamian za zużyte dajemy plastik, skorupy, dziadostwo. I tyle tego wciąż powstaje, wciąż na nowych surowcach. Bo moda, za sekundę won bo mnie zbędne i gówno ma do rzeczy że komuś nie.  Skala potworna.

Jak wytwarzać, to rzeczy naprawdę niezbędne, na tyle piękne i trwałe by doceniły ich użyteczność i urodę następne pokolenia.  Tak ludzkość działała przez tysiąclecia, to co się dzieje, to jest aberracja, mody były, ale np. każda szmata była przerabiana na papier. Teraz aberracja, tak myślę.  Te biedronkowe warzywka, ręcznie szyte, wściekle pożądane, najładniejsze z biedronkowych pluszaków, i co, już be? No be, dzieci podrosły i won do śmieci hurtem wszystko. Zabawki nawet rozumiem, ale cała reszta? Marnie skończymy, to pewne, przecież ta chwilowa użyteczność przedmiotów  i  ich wywalanie są świadectwem szerszego zjawiska. Za dobrze nam?



Ku pamięci pisała R.R.

wtorek, 26 grudnia 2023

Notatka 539 rocznica zbudowania mostu grunwaldzkiego

Co właściwie świętujecie o świętujący? No?

Czy narodziny Dzieciątka?  Czy może wigilijny stół jest bez Dzieciątka? Co wtedy świętujecie?

Powodem powstania postu jest mój bunt.

Od lat wysłuchuję z rozmaitych kierunków napływających stwierdzeń że Święta są Świętami Bożego Narodzenia, że wszyscy ci co świętują a nie uczestniczą w życiu religijnym nie mają prawa do Świąt. Poglądy wyrażane delikatnie lub autorytarnie. 

Z drugiej strony to Święta na tak wielu np. kartkach świątecznych coraz bardziej bez Dzieciątka i Jego narodzin. Samo świętowanie też coraz bardziej bez Narodzin w wielu domach.  Nie do przyjęcia trynd dla niektórych. 

Żeby było jasne, niech dla wierzących będzie  świętowanie Boskich Narodzin. Dzieciątku się należy. 

Ale co do tych niewierzących świętujących nieprawnie bo bez Narodzin.... 

Brednia. 

Nic by mnie  w tym dwugłosie nie tykało by dać swój głos, gdyby nie zdanko kuzynki

A CO WŁASCIWIE ŚWIĘTUJESZ?

Skierowane do Rodzinnego Dziecka. 

Do tej pory zdania olewałam. Ale to się właśnie zmieniło. 

Mam potężną część rodziny mocno wierzącą, uczęszczającą do kościółka z regularnością zegarka, uczestniczącą w życiu parafialno-kościelnym czynnie i zapałem. Wszystkie sakramenty dla nie kleru zaliczone z pompą, chór, prace w kancelarii parafii i na rzecz parafii, kursy katechetyczne,  pielgrzymki, kółka różańcowe, robienie młodocianych za ministrantów, Rycerze Chrystusa, no wypas, a wymieniłam tylko to, co bez grzebania w pamięci samo wyskoczyło. Myślę że to nie wszystko. Nie wiem w sumie co dla nich ważniejsze, czy wiara, czy poczucie wspólnoty które daje udział w życiu parafii i wierne uczęszczanie na msze. 

Pytająca kuzynka z tego nurtu.  Starsze pokolenie za przykładem swoich rodziców (a moich Dziadków) jest tolerancyjne, uznając że mocna wiara to dar i nie każdy go dostał. Ja mocnej nie dostałam. Och, żadnych wątpliwości co do istnienia Boga-Absolutu absolutnego, ale już multum co do reszty, zwłaszcza co do konieczności zorganizowanej kościelnej religijności. Niemniej uznaję i szanuję wiarę i sposób jej wyrażania mojej rodziny, nie dyskutując w temacie. Ani z formą, ani z treścią. Szacunek jest obopólny. 

Żarłabym się z nimi wściekle, gdyby prezentowali postawę tego pana lub podobną w typie. Wspomnienie z czasów dojazdów do K. i z powrotem. 

Pomieszało się z pociągami, jeden miał jakąś usterkę na tyle drobną że nie wypadł z rozkładu, ale zamiast przed pociągiem przyśpieszonym jechał za. Oba opóźnione. W Z. pierwszy wjechał na peron pociąg przyspieszony, czyli taki, który nie zatrzymuje się na najmniejszych stacyjkach. Były zapowiedzi, ale leciwy gościu z różańcem w łapie i krzyżykiem na szyi spytał czy dojedzie do właśnie takiej stacyjki. Odpowiedź dostał chóralną, że nie, że to przyspieszony, że zaraz będzie ten jego. Gościa to mało zachwyciło. Huknął:

-PRZYŚPIESZONY?!! TO JEDŹTA Z BOGIEM I ROZPIERDOLTA SIĘ NA PIERWSZYM ZAKRĘCIE!!!!

Z takim ogromem nienawistnej pasji i wścieku to było, że nas, w tym pociągu co miał się rozpierdolić na pierwszym zakręcie, zatkało. Jak klątwa. Absolut jednak był łaskawy, dojechaliśmy, ale gościu dokąd mi skleroza pamięci nie wyczyści stał się dla mnie wzorcem fatalnego chrześcijanina. Przefatalnego. 

Więc nie, moja rodzina nie ma takich zachowań. Prawie generalnie nie ma też skłonności do wartościowania ludzi, ich nawracania i nauczania, ta pytająca kuzynka drobnym wyjątkiem.

Pytanie byłoby całkowicie niewinne, gdyby nie fakt, że ona ma jednak te skłonności, więc sierść u mnie w momencie na sztroc. Byłoby kogo nawracać i pouczać w gronie rodzinnym,  poczynając na upartego ode mnie, poza tym jest wątła część rodziny zdecydowanie antyklerykalna,  młodsza i jeszcze młodsza część rodziny już tak po całości  religijna nie jest. Owszem, sporo  "wiernych" solidnie, ale  i kilkoro podobnych mnie i parę sztuk takich co określają się jako ateiści. Rodzinne Dziecko jest antykościelne i określa się jako ateistka np.  



W kontaktach rodzinnych światopogląd religijny nie ma wielkiego znaczenia, wszyscy odebrali podobne wychowanie, są spadkobiercami rodzinnych tradycji, w tym tych związanych z obchodzeniem świąt. No ja i reszta tych bardziej "anty" darowujemy sobie chodzenie do kościoła, choć ja pasterki swojego czasu uwielbiałam i od kościoła nie uciekałam. Nie uważam że trafi mnie piorun gdy wejdę do, ale zbyt często trafiał mnie podczas kazań szlag - więc się nie pcham. 

Ale ta tolerancja wzajemna zaczyna pękać. Ryska na razie maluteńka.

Młoda ateistka ze swoją rodziną mają  choinkę, stół z tradycyjnymi daniami. Prezenty i życzenia by dobrze się działo.  Młoda  lubi i swoją rodzinę i tę formę świętowania. 

I na twarzoku Młoda życzy wszystkim znajomym wesołych świąt. Widać na pierwszym obrazku, obrazek zajumany z obrazków tatusia.  

I tu to pytanie. A co właściwie świętujesz?

Jak odpowiedzieć na tak zadane pytanie? 

Najwłaściwsze chyba, ale też wymagające wejścia w dyskusje byłoby zapytanie co świętuje pytający.  I jak oraz dlaczego. 

Żeby nie było, powtarzam,  świętowanie radosnego przyjścia kluczowej postaci jest zasadne i trzeba oraz należy, no ale jednak przy pełnym uznaniu że jest powód i prawo coś tu delikatnie i niedelikatne zgrzyta... 

Bo. 

Łupiemy. 

Bo poza ideą, czyli Boskimi Narodzinami Zbawiciela, to wszystko kradzione i nie chrześcijańskie, łącznie z terminem.   Nic dziwnego że "okradziony" nie może powiedzieć co właściwie świętuje. I dlaczego, bo ideę pierwotną skutecznie wykopano za horyzont. Zostały dekoracje oraz samo świętowanie. No serio, co jest chrześcijańskiego w wigilii?  Gdyby dobrze poskrobać być może nie ostały by się jako chrześcijańskie ani kolędy, ani opłatek, ani nawet modlitwy czy nocna pasterka. Bo choinka, prezenty, życzenia, wspólne biesiadowanie przy szczególnym menu, takim o magicznym działaniu, jasność którą wprowadzamy do domów, sianko - nic wspólnego z chrześcijaństwem nie mają, poza oczywiście wielowiekowością zawłaszczenia. Samo pojęcie wigilia, w znaczeniu straż, czuwanie w oczekiwaniu na nadchodzące, też być może przytulone z wierzeń i obrzędów wykopanych za horyzont. Tak podejrzewam. 

Termin Świąt podejrzanie bliski przesileniu zimowemu, tak jak Święto Zwiastowania Pańskiego podejrzanie blisko równonocy wiosennej. Kiedyś czytałam gdzieś że Zbawiciel urodził się wiosną lub wczesnym latem, nawet to miało przekonujące wyjaśnienie astronomiczne, przyjęłam do wiadomości i zaakceptowałam. Teraz Wikipedia podaje mniej porządnie uzasadniony termin urodzin w październiku. Tu bym tak łatwo go nie przyjęła za wiarygodny, no ale on i tak bardziej prawdopodobny niż obowiązujący świąteczny czas. Termin świąt dla mnie zawłaszczony, łatwiej było zawłaszczyć niż zwalczać istniejące i dobrze zakorzenione święto. Termin, dekory, sposób świętowania.

Nie do końca jednak, gdyby przetrzepać dekory, szopka może by się ostała, żadne tam choinki i reszta. Z tym że nawet w wypadku szopki nie dałabym głowy że nie ma ona starszych niż chrześcijańskie korzeni. Za żaden z elementów świętowania głowy bym nie dała że on czysto i ściśle chrześcijański, kolędy owszem, ich treść tak, ale że śpiew to już nie bardzo, śpiewanie dużo starsze. Poszukaj zresztą Czytaczu, może znajdziesz jeszcze coś. 

A Idea Świąt, ta stara,  czy na pewno wykopana? 

Co świętowano?  Wiemy że święto było związane z przesileniem zimowym. W najciemniejszym, zimnym i nieprzyjaznym czasie. Czasie groźnym dla słabych, trudnym do przetrwania. Więc myślę że miało łączyć stado, nakarmić głodnych, ogrzać, dać nadzieję że będzie jaśniej i lepiej, odpędzić czające się siły zła. Te siły zła też przecież do tej pory np. w kulturze germańskiej gdzieś tam majaczą, te Ruperty, Krampusy, Grinche. Aaa, nie, nie wiem czy Grinch to przypadkiem nie wymysł ściśle filmowy. Nieistotne, nasze Turonie i Kostuchy wcale nie były do bardzo niedawna oswojone, a po coś łaziły. 

Wniosek jest jeden, to było dobre święto, bo inne nie miałoby żadnego sensu w takim czasie. Być może też świętowano nadzieję na życie po śmierci lub bardzo ważne narodziny, cholera wie, a być może Dzieciątko dodane jako bonus jest jedynym Dzieciątkiem kiedykolwiek świętowanym, uosobieniem samego dobrego - w tym i nadziei. Dla chrześcijan głównym dobrem, chociaż kradzionymi dekoracjami i terminem nie gardzą,  wręcz niektórzy  uważają że wszystko ich i tylko ich. Przez zasiedzenie chyba, bo sami nie wymyślili. A co do Absolutu obecnego w świętowaniu, to myślę że też był. Nie da rady inaczej, tak myślę, że nie ma stuprocentowych ateistów, drobny promil wątpliwości czy może jednak Absolut jest, wydaje mi się że być musi. W drugą stronę, to myślę że też prawdopodobne że u najmocniej wierzących jest promil wątpliwości. Tak wydaje mi się że jest po ludzku, choć upierają się że skąd, gdzie tam, zero, absolutne zero wahań. 

Nie robię tu rankingu co lepsze i właściwsze z wierzeń, jakiekolwiek by one nie były. Nie da się, tych byłych po prostu nie ma.  Być może te "pogańskie" były z odrażającymi praktykami typu zabójstwa ludzi w ofierze,  być może były "humanistyczne" i łagodne, tak łagodne że dały się wykopać. Nie wiemy. Całe to aktualnie modne odwoływanie się do przedchrześcijańskich wierzeń uważam że o kant tyłka można potłuc. One minęły, wykopane i nie ma jak porównać. Nie ma wiarygodnych źródeł, są zlepy przypuszczeń. Możemy tylko się domyślać że była w nich uwzględniona jakaś forma życia po śmierci.  Ślady tylko zostały, powtarzam, w tym i nasze święto, to listopadowe Wszystkich Świętych, a ono świadczy, że zmarli nie przepadali w nicości. Dekoracje i rytuały wryte w aktualną chrześcijańską religię. Są. Nie analizujemy, ale one są.   Były na tyle ważne, wyraziste i zakorzenione, że nie dały się usunąć. Może niektóre z elementów świętowania są jeszcze starsze, sięgają w mrok dziejów tak daleko, że obchodzili święta z nimi kanibale? Ogień, uczta, gromadzenie rodziny-stada, one pewnie na pewno były.  Tu daję sygnał że tak jest z większością świąt, podszewkę mają starą, bardzo starą. Nie pytamy dlaczego jajko na Wielkanoc. Co ma wspólnego z Chrystusem. A nic nie ma.

Ci, co Święta mają bez Najważniejszego Dzieciątka, uważam że nie mają łatwo z odpowiedzią co właściwie świętują wobec takiej skali zawłaszczenia. Ale wcale to nie znaczy że mają nie świętować lub się kajać że święta bez Dzieciątka. I dotąd nikt z nich jakoś nie bąknął, że niech pytający zabierają szopkę z Dzieciątkiem i świętują recytując kolędy w październiku, bez elementów co mają niechrześcijański rodowód. To dopiero może nastąpić. 

No. 

Istnieje jeszcze odpowiedź na zadane pytanie taka, która chyba potwierdzałaby intencje pytającej kuzynki. Czyli:

Świętuję komercyjne święto, główne dla wciskających chłam handlowców, święto wyżerki i laby. Kiczowatych plastików i reniferów oraz dżingobeli wszechobecnych. 

Czyli jestem pustakiem, dla którego cenne gówno w papierku i napchany kałdun. Płaściutko i płyciutko.

Tylko że to byłaby czysta nieprawda. Nawet dla tych co dla nich powyższe zdanie jest prawie prawdą, to jednak  podstawowe znaczenie ma ta iskierka o której tak dobrze i trafnie pisze Tabaaza. Tu. Nie znam na szczęście ludzi dla których nie byłaby istotną. 

🎄🎄🎄

Ileż tłumaczeń. Bez gwarancji że trafią, kuzynka jest odporna. 

To już lepiej odpowiedzieć że świętuje się 113 rocznicę budowy mostu Grunwaldzkiego. Oddany do użytku w październiku 1910, czyli pasuje, he, he.  Tak zrobiło Rodzinne Dziecko. 

Z kuzynką to ja sobie swoją drogą porozmawiam przy okazji, nie jest to groźba, ale coś muszę zrobić żeby mi sierść nie stawała dębem. Na szczęście jest porządnym ludziem, dobrze by było żeby nie stała się dziadem z dworca w Z. Nie lubię dziada do dziś. Kuzynkę lubię. Dziecko też. Dobra wola, obie mają, gościu z dworca nie miał za grosz. Czym zawracał głowę Najwyższemu? Strach się bać. 

A co do konieczności nawracania, to myślę że niekoniecznie. Dziecko jest na etapie takim  że na pytania i wątpliwości teoretycznie sobie odpowiedziała, może niekoniecznie ostatecznie. Bo każda odpowiedź jest przez nią obracana i nicowana, w sprawdzaniu czy na pewno słuszna. Szuka, taka natura teriera. I wychodzi mi że nie ma tak, że pierwsza odpowiedź jedyna, myślę, że dopiero się okaże jaka będzie ta ostatnia, uznana za naprawdę właściwą, o ile będzie taka.  Dorosła jest, myśląca, z dobrym charakterem i sercem. Udała się. Lubię jak ludzie mają dobry charakter, dobre serce i myślą. Mogą myśleć inaczej niż ja. Czemu nie?  Lubimy sobie myśleć że nasze poglądy i wiara jedynie słuszne. Ale gwarancji że tak jest nie ma. Podejrzane nawet by było gdyby była gwarancja, i sorry przerażają mnie tacy co myślą że ją mają na użytek wobec reszty ludzkości. Na swój użytek, to niech im będzie na zdrowie. 


Za dekoracje robią nieliczne w miarę wyraźne cykanki dekoracji u Bobusiów. Moc tego i wszędzie, czego mój srajtfon nie docenił.  Oni jadą po całości, w łazience straszą tacy goście. 


Pisała R.R.


A to mój kuchenny świąteczny ozdobnik. Bez światełek i z. Wolę bez. Kokardką zaopiekowały się futerka, już cała ich, ale myślę że i bez niej może być.



Ps 1. Pisałam o pustakach, gdzie podstawową wartością świąt to pełny kałdun i gówno w papierku. Refleksja mnie naszła że to krzywdzące i też niesłuszne. Pełen kałdun i gówno w papierku też być powinny. Bo co, głodne święta i bez radości z materialnego byle czego to takie świąteczne i super? No nie.  

Ps 2. W przewrotny sposób most Grunwaldzki ma niektóre cechy dobrych Świąt, odpowiedź Dziecka niekoniecznie od czapy. Most łączy, i daje szansę na dalszą drogę, otwiera ją. Czyli daje nadzieję na ciąg dalszy. Tak jak w wymiarze niematerialnym robią Święta, z całym swoim bogactwem znaczeń. 

niedziela, 10 grudnia 2023

Notatka 537 zima, cholera.

Ale są tacy, co kochają. 

Dla nich, a także dla tych co nie kochają dwa filmiki. Jeden schowany pod ikonką zimoluba, drugi widoczny od razu. 

🐼


Spodobały mi się i tak właściwie to publikuję żeby (co już napisałam)  się podzielić i żeby mi nie przepadły w odmętach.

No. 

Po trzecie dlatego post, że u Kocurro było namiętne wetowanie. Straciłam już rachubę ile stworków i ile razy wizytowało weta. Będzie jeszcze kardiolog.  Więc koszty jeszcze urosną. Och, wiem, człek decydujący się na stworzenie powinien brać pod uwagę i koszty wetowania. Ale w wypadku kumulacji wszystkie kalkulacje szlag trafia. Strach do tego dochodzi, bo przecież kilka tygodni temu odleciało u Kocurro wychuchane kociątko. Być może oprócz słabszej z racji butelkowego chowu kondycji, kociątko miało też po rodzicach odziedziczone słabizny - więc strach o rodzeństwo kociątka, czy nie odleci. Strach o pozostałe.

Link zamieszczam. 

🐈

R.R. pisała

Ps. No i musi być uzupełnienie (Małgosiu przepraszam, komentarz już napisałaś), bo przecież wcale nie chcę żeby mi uciekły te zdjęcia z tego bloga. Uważam że urzekające, bajkowe wręcz, warte zatrzymania dla przypomnienia że cholerna  zima  potrafi być piękna.  Treść też warta przeczytania. 

❄️

poniedziałek, 6 listopada 2023

534 Notatka zastępcza.

Stało się przefatalnie u Kocurka. Odszedł niespodziewanie stworeczek, ukochany. Nie tak dawno u Dory też miał miejsce taki dramat. Przeżywa się, współczuje, popatrując na własne futra i robiąc w myślach przegląd cudzych. Z uczuciami tak rozmaitymi że trzeba by elaboratu, z kciukami zaciśniętymi mentalnie by już tak nie było, by było dobrze, szczęśliwie zdrowo..  Rozpamiętuje się.  Kotłuje się w człeku różnorodnie, nie tylko w sprawach ostatecznych. I dzieje się...  Ale nie chcę o tym pisać, notatka ta jest o życiu, pomimo tematów drążących i podgryzających to życie. 

Więc błaho, duperelowato, pierdołowato. Codziennie niecodziennie. Sobota i niedziela spędzone w towarzystwie Asi. Trochę dzisiaj bez Asi.

Z powodu warunków pogodowych cykanek z trzech ostatnich dni nie bedzie. Mokrawo ogólnie było, dopiero dziś przemoczony w piątek srajtfon doszedł do siebie, przelało mnie znienacka i po całości tak do każdego milimetra i srajtfon też oberwał. Wariował z przemoczenia w sposób zupełnie dla mnie nowy, aparat w nim też. Cykanka przez te trzy dni zrobiona jedna i pokażę. 

Było w sobotę tradycyjne bobusiowanie.    Jazdę tam na trochę zapamiętamy, przynajmniej ja. Była w towarzystwie holującym upitego na nieprzytomnie faceta. Młoda para niezbyt zachwycona okolicznościami eskortowała spitego, wcale nie mając tego w planach. Kierowca też był bardzo mało zachwycony, nie chciał, pyskował. Przytomny młody powołał się na osobistą znajomość z szefem, i gdy kierowca użerał się z telefonem wciągnął nieprzytomnego zabranego z chodnika a przytomna młoda wniosła zabrane z trawnika buty i torbisze zakupów. Kierowca spasował, czas leciał, szef się wahał bo rzeczywiście znajomi, kierowca musiałby wywalać całą trójkę osobiście, a pijany masywny i dosyć duży, więc pojechał.  Młodzi natknęli się na pijanego przyjaciela po zakupach, a ten, podobno nie pijący, tym razem dał czadu - spity na zombie, ale z momentami nieprzewidywalnej ruchliwości i mamrotanej gadatliwości. Ckliwości, tęsknoty i żalu do kogoś kogo nie było. Dostać rozmachaną znienacka kłodą, kiedyś pełniącą funkcję ręki czy nogi od ćwierćprzytomnego, to żadna frajda, więc przytomny młody blokował, łapał, hamował, bliski nie raz przywalenia koledze z łokcia, ale i z anielską cierpliwością odpowiadający: "nie dam ci dziubka, nie jestem twoją myszką kotku".  Zgryźliwie, ale z humorem. Jechali dalej niż my, mając pełne ręce roboty ze spitym, spoceni, na zmianę wściekli, zażenowani i rozbawieni.  Głodni, bo śniadanie mieli dopiero jeść. Napiszę Ci Czytaczu że byłam pod wrażeniem, ci młodzi nie odwrócili się, nie odeszli, poświęcili sobotnie przedpołudnie, kasę i siły. Mogli, pijany by ich nie zapamiętał, wcale nie kontaktując co się dzieje i kto przy nim. Dlatego zapisuję. 

I jeszcze refleksja. Na kolejnym przystanku wsiadła kobieta w wieku zaawansowanym emerytalnym, znająca cała trójkę. Dopytująca się dlaczego Szymonek tak się spił, dlaczego Damianek z nim jedzie. Drążąca temat z delikatnością buldożera, spragniona sensacji i dramy.  Co do dzielnego Damianka, to był uprzedzająco grzeczny, mącił jako pretekst wykorzystując opiekę nad Szymonkiem, w końcu bardzo grzecznie i bez napastliwości spytał "a dlaczego pani syn pije?". Harpia zamilkła, ale daję głowę że nie na długo, widać było jak ściera się w niej obraza i ciekawość. Pomyślałam sobie, że gdyby nie seriale telenowelowe i ogólnie lekceważona przeze mnie telewizja, to takich emeryckich harpii byłaby moc. Może i jest moc harpi, tam gdzie małe miejscowości i ludzie się znają widać je lepiej...  Treningu trzeba żeby z takimi harpiami żyć, anonimowość miasta ma jednak zalety. Harpię też trochę rozumiem, nigdy nie byłam harpią zaawansowaną, ale jednak jakieś zainteresowanie bliźnimi mam. Bardzo nikłe. 

Co do bobusiowania, to było w zimnym słońcu, zimnej delikatnej mżawce i w prawie już zupełnie zimnej ziemi. Jeszcze nie jest to pozimowa lodowatość, ale blisko. Znów nie przesadziłam pigwowca, tyłek protestował, a niby już milczał.... Jasna dupa, co to jest, żeby nie dać rady jednemu krzakowi...  W ramach zemsty ścięłam go zupełnie na krótko, wybierając do reszty owocki. Poprzednio ścięłam go pół, tyle chciałam na raz przesadzić i tyle dałam radę ściąć bo ręce protestowały po masowych przycinkach. Owockami spora miseczka napełniona. Powiem Ci Czytaczu, że bez pigwowca ten fragment zielonego wygląda o wiele lepiej, więc nie wiem jak to zrobię, ale pigwowiec wylecieć musi. Wbrew tyłkowi powyrywałam do reszty z zakamarków siewki drzew i krzewów. Śliwa, orzech, czarny bez, klony i jesiony. Jedna siewka czerwonego berberysu przesadzona na lepszą miejscówkę. Pewnie jeszcze dużo siewek drzewiasto-krzewiastych, czai się w poszyciu też wymagającym kęsimu. Kęsim powinien jeszcze objąć bezprawnie wciskające się tam gdzie niechciane dzikie wino, na przykład..... Kęsim ogólnie potrzebny w ilościach hurtowych.

W niedzielę był las. W deszczu, co niby miał przestać padać o jedenastej ale nie przestał. To była uparta mżawka, niby nie obfita ale stała, mocniejsza wiele od sobotniej. Przechodząca w deszcz.  Z powodu piątkowego przemoczenia srajtfona cykanek nie ma, nie chciałam go domaczać, jedna i już srajtfon w kroplach. Był mimo aury zachwyt lasem że taki bezludny, taki wonny, tak mimo swojej średniej jakości piękny w ogóle i w detalach. Obie miałyśmy wytrzeszcz. Lśniły na ziemi przebarwione na czarno i złote na drzewach liście brzóz, pomarańczowiały dęby,  mchy się zieleniły aksamitnie i mszyście, olśniewały gamą barw porosty od białych przez turkusowe do pomarańczowych, kory drzew w swej stonowanej barwnie szlachetności atłasowe, a zestawienia na przykład traw, przekwitłych wrzosów i dziurawców zatykające. Dziurawce o tej porze w swej koronkowej bezlistnej całości bordowe, wcale nie wiedziałam że takie. Kontrastujace kule i koła muchomorowych kapeluszy i innych grzybków, koronki poszyć, mimowolne tła z korzeni, igieł, liści, borowin i jagodzin, na łachach piachu i drobnych kamolków..... Różnorodność ogromna zestawień poszycia i po raz kolejny uważam że ludzkie ogrodowanie się nie umywa do tego co samo się po mistrzowsku zestawia. Wilgotność sprawiła, że wszystko tym razem jakby nabrało intensywności i fluorescencyjnych wręcz lśnień. Najintensywniej świeciły porosty, i te białe i te turkusowe, klejnoty po prostu, ale i liście i cieniutkie blade łodyżki traw. No przepięknie było, warto było się przemoczyć, złachać, zziębnąć i wcale nam się z tego lasu nie chciało wychodzić. Słońce przy tej mżawce zdarzało się że poświeciło jaśniej przez cieńszy woal chmur, blado, ale wtedy to dopiero był efekt! Jęki zachwytu byly. Dużo do tego że tak było dobrze mają grzyby, były i były uzbierane w miłej ilości. Obiady na kilka dni będą grzybowe. Kanie, rydze, misz-masz prawdziwkowo-podgrzybkowo-maślakowo-sarniakowo-hubankowy. Z tych ostatnich będą pierogi i farsz mrożony na zaś, grzyby w osolonej wodzie na razie oczyszczają się z piasku. W solidnym garze. Co do urody lasu, to nie wiem dlaczego aż tak mocno ją odczułyśmy, wcale się nie zapowiadało że tak będzie. Ta jedna wspomniana cykanka to z niedzieli, z drogi do lasu. Jak tak na nią patrzę, to aż się mi nie chce wierzyć że było AŻ TAK.  Powiem Ci Czytaczu, że gdyby nie mdłość ciałek odczuwających w kościach przemoczenie i zmęczenie, upływający czas i czekające na nas futra, coraz pełniejsze grzybami torby, to wcale a wcale byśmy z tego lasu nie wyszły. Tak było.


A dziś będzie Sortex. Uzupełnię notatkę choć wcale się nie nastawiam że upoluję coś ciekawego. Ale chciałabym kapelusik nieprzemakalny np. Spodnie w aktualnym rozmiarze, czegoś takiego nie mam a bardzo by się przydało. 

No i częściowo kicha. Wydane trzy dychy, ale ani spodni ani kapelutka. Za to ciemne i wytworne fioletowo-wrzosowe w czarne mazaje zasłony do pokoju,  płat jaskrawo barwionego nylonu, lampka i nieprzemakalna miejmy nadzieję skóropodobna kurtka. Dająca się wg. metki zwyczajnie prać. Zakupy samodzielne, ale częściowo z myślą o przyszłej niedzieli, co będzie z Asią. Dla mnie kurtka i zasłony, lampka po tuningu pójdzie na wyprzedaż garażową, nylon na klosz do lampy i do renowacji pewnego grata. Nylon jaki wzór, to widać na pierwszej cykance, tonacja tkaniny już przekłamana, mniej lila, więcej różu i pomarańczu oraz bladego złota. Po sześć złociszy od sztuki cały majdan, sztuk kupionych pięć. Ciucholand był po raz pierwszy po przerwie chyba rocznej. Nie ciągnęło mnie i chyba nie będzie ciucholandu już tak często jak kiedyś, choć łowy przyjemne a łupy cieszą.

Odważyłam się coś cyknąć bo przestało mżyć. Nie bardzo jest co cykać, niebo już prawie całkiem granatowe. Siedemnasta i już noc.

Kanie już pożarłam, wydawało się że nie dam rady, a tu proszę, weszły wszystkie i obyło się bez suszenia. Bo jak już tak piszę o duperelach, to napiszę że kanie do późniejszego spożycia nadają się albo ususzone, albo zamknięte w słoikach np. w occie, najlepiej usmażone w panierce. Pycha, jeśli przyprawić tak jak rybę w ocie. Suszone niewielkie kapelusze zalewa się gorącym mlekiem, rosołkiem z kostki lub wrzątkiem, przykrywa się by równomiernie namakały i gdy płyn ostygnie a kanie odmokną, postępuje się tak jak ze świeżymi. Czyli najczęściej opanierowane smaży się.





Pisała R.R.