Czytają

środa, 31 marca 2021

Notatka 299 Łojciec i śpiąca królewna w koronie

Wynik dodatni. Dziś o trzynastej ta średnio radosna nowina mnie dopadła. Byłam i tak pewna, że to covid, a utracony węch okazał się czystym dobrodziejstwem. I że Łojciec ma też - stało się jasne w momencie. 

Nie wiem, czy nie wycofam tego posta. Dystansu mi brak, i może jutro uznam, że on do wywalenia, jako narzekający (a przecież nie lubimy), jako drastyczny. Jako bez sensu. 

W niedzielę po południu, gdy usiłowałam zjeść przewstrętną jarzynówkę, razem z koszmarnym smrodem pojawił się Łojciec i zażyczył sobie śmieciowej szufelki. Dostał. Po czym gdy wyjrzałam na przedpokój zatkało mnie. Tak często złośliwie puszczał tekst: "tylko żebyś się nie posrała", że złośliwa karma postanowiła go dopaść. Dopadła go w wersji maxi, i jedyne o co mogę mieć do siły wyższej pretensję, to o to że musiałam to nieszczęście z podłogi posprzątać, no mieć udział w sprawiedliwości dziejowej. Zgroza.   I nagle się okazało, że nie czuję odoru, i dobrze, za nic na świecie nie dałabym rady posprzątać katastrofy, co zaczęła się na korytarzu, grubym szlakiem ozdobiła przedpokój, oblepiła Łojcu nogi, buty i skarpety. Oraz genitalia. Usuwanie skutków objawu covid trwało i trwało, do szału mnie doprowadzało kręcenie się osrańca po umytym. Węch na szczęście nie wrócił. Zszokowane futerka usadowiły się na moim tapczanie, zeszły, gdy dwukrotnie umyta podłoga chyba przestała śmierdzieć.   

A ogólnie Łojciec czuję się nieźle i przejawia inwencję od której siwieję. Spałam drugim rzutem dzisiaj do pierwszej. Nie było go gdy się obudziłam i sprawdzałam wynik. Tu wynik okazuje się pozytywny jak byk, a Tuptusia nie ma. Pojawił się cały happy o drugiej, bo popopychał pierdoły z Włodkiem. Któremu ani nie bąknął o zarazie. I co tu zrobić z takim.  Nie mam najmniejszej ochoty brać sobie na barki odpowiedzialności za jego postępowanie. Pozytywny wynik spowodował odpływ szczęścia, mój wrzask też chyba coś mu w mózgu przestawił. Może szok zadziała na dłużej..  Włodek w każdym razie powiadomiony, jego wrzask chyba też dał do myślenia. 

Przyjęłam do wiadomości, że trzeba będzie pomyśleć i być może oddać Łojca do domu opieki. Jak na razie obczajone prywatne, mało zachwycające. Mam wrażenie, że są to raczej miejsca uwięzienia. Tyle razy wracając do domu mijam jeden z nich, ani razu nie widziałam śladu pensjonariuszy. Wczoraj też pustka na ławeczkach i skwerkach, kraty w oknach nie zachęcają do zapoznania się bliżej z instytucją, a pogoda była piękna. Jak mi to dziadostwo przejdzie, zostają dwa domy do obczajenia. Aniołów i Piastowska. Ważne, że Łojciec wystraszony moim stanem, przyjął do wiadomości, że to działanie dla jego dobra. Oczywiście minie mu to, ale ziarno zasiane.

Nie tak dawno, bo trochę ponad tydzień temu, miałam przespany mini urlopik. To było coś, co zwalałam na nadrabianie niedoborów snu. Bo przecież na co dzień, to ze snem to nie jest u mnie najlepiej, więc nie dziwiło. A może powinno. Inna rzecz, że już wtedy podjęłam próbę lekkiego ograniczenia kawy. Urlopik był przespany, kawa chyba na stałe ograniczona do jednej-dwóch porcji nektaru. Więc powiedzmy - nie dziwi.  Kiedy w ubiegłą środę wróciłam z bolącym jak od przemrożenia ciałem, sen też wydawał się najlepszym środkiem zaradczym. Żeby wygrzać mrozowo łupiące mięśnie i kości. Nie pomogło od razu, dopiero po dwóch dniach duch Syberii zaczął odpuszczać pozostawiając po sobie zwyczajnie grypowe bóle, a one do wytrzymania. No nie umiałam się rozgrzać, za nic, bolało wściekle i już. Już zaczęłam żałować że nie mam koca elektrycznego, drugiej pierzyny (Łojciec używa tej jednej), płachty termicznej. Pomogła polarowa spódnica i polarowa bluza na koszuli nocnej, pomogły grubaśne  skarpety. Mrozowy ból minął, ale nie ostatecznie, wraca skunks jeden, zestaw grzewczy chyba mi przyrośnie do ciała. Ale ogólnie bóle przesypiane, bo co do cholery można robić z obolałym ciałem, co samo ciągnie w kierunku wyra. I tak są bite rekordy osiemnastu, dwudziestu godzin snu na dobę. Przerwy na zadbanie o futerka, minimalne załadowanie kaloriami, konsumowanymi z dużym obrzydzeniem i apiat znów lulu. Najchętniej w pozycji półleżącej-półsiedzącej, sklejka stawiana skosem chyba prędko tapczanu nie opuści, tak łatwiej wstać, mniej kaszlę, mniej bolą plecy. 

Przesypiane zawroty głowy, ból uszu, paniczne bicie serca, zmęczenie do drżenia mięśni po byle wysiłku. Forma zdecydowanie do dupy.  Wczoraj dzień np. taki.

Czekałam od rana na telefon z POZ.  Na nogach od siódmej. Doczekałam się koło dziesiątej, dostałam numerek na wymaz. Ale ani słowa o wymazobusie, chętne natomiast podkreślanie, że przecież szpital na Tysiącleciu blisko, blisko ten na Mickiewicza. Próba wypisania e'recepty zakończona fiaskiem, kod na test podany ustnie. No cóż, mam dzwonić na recepcję po teście, wtedy lekarce może się uda wtłuc w system zamówienie na lek. 

Poszłam. Zataczając się i zipiąc. Półtorej godziny dreptaniny. Test błyskawicznie, bez kolejki, trwało to tyle co wypełnienie formularza, w międzyczasie błyskawiczna ręka opuściła mi maseczkę i wprowadziła do nosa drażniący patyczek z czymś miękkim na końcu. Ulotka na pożegnanie ze sposobem dowiadywania się o wynik, i informacją, że będzie po dwudziestej.  Kłamliwą informacją. Powrót. Trauma. Ostatnie trzy długie przystanki przejechałam, wykorzystując fakt, że prawie pusty autobus. Nie doszłabym, nie ma mowy, nie pomogły posiedzenia wypoczynkowe na ławeczkach, miotało mną coraz silniej, głupia, mogłam pożyczyć laskę od Łojca. 

Nie kichałam, nie smarkałam, nie kaszlałam, w przeciwieństwie do Ptysia na końcu autobusu dającego koncert. . Nanosrebro napryskane przy wyjściu, jak to dobrze mieć. Przynajmniej wyrzuty sumienia mniejsze. Szkoda, że nie pryskałam obiadów, być może Łojciec nakichał. Jak go znam, to możliwe. 

Przed domem telefon do rejestracji, dostany kod na lek, wykupiony, sześć dych wyleciało ze świstem z portfela. Ścinało mnie znów, mrozowe prądy krążyły. Polarki moro, pościel tym razem ciemnoszara w rzadkie barwne kwiatki. Rzut oka w lustro, no wypisz wymaluj ropusza królewna z Jacusiem na głowie zamiast korony. Wszystko pasuje, i te polarkowe mora, i pościel, przypominająca kolorem skopaną ziemię  i lektura do czytania. Królewna ropusza poszła spać. 

I tu być może popełniam błąd z tym spaniem, co uświadomiła mi moja przyjaciółka. Zastosuję się do jej wytycznych. Według niej, nic to że boli. Dopóki można wytrzymać trzeba się ruszać, wtedy mniejsze ryzyko powikłań. Będę, choć słowa to wyrywają mi się bardzo brzydkie, a serce chce wyskoczyć. 

Nie zrobiłam cykanek wczoraj. Niby były wstrząsające fioletowe, granatowe, kobaltowe plamy fiołków na trawnikach. Niby był cud urody, czerwonołodygowy dereń biały w wersji pokręconej z licznymi kępkami świeżo się rozwijających liści. No cudo. Ale nie starczyło energii na cykanie. Więc zapchajdziura, wzory do haftu na kanwie zdobią posta.

Spokojnie, zamierzam z tego wyleźć. Owszem, męczące, owszem wyniszczające. Bolesne. Ale przecież do przeżycia. Nie dopuszczam innej myśli. 

Wiosna rzeczywiście idzie, u Dory pięknie, już Wielkanoc czuć. U Tabaazy inaczej i bardziej, kwietne kobierce tak wyczekane za nic mają Wielkanoce. Same ustanawiają własne święto, i ach jakie barwne.. oczy mi się śmieją.  A u mnie daleko szał porządków, i wiosna. Na pewno żadna siła nie zmusiła by mnie do takich zachowań.  Żadna. Filmik wielkodusznie przysłany przez M, co przeze mnie wylądowała na kwarantannie. Czuje się dobrze, ale procedury procedurami. 


Ja zamiast froterować powierzchnie płaskie, wolę sobie poczytać.  


Rzadziej się będę odzywać, naprawdę brak sił. To, Kocurro jest cios w łeb, w nery. Ubiegłoroczne chorowanie było jednak łaskawsze, choć mam wrażenie że już idzie ku dobremu.. Dobrze że kotunie o mnie dbają. 

R.R. pisała. 

sobota, 27 marca 2021

Notatka 298 czekając na gulasz

Pora jeszcze wczesna, a ja zdycham. Ten dzień zdążył całkiem wyczerpać moje siły. 

Gotuje się gulasz, którego muszę pilnować o ile nie chcę się zatruć glutaminianem. Gotuje się obiad. Mam za sobą czwartkową grzybową z torebki, piątkowy żurek z torebki. Nie zniosę po łojcowemu doprawianego gulaszu.  Więc skoro i tak nie mogę się na razie łupnąć spać, to sprawdozdaję. Było tak.

Teleporada była, spóźniona o pół godziny. Przepisany antybiotyk i wizyta na cito  "na żywca". Zwolnienie z datą wsteczną do środy, objawy na tyle nietypowe, że skierowanie na test w gestii lekarza żywcowego. Lekarka inteligentna. Ok. To teraz ta wizyta na żywca do umówienia. 

Dzwonię, Konsultant przekierował  zapotrzebowanie na katowickie placówki, przykazał czekać na telefon, bo zadzwonią, mogą i około północy. Aha. I ja głupia cipa czekałam do północy. Po północy zrobiłam to, co powinnam zrobić od razu, czyli przegląd godzin urzędowania placówek Luxmedu i poszłam spać, uspokojona, że telefon to mi grozi o ósmej, dziewiątej rano. Zgadłam, ósma trzydzieści telefon i miejsca gadka przewstrętna i denerwująca. Że skierowanie na cito, ale oni nie mogą służyć lekarzem na żywca w soboty ani w niedzielę, mam sobie znaleźć lekarza, a oni zwrócą koszty. A w poniedziałek? Pół godziny czekania, gościu gmerał w systemach, jeszcze raz ponowił propozycję do odrzucenia, ale uparłam się i mam wizytę na czternastą trzydzieści, nawet prosty dojazd od dworca. Ufff. Pot z czoła, kamień z serca. W Cz-wie jakaś bzdura ma miejsce, jedynie covidowy szpital i pogotowie, nic innego nie ma. No, laboratoria i prywatne kliniki i przychodnie jak najbardziej, ale nie w sobotę czy niedzielę. Zwrócą. Hmmm. 

Erecepta do realizacji, nie mogę wysłać Łojca, jest fatalny w podawaniu cyferek, a trzeba podać pesel. Ponadto, tak łatwo daje sobie wmówić tak chętnie proponowane w bliskiej aptece zamienniki. Lekarka mówiła o trzech lekach, dwa można kupić bez recepty, cholera wie czy wpisane w receptę.  Witamina C, preparat z cynkiem, woda mineralna, ibuprom, to mi jeszcze potrzebne. Konieczne i inne zakupy, o i ile mam dożyć do poniedziałku. U mnie jest tak, że jeśli chcę owoców i warzyw to muszę je sama kupić i sama przyrządzić. Poproszony o zakup Łojciec w życiu nie kupi, zamiast pomidora przyniesie serdelki, ogórek zastąpi schabowym. Papryka, tu mogę się spodziewać marynowanej lub w proszku. Po czwartkowej prośbie o pomarańcze dostałam syropowy pomarańczopodobny napój. Więc trudno, skoro i tak musiałam wyjść do apteki, to wizyta w Biedronce też może być traktowana jako zakup leków. Poszłam.

Uważam, że byłam bardzo dzielna, choć wolałabym nie być. Trudno było, na błędnik rzeczywiście mi poszło, brali mnie chyba za pijaną, a schody były wyzwaniem. Dałam radę, i jak się cieszę, to chyba cud, futerka zabezpieczone.. Jak dobrze że obkupiłam, szczęśliwy przypadek, bo nie miałam jasnowidzeń. Wody mało, ale to może Łojciec kupi. Cebuli nie ma, ale ona nie jest na indeksie, tak jak i ziemniaki. 

Cykanki zakupów na kobaltowym talerzu zdobią posta.  Talerz na kuchennym stołku. Nie cykane jabłka.

Brokuł też nie cykany,  w garnku już puszcza aromaty, palnik odpalony pod nim  pod ziemniaczkami.  Jeszcze sałatka z papryczkowych pomidorów (Po co mi to dajesz? Nienawidzę! Po czym wszystko zje z kwaśną miną). 

Za moment walę się spać,  gulasz będzie ok.  Reszta też.   

Nara Czytaczu. Przez najbliższe dni zamierzam spać, bolejąc nad utraconymi widokami wczesnej wiosny. Pech. Znowu.


wtorek, 23 marca 2021

Notatka 297 czy te oczy...

 


-Proszę pani!! Dzień dobry, może mogłaby pani pomóc? 

Drżący głos, bezradny. Trzęsąca się ręka na trzęsącej się lasce. Wyprany błękit oczu z głębi pomarszczonej pergaminowej skóry.  Łza się zbiera do wypłynięcia na pomięty policzek.

I opowieść z pytaniem co robić. Bo zgubił lub okradli, bo nie ma jak wrócić do domu. Klucze ma, ale dokumenty, ale pieniądze, czy jest tu ktoś, kto mógłby mu pomóc. O Boże, co powie córka, mówiła, żeby sam nie jechał, bezsiła aż bucha. 

Kamień by nie zareagował. 

Dziabie mnie prosto w miękkie, więc reaguję.

Prośba by przeszedł do kas przy placu Andrzeja, tam zgłosił stratę, zostawił do siebie jakiś kontakt i od razu kupił bilet do domu. Prowadzę. Idzie ze mną wolno, cały niepewny. Prowadzę gościa do kasy przy placu, po drodze pytam. Miał w tej saszetce kartę? Nie, została w domu, ale dowód tak. Ok, karta to jeden kłopot z głowy. Komisariat na Stawowej, będzie zgłaszał dowód w K, czy u siebie? U siebie. Wysypany bilon, ok. dwóch-trzech dych, papierek dychy dodatkowo. Wszystko co miałam z żywych pieniędzy przy sobie.. Zostawiam przy okienku, po krótkim komunikacie do życzliwej okienkowej o sytuacji, proszę by sprzedała mu bilet, tak by już nie stał w kolejce. Rozpływa się z wdzięczności. Zażenowana uciekam, jeszcze chwila a odjedzie mi pociąg. 

Dobrze wiem, co się czuje po utracie portfela. Opisałam ten dzień, dziwny, kontrastowy.

https://romananna.blogspot.com/2020/07/notatka-46-piatkowy-swit-i-inne-atrakcje.html?m=1

Wtedy było ok, ale mam za sobą także inne zakończenie utraty. A jestem jeszcze przed doświadczeniem starości, co wszystko utrudnia.  Parę jeszcze elementów w historyjce dziabie mnie prosto w miękkie, więc ani chwili nie żałuję. Na ogół, przy wyciągających łapę mam serce twardawe. No ale gościu nie wyciągał łapy. 

To było dwa miesiące temu. 

Dziś same jakieś takie drobne niedogodności. Rano ledwo zdążyłam na czas, marudnie się pracowało, nie działał czytnik w sklepie, więc za śniadanie płaciłam gotówką. Wydłubałam rano wszystko, ostało się może pięćdziesiąt groszy w miedziakach. Powrót na dworzec opóźniony, więc dosyć szybko zasuwam. I nagle:

- Czy pani może mi pomóc, okradli, a córka mówiła, żebym sam nie jechał. 

Cholera jasna. Laska, wyblakłe oczy, bezradność i roztrzęsienie. Kątem oka widzę ochronę dworca, rozluźnionym krokiem paradują przed kasami. Więc:

- Proszę poszukać ludzi z ochrony dworca, są na hali - ruch ręką w kierunku.- Pomogą. Proszę wybaczyć.

I pognałam na peron żarta niepewnością. Czy to ten sam gościu co dwa miesiące temu? Nie pamiętam. Historia ta sama, może i on. Nie zapamiętuje się mur beton twarzy widzianych raz, chyba że są bardzo charakterystyczne. To nie ten przypadek. Może to i on, znalazł sobie gościu sposób na dorobienie do emerytury. Chodzi po dworcu paru zawodowych wyłudzaczy.  Kobieta z wybitymi zębami zbierająca na bilet, panowie zbierający na chlanie, młodzian proszący o jedzenie "tu za dworcem budka z kebabami", gibki facet wtryniajacy naprawdę ostatni numer pisemka.. Może rzeczywiście ten też wyłudza, sztuka aktorska klasy światowej.  Jeśli on, to zrobiłam słusznie, ale co jeśli to rzeczywiście potrzebujący? Czy tamten nie był ciut niższy? Odrobinę starszy? Może jaka szajka grasuje obrabiając co bezradniejszych i gapiowatych? Straż ochrony dworca jest w K różna, z oglądanych epizodów można wysnuć bardzo kontrastowe wnioski, narażać bezradnego gościa na to że trafi akurat na aroganckich głąbów? Bo i taka zmiana straży jest, i to chyba oni paradowali przed kasami. Rambo z nimi by się dogadał, taka bezradna mimoza zostanie spuszczona po bandzie. Miszmasz mi się zrobił,  z wyrzutami sumienia i niepewnością czy nie zostałam zrobiona w bambuko.  

No czy te oczy, takie bezradne i łzawe mogą kłamać? A co jeśli mówią prawdę?

R.R. pisała. Niebo w Cz-wie zdobi posta. 

 

niedziela, 21 marca 2021

Notatka 296 pokuszenia od łyczka do rzemyczka

Od soboty lockdown, czy jak mu tam.

Bunt. Nie tylko mój.

Więc w ramach buntu było ruchliwie. Nie spodziewałam się zresztą że cyrk rozpocznie się w sobotę, zaplanowałam sobie ją z rozmachem, częściowo wycieczkową. Ale zimno, szaro, nieprzyjemnie, biel śnieżnej posypki przypomina pleśń. Więc giełda staroci, bo Łojciec zrekompensował wpadkę podatkową, bo samotny korek, pozostałość z niebieskiej karafki straszy na półce. Korek zabrany na giełdę jako alibi... 

Nie mam cykanek z giełdy. Mam łupy. Nie tylko z giełdy, po niej tradycyjnie był ciucholand, wcześniej nie planowany. No ale skoro ZNÓW mają wszystko pozamykać, a pogoda naprawdę podła...

Łupy. Talerzyk drobnym oszustwem, dotarł on do mnie ciut wcześniej.




Fajne? Miseczki na podwyższeniach (dwa złote sztuka) mają około dwunastu centymetrów średnicy i tu jest dodatkowy myk. Wiesz Czytaczu, że wśród mych licznych fiołów jest podgrzewaczowy.  A po zniszczonym przed, przedostatnim zostało mi metalowe badziewie. 
I może, złożone do kupy, wyglądać to tak.


Niebieskiego nie oddam za nic, ale gdyby ktoś był chętny na żółty (wyszedł blado, to mocny czysty kolor), to czemu nie. Blaszkę mogę dokupić na następnej giełdzie, tam zresztą wpadł mi pomysł do łba.


Niby nic na razie zdrożnego, co nie?
Będzie gorzej. Bo pandemia ma dziwne skutki, giełda była wątła pod względem liczebności stanowisk i ludzkiej obecności. Ale takiej wysokiej jakości towaru dawno nie widziałam. Także cenowo było inaczej. Gościu pytany o czerwony niewielki wazon Horbowego na poprzedniej giełdzie śpiewał 300 i to jest cena prawie netowa. No, w necie drożej . Wczoraj cena śpiewana 120. Szkła było wyjątkowo dużo i to bardzo dobrego. I tak, kupiłam coś co może mieć styczność z Horbowym i resztą topowej bandy. Najpierw za czterdzieści. Fioletowy ciemny jajowaty wazon, z wąską szyjką i perłowymi plamami na dole. Grube szkło.  Piękny, ale.... oko wyhaczyło coś jeszcze. Kilka okrążeń i powrót. Zamiana fioletu na zieleń za dopłatą dychy. Moje. Kupiłabym chętnie oba, no ale..... Bardziej pasuje do mnie zielone pseudohorbowe. A najbardziej czerwone horbowe.  W ciucholandzie natomiast, wśród po dysze wycenionych nieskupowych butelek oko wyhaczyło fioletową "butelkę". Bach, kupilam. Nie ma fioletowego jaja, jest fioletowa "butelka" na bezbarwnym dnie. Szkła prezentowane razem. 


Korek wetknięty z domowych.

No właśnie, korek. Nie dokupiłam dołu do posiadanego. Nie było. Za to był facet sprzedający kryształowe i przejrzyste kolorowe szklane korki, wyeksponowane jak pierścionki u jubilera. I tam był korek w kształcie ptaszka, wielkości połowy wróbla, z przejrzystego szkła, odlew szlifowany. Oko mi błysnęło, ale zielone szkło już było kupione. Pożałowałam, czego żałuję. Sam wiesz Czytaczu, jak to jest. Ćlamie. W domu zaczęłam kombinować, dopasowywać, żałować. I szukać po necie. 

Stara a głupia, co od razu wyszło na jaw po wbiciu hasła "szklany korek". Bo z miejsca moja wiedza została bezlitośnie poszerzona, czego wcale nie chciałam. Chciałam szklany korek w kształcie ptaszka, hasło wydawało się słuszne na początek poszukiwań. Niesłusznie, bo pokazały mi się takie cuda.






Zgłupiała patrzyłam i nie wierzyłam. Czy Gugieł oszalał? Nie rozumie słowa "szklany", to pewne. Masa badziewia nieszklanego  mi się pokazała. W tym było i takie cóś z dosadnym opisem. Zamieszczam fragment.
Wyjątkowa zatyczka analna, która „rozkłada się” zaraz po włożeniu w tyłek. Rosebud ma wewnątrz zatyczki wypukłości, które zmuszają „płatki” do ...

Dosyć. Korki analne. Moc tego w necie, usiłuje się wtryniać także po bezlitosnym uściśleniu "korek do karafki". Od razu wyjaśniam - nie miałam o istnieniu gadżetu pojęcia, pojawił się w mej świadomości nagle, budząc osłupienie i wqurw nachalnoscią, zamiast zawstydzenia niewiedzą.  Pokazuję, wiedza bywa przydatna. 

Uparłam się jednak, korek do fioletowej "butelki" by się przydał, ptaszek świergolił w pamięci, więc jazda po korkach ze starannym omijaniem analnych. Po wejściu gadżetu w mą wiedzę o świecie bardzo podejrzliwie zaczęłam przyglądać się tradycyjnym korkom. 






Te powyżej (prymitywne w porównaniu do widzianego na giełdzie), to jest to o co chodzi. Ale sprzedane. Korków do karafek mało, prędzej spotkam na giełdzie. Korki do butelek już tak. Są.



Ten najsprytniejszy, dwuelementowy, po wyciągnięciu wewnętrznego służy jako lejek.






Kiedyś może pokażę co z korków mam.
Na te tu pokazane nie polecę, ceny takie że czerwony Horbowy tani, a jakby co to jego wolę. 

W ciucholandzie kupiony jeszcze zestaw szali, jeden na przerób, drugi ogromny, mięsisty i dwustronny. Suszy się.


To było w sobotę. 
Dziś giełda. Bez zakupów ale z cykankami. Lockdown też połowiczny, nie odliczył się na giełdzie stragan co dla niego pojechałam. Za to są cykanki dokumentujące lockdown. He, he.



 





R.R. pisała, a w międzyczasie wszystko zapleśniało na biało. 

sobota, 20 marca 2021

Notatka 295 kawa, przygotowanie do lekkiego odwyku.


Kawa, moja miłość. Mój kochany nałóg, niezbędny do życia. Rytuał bez którego nie wyobrażam sobie dnia, a zwłaszcza rozpoczęcia dnia. Bez kawy? Niemożliwe.

Konieczne ograniczenie spożycia nektaru. Ja niskociśnieniowiec i meteopata przesadzałam, nadużywałam nałogowo i sobie narobiłam. Kłopoty, na tyle duże, że szukana specjalistyczną pomoc. Jest. Na skórę np. kosztowne i wyszukane zabiegi, niekoniecznie skuteczne. Wyczytane w necie wskazania przed zabiegami i nagle olśnienie - jasna dupa, to może być przez kawę. Trzeba ograniczyć, lub o zgrozo wyeliminować całkiem z życia, może zabiegi nie będą konieczne. 

 


Ostatnie kłopoty ze skórą podobno mogą być skutkiem nadużywania. Kłopoty ze skórą, bo kłopoty z układem limfatycznym. Zawsze je miałam, nawet jako dzieciuch nie pijący kawy, a picie dużych ilości kawy podobno nasila - i mam nasilone. Na tyle to kłopotliwe i bolesne, że trzeba działać.  Podobno moje latanie co pół godziny do toalety (biada jeśli toalety nie ma), to też skutek długoletniego nadużywania. Tu też nigdy nie było doskonale, teraz jest boleśnie źle. Interesujace średnio, dlaczego takie dwa objawy nadużycia mi się trafiły, choć może moje znużenie też spowodowane nadużyciem nektaru. To byłyby trzy. Naprawdę trzeba ograniczyć spożycie.

Jak to do cholery zrobić? Dla mnie kawa rzeczywiście niezbędna na rozruch. Wirówka i spadki ciśnień wciąż, no jak to zrobić??!!! 

Nie mogę przecież spać w robocie, ani chlać procentów, ani nie umiem się wściekać na życzenie, co pięknie podnosi ciśnienie. W dniach wścieku, kawy pijam zdecydowanie mniej, ale gdy adrenalina opadnie, to szkoda gadać, flak to za łagodne określenie tego co się ze mną dzieje. Dodatkowo - ja ją lubię. W pracy, ze względu na problematyczną jakość wody, przez blisko półtorej dekady była podstawowym napitkiem. Sprawdza się i sprawdzała lepiej niż herbata i lepiej niż woda. W K lubią wody smakowe, wody niegazowane. Oba rodzaje fuj, smakowe sama chemia, niegazowanymi nie umiem zaspokoić pragnienia, a dodatkowo niektóre mi śmierdzą gorzej od katowickiej kranówy z dawnych lat. Z gazowanymi wodami w K krucho, mały wybór, głównie są takie co ich niezbyt lubię.  Tu rodzaj wody ma znaczenie, niektóre gazowane paskudne, mają w sobie gorycz lub posmak bagna. W dodatku mało ich, w okolicy chyba nie lubią. Oczywiste, że nie lubią, skoro takie niedobre.  

Pomiędzy gwiazdkami załączniki kawowe, jeden z wnioskiem wysnutym, że naprawdę dobra kawę, taką pod osobisty smak, to robimy tylko my.

Drugi to filmik pokazujący działanie kawy w wersji przesadzonej.

Trzeci, to piosenka, z filmu co go bardzo lubię,  a w nim bez kawy ani rusz. Dziwne, w tekście wątła wzmianka o kawie, a z kawą zrosła mi się na amen. 

Czwarty, to filmik promujący film. 








Czarno widzę to moje odkawianie.  

Ale się staram. Ograniczam do porannej i południowej. A było pięć-sześć kaw, pitych jak mi się wydawało bez nieporządanych skutków ubocznych.  Efektów nie widzę jak na razie, kawa kusi mnie nieprzytomną i ospałą nieprzytomnie.

R.R. pisała i czarno widziała.  Tropikalne wzory tkanin zdobią posta. Jakoś bardziej mi pasują te kolorowe miszmasze do kłębowiska emocji wywołanych odwykiem, niż widoczki np. plantacji lub kubasków z nektarem.