Czytają

sobota, 27 sierpnia 2022

Notatka 448 gdzieś chyba byłam? Gdzie?

Zagadka. Właśnie wróciłam z tego miasta, ale nie można powiedzieć bym go odwiedzała czy zwiedzała. Czas między pociągami z Cz-wy i do Cz-wy spędzony w taksówce wiozącej mnie poza miasto i z powrotem pod dworzec. Takie Cykanki przywiozłam. 










No proszę. Wstawiać hurtem trzeba to wtedy blogger nie fika, a srajtfon nie zdąży się zbuntować. Wstawiłam prawie cały urobek cykankowy, tego obcego miasta wcale nie poznałam, blisko dworca wszystko cykane. 

No to gdzie byłam/nie byłam? 

Dla utrudnienia dodam, że kolejowa trasa wiodła przez Staropole, Turów i Lusławice. 

Pisała R.R. 

piątek, 26 sierpnia 2022

Notatka 447 biurko. Pieriepały



Pierwszy od jakiegoś czasu pozytyw. Afera z biurkiem zakończona. Uffff. 


To było tak. Czterdzieści cztery lata temu (może i więcej? Nie pamiętam, daaaawno) do mojego pokoju wprowadziło się jasne, mocno politurowane biurko. O blacie  pół metra na metr, z trzema ciężko chodzącymi szufladkami od strony siedzenia i półeczką z przodu. Oraz półką-ciut mniejszym blatem pod blatem właściwym. Niewygodne dla mnie było jak cholera, bo docelowym wymarzonym użytkownikiem byłby nie przekraczający półtora metra wzrostu, silny jak nie wiem co leworęczny nastolatek. Lub nastolatka, też mocarna i leworęczna. Niemniej używałam, szarpiąc się z szufladkami, obijając sobie kolana (bo te dziesięć centymetrów wzrostu więcej) i żonglując światłem, ciężkim do zainstalowania, bo miejsce po niewłaściwej stronie pracującej ręki. Więc ślady po użytkowaniu były, narastające od mojej podstawówki do roku bieżącego, ale nie można powiedzieć by był to grat lub rupieć. A kilka miesięcy temu przydźwigałam wystawiony przy śmietniku brudny jak diabli i rozkręcony stół. Bo błysnęło mi, że może zastąpić niewygodne biurko. Wyższy blat bez obdzierającej kolana dolnej półki i nie wymagający garbienia się. Rozsuwany w razie potrzeby. Podniszczony zdrowo, ale kompletny. To że podniszczony, to w wypadku stołu roboczego nie wada a wręcz zaleta.  Umyć się dał, skręcić też, no i stanął okrakiem nad biurkiem, nie wyprowadzonym od razu z powodu szufladek. Bo co zrobić z zawartością? Hmmm. 

Proste. Kupić szafkę/szafki z szufladkami. Tak, by zmieściło się pod blatem stołu. OLX. A srajtfon zaczął szaleć, rany, i to jak. Wkurzająco bardzo. Ale uparłam się, całą posiadaną cierpliwość poświęcając na  użeranie się z ustrojstwem. Akurat nie było w Cz-wie nic co by jako tako pasowało, no nic. W Dąbrowie Górniczej tak, dwie nieduże wymagające zmiany koloru. Bobuś poproszony o transport (paliwo ja. Nie wyszło tanio, ale taniej niż nowe szafki) i przeprowadzenie rozmów ze sprzedającym. Bo nie umiałam się dogadać z mamroczącym gościem,  mówił niewyraźnie i trochę gwarą, a ja głuchawa. A termin musiał być dopasowany do możliwości Bobusia, no i gościa - więc lepiej żeby oni to uzgodnili. I uzgodnili, choć Bobuś stwierdził że gościu mu się nie widzi. I co ? Słusznie gościu mu się nie widział, trzeba było mi w tym momencie odpuścić. 

Okazało się że szafki są w domu byłej partnerki, matki jego dzieci. Ona w szoku, okazuje się że nic nie wiedziała o działaniach gnoja. Owszem, szybko się otrzepała, ja w momencie chciałam zrobić zwrot w tył, ale ona stwierdziła że nie. Niech te szafki wylecą z jej domu, niech gnój nie ma pretekstu do nawiedzin, bo dzieci  najwyraźniej  nie są powodem i pretekstem. Dziecięce ciuszki wyciągane piorunem z szuflad, menel na ustawionym na głośno telefonie Bobusia wrzeszczący że on ma prawo, szafki jego. Mój krzyk że tak nie można, meble służą dzieciom, a on ojciec. Zimne i wredne stwierdzenie że to dzieci z kurwy.  W końcu zabraliśmy cholerne szafki, bardziej by skończyć awanturę.  Pod klatką komitet towarzyszący gnojowi, forsa w momencie popłynie, być może nawet któryś z tych młodych pijusów użyczył konta na OLX. Bo facet naprawdę nie wyglądał na władającego ortografią. Moje z furią wygłoszone bez żadnego sensu przemówienie że tak się nie robi, nie nazywa się matki dzieci kurwą, nie sprzedaje się nic z cudzego mieszkania bez uzgodnienia z właścicielem, nie ograbia się dzieci. Tatuś cholerny wygłaszał w tym czasie własną mowę, że jeszcze białe coś tam też sprzeda. Młoda dziewczyna (matka/kurwa) wyszła za nami i to ona była celem gadki gnoja. I dobrze. Bo pod wpływem raczej nie moim, a jednego z kumpli do którego coś dotarło, połowa zapłaty trafiła do jej rąk. Choć tyle. 

Podłamka. Długo nie mogłam się po zdarzeniu pozbierać, podejrzewam że gdybym była sama, to zwiałabym. I chyba tak należało zrobić. Szafki rozmiarem pasują, ale patrzeć na nie nie mogłam i nie mogę.  Niemożliwy pobyt mój i tych gratów w jednym pomieszaniu. No nie i już.  

Następnego dnia, przy wystawianiu oceny na OLX (negatywnej, a jakże), pokazały mi się inne szafki. Rychło w czas, doprawdy. W Cz-wie, bukowe. I tanie. I to ostatecznie one stanęły pod stołem, dowiezione i wniesione przez normalnego człowieka, z lekka zdziwionego pytaniem czy na pewno są jego. Zdziwienie mu przeszło po usłyszeniu wytłumaczenia. 

Tamte wylądowały na razie w poŁojcowym pokoju, będą przerabiane. Kiedyś. Może. 

No i nadeszła chwila, że biurko wyleciało z mieszkania. Na korytarz. Tak by w żaden sposób nie zawadzało sąsiadce, ja się musiałam przemykać do własnych drzwi, ona pełen luz. Nie poprosiłam Bobusia o pomoc przy wyniesieniu. On akurat teraz ma sezon zlotów, wyjazdów, a między nimi gorączkowo albo tyra, albo stara się by móc tyrać, czyli lata za zleceniami. I musiałam się zastanowić czy naprawdę chcę by biurko wyleciało. Dziwnie jakoś, jakbym domownika wyganiała. Może wystawić na OLX w wersji darmo? Tylko że tam graty czekają długo. Najchętniej dałabym je komuś, komu się przyda. Może ogłoszenie? Niech stoi, pomyślę. Jeśli przeszkadza to tylko mnie. Tak mi się wydawało. 

Źle mi się wydawało. Mojej szanownej sąsiadce naprawdę się nudzi.  Telefon ze spółdzielni. Bo przeszkadza. Ze straży pożarnej też. Przemiły akurat telefon, niezwykle sympatyczny gościu. Bo zastawiam drogę ewakuacyjną. Będzie wizyta i może kara. Powiedziałam że proszę bardzo, zapraszam, pomogą przy wyniesieniu, bo stoi dlatego m.in., że ciężkie. Eeee niee, jak tylko sobie zastawiam i to nieskutecznie to nie. 

Wiesz co Czytaczu? Interesującą mam sąsiadkę, nieprawdaż?  Mogła powiedzieć mi coś w oczy, zostawić kartkę jeśli nie chciała rozmawiać. 

Biurko wczoraj wieczorem wyniosłam z sąsiadem, dziś już mebla pod śmietnikiem nie ma. Ktoś sobie zabrał, uffff. Może mu się przyda. 

Posta miały zdobić uwiecznione na cykankach wyczyny futerek, ale już musiałam po tych dwóch walczyć o kartę SIM. Może jutro coś dodam.

Pisała R.R. korzystająca z faktu, że Rysia przeprowadziła na srajtfonie kurację wstrząsową. 

niedziela, 7 sierpnia 2022

Notatka 446 awarie, część pierwsza

Od czego zacząć tę epopeję, komediodramat cykliczny? Awarie są. Najpierw aktualia zielone z Bobusiowa. Najłatwiejsze do opisu i wystawiające mi ocenę jeszcze akceptowalną.

Jestem po bobusiowaniu i jeszcze to czuję. Mocno roboczo było. U Bobusiów niesie się wszędobylski alkoholowy zapach, to jabłka lecące na potęgę i fermentujące. Walące po głowach kamiennie przy przechodzeniu pod starymi jabłoniami, licznie się walające na trawniku. Nie są smaczne, nawet w sokach czy przeprażeniach. W tym roku nie będzie przeróbki na calvados, kruca bomba mało casu, więc ten winny zapach, psujące się na potęgę owoce są wyrzutem sumienia. Że się marnuje. 


Szalałam wczoraj bardzo, efekty nawalania w bobusiowaniu nie dają się tak prosto usunąć.  Z powodu awarii ciała nie bobusiowałam regularnie, nawarstwiło się. Należało się tego spodziewać, zielone niechciane rośnie na potęgę, chciane pada, normalka. Ścieżka po imitacji stawu wymaga renowacji. A rośliny testowane tam zupełnie ale to zupełnie dały ciała. Houstonia, mazusy odpłynęły w dal, śladu po nich nie ma. Floksy kanadyjskie nie sprawdzają się zupełnie, inna bajka, więc wymagają przesadzenia. Za to  barwinek dołączył do roślin inwazyjnych. To bajka też niechciana. Kombinacje czym by tu wzmocnić i unieruchomić betonowe kamole też nieskuteczne. Skończy się na tym, że po prostu odleję z betonu na nowo. Tak podejrzewam.  Wczoraj było radykalne i akrobatyczne przycięcie budlei, przypadkowe i masowe usuwanie chwastów i najeźdźców teoretycznie ozdobnych i uprawnych. Tony tego. I sadzenie objawów chwilowej niepoczytalności finansowej. Uległam jej tuż przed ostatecznym padnięciem srajtfona, ale jak, no jak miałam się oprzeć białemu liriope? Na przykład. Liliowemu ubiorkowi? Przy okazji przyjechały floksy, dziwny purpurowy pierwiosnek. Żółta rutewka i barwny bambus. Oraz zimozielona fuksja Magellana. Tak, wiem, od sasa do lasa i nie wszystko zostało posadzone na miejscach docelowych. Ciężkich robót przesadzeniowych i odchwaszczeń wymagało ich posadzenie, nawet tych na miejscówkach hotelowych. Przybyły tydzień temu i fuks doprawdy że raz, nic nie padło, dwa że dotarły bez problemu. Chociaż tyle. 

Cykanki w ilości śladowej, w tym ta z cynobrówkami Lucifer dokumentuje zjawisko z którym człek się nie liczy. Sadziłam je daaaawno i padły jak mi się wydawało. Śladu cebulek nie było gdy na ich miejscu usadowiłam przetacznikowca. Z dwa lata temu pojawiły się długaśne mieczowate liście, liczne dosyć. I teraz się pokazało co to. Cholera. Fajnie że są, ale rany. Żrą się paskudnie z różowościami i fioletami tego kawałka. Wtopione w przetacznikowca na mur.   I co teraz? Ech. Już w głowie co by tu. Przesadzanie nie bardzo, może jeżówki, te podstawowe, łączace w kwiatach ciepłe odcienie czerwieniopodobne i róże? A fatalne z urody kwiatów monardy przesadzić? One brzydkie, może dlatego że miejce im nie pasi. Albo wysoka kępka pomarańczowo- różowych floksów. Jak siebie znam, to nie zdzierżę i na dalszej niepoczytalności finansowej się skończy. Oraz na ciężkich robotach. Znów.

A dziwnie dosyć mi wychodzi to zieleniowanie u Bobusiów. Tłumaczę sobie że inaczej być nie może, z doskoku, bez możliwości regularnej opieki nad nasadzeniami. I chyba mam z lekka pecha, okazuje się że mam skłonność do sadzenia ścierwek ogrodowych. Urodnych czasem, owszem, ale inwazyjnych. To miał być biały zawilec japoński, 'Honorine Joubert' kupowany na targach ogrodniczych. I zonk. Piękny jest, ale to zwykły inwazyjny jak diabli anemone tomentosa. I teraz wypadałoby uzupełnić go, przy ścisłej jego kontroli, zawilcem japońskim. Albo 'Honorine' albo dużym ciemnoróżowym. Albo znów floks. Wysoki i wyraźnie różowy.  Zobaczymy. 


Tabaazella pytała o liliowca. Do nich mam pecha. Wciskane mam 'Stella d'oro-podobne', a to nie o to mi chodziło przy zakupach żółtych liliowców. Chciałam jasno zimno żółte, mam ciepłe żółcie, a jedyny taki jak chciałam wcale nie wykazuje takiego wigoru na jaki liczyłam. Od razu powiem, że od lat tfu-działki mam obsesję na punkcie żółtych (jasnocytrynowych ale jednak pastelowych) liliowców. I różowych. Nie powiem co mam w zamian. Widać na cykance z odętkami. Ten, bordowo-fioletowy z zimnozieloną gardzielą nie jest jeszcze taki zły, tak jak i dziwny morelowo-żółty. Bardzo lubię oba. Ale już planowany obok morelowego różowy jest klęską. Tfu, pajęczy. Nie lubię i zbieram się by wypieprzyć. Z jednej strony wkurza mnie na maksa, z drugiej zdrowe brzydactwo. Jak to, wywalać zdrowe? Nawet takie co kwitnie wyjątkowo nieapetycznym różem kojarzącym się brzydko z trupami?  Ech. Też targi ogrodnicze. 

I tak się toczy to moje zieleniowanie. Krok w przód, trzy w tył. Awarie na porządku dziennym.

Pisała R.R.