Czytają

piątek, 31 grudnia 2021

Notatka 402 ejże... Znowu. Na szczęście znowu.

Każdy rok miniony skłania do rozliczeń.

U mnie działo się wiele. Złego wiele, dobrego wystarczająco dużo by pozbierać resztki odwagi i podnieść głowę.   Szczęście że jest ten następny rok. 

Szesnasta z minutami, już w nocy. Kanonady fajerwerków  już odpalane, dalekie na razie. Karetki wyją, mglisto i szaro było w dzień, teraz ciemno i mglisto. Jak co roku wojenny ostrzał spędzę w łazience, uspokajając futra. Najcichsze pomieszczenie.



No i co mam napisać. Nie znoszę tego dnia i następnego. Kiedyś może napiszę dlaczego. Od lat tak mam, to nie jest dla mnie żadna okazja do świętowania..  ale jednak, gif zamieszczony powyżej jest prawdziwy do bólu. Lubię czy nie świętowanie noworoczne. Bo do nowego roku podchodzę tak.

Przed zdarzeniem co wybiło mi z głowy noworoczne szaleństwa było różnie. Nigdy tak do końca zgodnie z planem. Domówki, kino-maraton sylwestrowy (ODRADZAM!!!!), wyjazdy by świętować poza domem. 

Jedynym balem który wspominam jako wystrzałowy, był podszyty grozą i absurdem bal przebierańców urządzony w absolutnie nie przeznaczonym do zimowego użytku ośrodku. Leśnym. Nielegalnie, więc sam Czytaczu rozumiesz, wykluczone było wołanie służb. A były powody, bo działo się. Włącznie z pożarem totalnym grożącym (LAS!) i gaszonym przez część nocy i minimalizowaniem ruiny która z tego wynikła. Nie było to możliwe, zalane ściany, parkiet pokryty lodem, zerwane panele z sufitu, pęknięta szyba bufetu.... krótko po tej imprezie ośrodek zlikwidowano. Może i przez nasze świętowanie.  A dla nas, uczestników, też nie było bez echa. Pozytywnego lub negatywnego. U mnie to były przemrożone kolana dające znak przez lata że impreza bardzo się nie podobała.. Jedno zapalenie płuc, kilka poważnych przeziębień, zwichnięte nadgarstki i kostki. Ktoś złamał nogę, czego skutkiem było wywinięcie się od wojska, ktoś się rozwiódł, dwie pary zawarły związek małżeński, nie tak jak przed balem planowano. Jedynym wyjątkiem, który nie ma przebarwnych wspomnień z niej jest kolega, co przebrał się za płetwonurka. Nie wierzy w opowieści, bo umęczony tańcem w płetwach rąbnął się spać. I nie dał się obudzić, wietrząc złośliwy kawał. Nawet na szarpanie z krzykiem "WSTAWAJ, PALI SIĘ!" padła senna odpowiedź "niech się qurwa pali".   Nie przekonała go także o prawdzie ruina świetnie widoczna w dziennym świetle, uznał że tak już było, a wieczorem nie zauważył. Owszem, część sprzed zamieszania też była absurdalna, ale gdzie jej do dalszego ciągu. 

Impreza szalona, z elementami tak nonsensownymi.... Mam wrażenie że znaczna część noworocznych imprez miała, ma i mieć będzie coś z tamtej, ekstremalnej. 

Nostalgia? Możliwe. Absurd w naszym życiu zmienił oblicze, znajomi straceni z oczu, to cholerne dojeżdżanie do K. ... 

Miało być życzeniowo. Bo lubię czy nie, jest to data miernicza, umowna, to prawda, ale jednak. Gdzieś porównałam ją kiedyś do równika, też rzeczy umownej.  Przekroczymy, i na nowo będzie 365 dni, o całkiem indywidualnych numerach. Nowych szans. Obyśmy z nich korzystali, w zdrowiu. Z optymizmem i odwagą. Co do postanowień noworocznych, to można. Dla mnie obowiązujące to to u dołu posta. 


Zdrowia. Żebyśmy się nie dali. Wszystkiego dobrego. 

Pisała R.R. 

Ps. Po. Godzina 00:50

Rany, pięć minut koszmaru za nami. Uff. Dochodzimy do siebie i zaraz grupowo będzie spanie. Grzmiało jak na wojnie.  Na szczęście o wiele krócej niż w ubiegłym roku, ale mam wrażenie że głośniej. Jacuś zawodził przy tym łomocie. Histeria, nie dał się złapać i w końcu wcisnął się pod sedes. Pełno sierści w łazience. Ja poraniona przez Gacka, pazury wbite na mur. Paniczne próby ucieczki Felusia, na oślep nie wiadomo gdzie. Wypuściłam, bo by się zabił o drzwi łazienki, kierunek ucieczki akurat odwrotny niż Jacusia. 

Wyjątkowo barbarzyński sposób świętowania. Żeby mi się tylko nie pochorowały. Przycicha, już prawie cisza, światła w wieżowcach gasną zadziwiająco szybko, świeci już po niecałej godzinie kilka okien.

Dobranoc, dzień dobry. Witaj Nowy Roku. 


poniedziałek, 27 grudnia 2021

Notatka 401 koleżanka i pazurek


Wczoraj byłam na krótkiej wieczornej wizycie u bardzo dawno nie widzianej koleżanki. Kiedyś przyjaciółki. Właściwie, to byłam uzyskać numer telefonu i podać swój, straciłyśmy kontakt, spotkana w przelocie i w biegu siostra kumpeli zaprosiła..... Ona zrezygnowała ze stacjonarnego, ja tak długo nie do kontaktów towarzyskich..... Nadal mieszkają tam gdzie mieszkały, choć rodzina się rozrosła o nowe pokolenie a zmniejszyła przez odejście seniorów. Dorosłe dzieci, kumpela babcią. Rany.... Jak to szybko poszło. Króciutkie bla bla bla i powrót, nie taki prosty, to ode mnie daleko, drugi koniec miasta. 

Dziwnie było.  Za wcześnie na bezstronną ocenę, ale.... obecne porąbane czasy mają wpływ, i na pewno my obie nie trafiłyśmy na nastrój.

Telefony wymienione. Nie wiem czy pierwsza zadzwonię, na razie lekki absmak, być może niesłuszny, ale jednak  i  bo przecież... Dystans. Nie ma się co dziwić. Strach.  Porąbane czasy.  Czy ktoś kiedyś przewidział że będziemy się bać obcych lub rzadko widzianych?  A tu była długa wzajemna nieobecność w życiu, zmiany nie zawsze szczęśliwe, spotkania mocno przelotne. Ja nie w szczebiotliwym nastroju i ona też.  Ogólnie niewypał i przykro. Być może jej też. 

No dobra, kiedyś może zadzwonię, na razie nie. Choć obiecałam. 

Gdy poczułam  jaka dziwna atmosfera obcości jest, to wymówilam się od dłuższej  gościny, mętnie się tłumacząc że owszem, siostrze obiecałam że wpadnę, ale muszę już iść. Stopy zaczęły mi się rwać do domu, nasilił mi się do poziomu paniki niepokój o Gacka, i tak gdzieś drążący, więc słodkości i grzeczności i się wyrwałam, prawie nieuprzejmie.  A mam podobno wychodzić do ludzi. Łatwo nie będzie, to już widać.

Gacuś. 

Pazur. Ułamany-wyrwany przy podstawie, rozlizany, spuchnięty ten kawałek łapki. Fakt  zauważony oczywiście w świąteczną niedzielę. Prawa łapka, pazurek drugi od środka. Riwanol, próba opatrunku - tu klęska. Tymczasowe zabezpieczenie zamiast, i to zabezpieczenie głównie mnie gryzło, czy przypadkiem nie zrobi kotu dodatkowej krzywdy. Dziś choć ten niepokój zażegnany, jest ok. Będzie miał pazurka, nie uszkodzone to z czego wyrasta, rozlizane było, owszem, ale już rozlizane zaciągnięte tym czymś co się tworzy przy gojeniu. Koncert burczeń odstawiony w podróży do weta był, owszem. Tak jak i pyskowanie i syczenie u weta, trzeba było trzymać. Nic nie zrobił, ale tak pyskował, że wet założyła grube rękawice do oglądania i w nich  dawany był zastrzyk. Taki pyskacz, na szczęście jednak nie umie tak jak kiedyś Lisiunia. Owszem, ciężki wstyd, ale nie ma porównania z Rudzieństwem, Gacuś pyskuje, ale nie rzuca się w rozpaczy na oślep, w pyskowaniu nie ma szarpiącego serce dramatyzmu, jest groźba. Niespełniona na szczęście.  Będzie dobrze. W głowę zachodzę jednak na czym Gacek sobie tego pazura wyrwał, koledzy cali. 

I o zabezpieczeniu łapki. 

Podkolanowka.  Sposób okazał się dobry, pochwalony po ataku śmiechu, więc się dzielę - jako tymczasowe zabezpieczenie bardzo ok. Zraniona łapka oczyszczona i zariwanolowana wsadzona do też czystej podkolanówki, długiej. Podkolanowkę rozcinamy od góry na cztery troczki, tak by łapka była w nierozciętym worku, a troczki zaczynały się przy korpusie. I zawiązujemy je na kotecku. Lepsza pewnie byłaby nogawka od dziecięcych rajstopek, ale nie miałam. Plastrem na podkolanówce ściągnęłam ją na szerokość, tak, by sobie nie powyrywał pozostałych pazurków przy chodzeniu.. No i cwaniak już nie rozlizuje, jedna kokardka ze skrzyżowanych na piersi troczków na karku, druga na plecach, przy drugiej troczki przechodzą pod brzuszkiem. Cięłam, wiązałam i lepiłam plastrem na Gacusiu, spokojnie zniósł wszystko. 

Na razie odzipuję dzisiejszy dzień, nie był ogólnie łatwy.  W czwartek powtórka z weta. 

Pisała R.R.

 

niedziela, 26 grudnia 2021

Notatka 400 tajemnicze cyferki i rozważania o sensie robótek i czasu.

Gapa jestem do kwadratu. Niekumata.  Dopiero teraz, gdy oglądam dokładnie haftowane podusie zauważyłam. Zdaje się że kupiłam zabytki. Bo.



Czy widzisz Czytaczu cyfry? Co one znaczą? 

1832-1944. 

Coś trwało, na tyle ważnego, że podjęty trud utrwalenia. Co? To jest pytanie. Z góry raczej odrzucam wniosek, że 112 lat trwało haftowanie.  W 1832 zdarzyło się wiele, ogłoszono powstanie Królestwa Grecji, cesarz Brazylii abdykował na rzecz swego pięcioletniego syna, odkryto źródła Missisipi. Misz-masz totalny.  Włącznie z bitwą z Indianami i encykliką Grzegorza XVI potępiającą powstanie listopadowe. Nic nie trwało równo do 1944 roku. Wojna była jeszcze w 1944,  tak wiele rzeczy się skończyło przez nią w sposób dramatyczny. Nie mówiąc już o ludzkim życiu.

Najprawdopodobniej są to daty prywatne.  Jakoś wątpię by ktoś żył 112 lat, więc to nie czas żywota ukochanego dziadzia czy cioci. Może czas zamieszkania w jakim domu? Trwanie czegoś. Pewnie nie dowiem się czego, tak jak nie wiem w jakim kraju wyhaftowano precyzyjnie tę poduszkę.  Ani tym bardziej komu się chciało. Zagadka pozostanie zagadką, nie ma rady. Na pewno poduszka powstała po 1944 roku. Też data daleka. 

Baaardzo nieliczne są u mnie przedmioty tak stare i starsze, a żaden nie jest pamiątką rodzinną. Co się stało z przedmiotami z domów dziadków i rodzeństwa dziadków? Ozdoby z dębowej szafy, zupełnie nie nadającej się do bloków, zdobiły paździerzową zabudowę przedpokoju wujków, czas jakiś. Potem róże i bluszcze trafiły na śmietnik, wraz z płytami laminowanymi "na sosnę". To pamiętam, z resztą nie mam pojęcia co się stało. Łącznie z obrazkiem zmalowanym własnoręcznie przez Dziadka, a może to po nim jestem "manualna".  Kiedyś pokażę być może co mam, cudze pamiątki, bo rodzinne wiatr historii rozwiał i rodzina zupełnie zlekceważyła.  Być może nawet dom został sprzedany z obrazkiem. Bardzo żal. Po Dziadku mam rozpadający się czarny portfel z trzema papierkami. Po Babci pościel i potworną firanę. Po ojcu książkę. Po Cioci listy. Te cudze pamiątki i starocie jakoś mimochodem trafiły, przecież nie planowałam kupić aż tak starego rękodzieła na przykład. 

Rodzinne rozwiało prawie zupełnie, cudze przywiało. 

Ciekawe bardzo, jak tam u Ciebie Czytaczu z przedmiotami pamiątkowymi. Wiem, że Kocurro ma stół z rodzinną historią. Własną, nie przywianą.

No i teraz myślę jak ocalić podusię by jej nie zepsuć, by była używana. Nieważne że cudzes. Łapy z lekka drżą, zabytek w końcu. Niby mój, mogę nawet wyrzucić lub pociąć, ale bardzo nie chcę zepsuć. Ładny, ktoś włożył mnóstwo pracy.

Nie o wszystkich wytworach robótkowych da się to powiedzieć, sama nie raz wyściuboliłam babola, tyle ich widzę w lumpeksie, brzydkie niektóre przepaskudnie. Jeśli jest sens w robótkowaniu, to lepiej robić rzeczy ładne. Nie ma oczywiście żadnej gwarancji że ktoś doceni, w końcu te podusie kupiłam w lumpeksie, więc nie doceniono ani urody ani precyzji. Oddano jako zbędne, być może brzydkie, gusty są przecież nieobliczalne, mody mijają.  A nawet takich matowych nici obecnie nie ma. Szkoda, żałuję, planowana dorabiana obwódka będzie błyszczeć. Szara? Zielona? Bordo? Stonowany granat lub wrzos? Do przemyślenia kolor, niestety będzie błyszczący.

Rozbroić trzeba, tajemnicze nadzienia poduszeczek nierówne i diabli wiedzą z czego. Bo jeszcze bliźniacza poduszka, wyszyta mur beton tą samą ręką ale bez dat.


A jeszcze jej siostry. Być może też ta sama ręka, kupowane za jednym zamachem, więc bardzo prawdopodobne. 



Powyższa pójdzie na pierwszy ogień. Haftowana największymi krzyżykami, najgrubszą wełną? I najłatwiejsza do rozbioru. 

Przygotowania takie. 

Kanwy zgromadzone, kordonki wyciągnięte. Igły naszykowane. Elementarz tak opanowany - cykanka poniżej. Jak to u początkującej, nie zachwyca, a co gorsza efekt niezbyt pasuje. Zdaje się że serwetka będąca podstawą z zupełnie innego regionu. Może Bałkany? Inna bajka. Jeszcze do dokończenia brzeg. 


Pisała R.R.

Ps. Niektórzy domagają się o futrach. Zaanektowany gwiazdkowy koc w pingwiny, ich, imię pańci na paczce to pomyłka. Gacek jutro do weta, wyłamany pazurek. Jacuś stłukł dwie miseczki przy jednej akcji, Feluś skarb pańciny nauczył się jak odkręcać wodę. O zakręcaniu mowy nie ma. Trzeba zamykać łazienkę. 

piątek, 24 grudnia 2021

Notatka 399 światecznie

Trwają. Jasne, kolorowe, pachnące. Świerk, cynamon, pomarańcze, czekolada. Oraz grzybowa i ryba. 


























W ramach Świąt, zamiast Dzieciątka opcja postawiona przy pojawieniu się procentów. Jeżu wcale nie malusieńki. Ale i tak Jeżusek.

Świętujmy. Chociaż śnieg ktoś ukradł, pada. 




Pisała R.R. 
Ps. Już w domu. Zawsze mnie dziwi, jak różne są wigilie w zależności od domu. Niby jedna tradycja, a jednak inaczej. Jedno się nie zmienia, to są ŚWIĘTA.

wtorek, 21 grudnia 2021

Notatka 398 przeklęte "zuppa romana"



Pora późna. Na noc nastawiona zupa. Będzie na mikrym ogniu się dosmaczać, sposób wypróbowany nie jeden raz. 

Czas kulinariów nadchodzi, a z nim wspomnienie które teraz mocno mnie śmieszy. Piosenka-przekleństwo moich młodych nieśmiałych lat. Może mnie zrozumieją Baśki o fajnym biuście,  Panie Moniki i Moniki dziewczyny ratownika, te Dorotki, te malusie oraz Beatki. Reszta kobit może mieć przedsmak wrażeń przy wykonywaniu mocno fałszywym pod ich adresem "siedem dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna". A ja to miałam doprawdy w nadmiarze.   Zaczęło się od wyjazdu-wycieczki, w pierwszej klasie liceum. Straszne, straszne żarcie. Ale była kuchnia i garnek. Oraz patelnia. A ja umiem. To wada, zaleta i skutek wychowania przez zapracowaną mamę nie znoszącą gotowania, posiadania babci i cioci kuchar doskonałych i bycia jedynaczką. Ponieważ umiem, ugotowałam. W podzięce miałam pioseneczkę, wykonywaną tak nachalnie i fałszywie, że ją znienawidziłam. 





Och, więcej było takich wnerwień muzycznych. Bo było i coś, chyba Africa Simone, co dosłownie miało refren "dupa romana". Ramaya też była w użyciu.  


Grzesiu, tego wstydu ci nie zapomniałam. Teraz mnie twe wykonania bawią, wtedy żenowały przestrasznie. I to małpo wredna widziałeś, to był rodzaj tortur. Wojtek też dobry, ale bez ciebie by nie śpiewał. 

Dobre to o tyle, że choć jedną rzecz pominąłeś, po za tym przez wysłuchiwanie  waszych pień skóra mi tak cierpła że stwardniała, przez wasz trening spokojnie przyjmuję kpiny z własnej osoby. Bardzo dobrze, ale nie myśl że będę dziękować!!!! W uszach mi świszczy na samo wspomnienie. 

Grzesiek, wyjec ominął moją ukochaną. Tę.

Nie zbezcześcił. A mógł, w końcu wersja Fogga czy Łazuki (Łazuka, to piękna kobieta jest) aż się prosiła.  


Tyle wspomnień przy szykowaniu gulaszowej. 

Żeby nie było, podsumowanie odnośnie działań  takie.

Cykankowe.  Przybyły do mnie szklane łabądki. Drobiazgi, a pasują jak rzadko co na kobaltowa półkę. W towarzystwie piórek, orzeszków, słodyczy, jabłuszkowej świeczuszki i czerwonej osłonki. Baaardzo dziękuję, ogrzało, zabawiło futerka, doslodziło i ucieszyło. I zdobi oraz zdobić będzie. 

Świecznik gliniaczkowy też przybył.  Oraz Feluś, już naszykowany do snu, a tu zgroza,. nie pościelone.

Serwetka przerabiana na poduszkę prawie na ukończeniu, bordello bum bum trwa. W bordello nie ma na razie ozdóbstw świątecznych. Będą, będą, ale jeszcze nie ma. Prezenty mniej więcej kupione. Karp i surowce kulinarne też. Szafa ma wyrwaną bez uszczerbków JEDNĄ nogę. JEDNĄ z czterech. Niech to!!! Pozostałe się trzymają, obruszane jeszcze nie na tyle by dały się odciąć lub wyszarpać - tak jak ta jedyna. 

Zajęta jestem głupio, to coś co koniecznie chcę zrobić a niezbyt wychodzi. Znowu po raz kolejny pierwszy raz w życiu złapałam się za nowe. 

Bo mniej więcej co roku daję do prezentów jakiś drobiazg wydłubany, ulepiony lub spleciony, ew. wydziergany. Ew. upieczony. W tym roku wymyslilam że będą duperelki z zimnej porcelany. I albo coś sknociłam w jej proporcjach, albo to nie moje tworzywo. No nie wiem, jeszcze walczę. 

Acha. Jakieś dwie godziny temu, ale w dniu już minionym, zmieniła mi się po raz kolejny liczba lat na liczniku. Na razie nie widzę różnicy. 

 Pisała przedświąteczne R.R.

sobota, 11 grudnia 2021

Notatka 397 zimowo przy haftowaniu..


Pierwsze hafty krzyżykowe w życiu. Bo życie coś ostatnio trudne, kruche niespodziewanie, z rąk leci. Jakby mało było tego, że pora roku okrutna, uboga w światło. Więc zajęcie zastępcze, na które normalnie nie rzuciłabym się z zapałem. Serwetka w ramach nauki uzupełniana swoimi krzyżykami, będzie w efekcie poszewka na poduszkę. Było tak, stan wyjściowy. 


Potem tak. Tu kolory prawdziwsze. 


Teraz tak. Światło sztuczne, ma to znaczenie, żółć wyszła żarówiasta co nieprawdą.  Możliwe że coś jeszcze dojdzie, możliwe że nie. Kolory dodane to turkus jasny i turkus ciemny, żółć w odcieniu starego złota. Nie jestem zachwycona, od razu piszę, ale zadanie jako elementarz serwetka spełniła. Nic nie pomarszczone, ale też zadnia strona taka, że lepiej ją zmilczeć. 


Szczerze? Marudne. Nie znaczy to że rzucę, skąd. Tylko że w normalnym stanie ducha, w życiu żadnej Romany nie złapałabym się za nie.  Za to doceniam teraz mozół haftowania, toż to zajęcie zupełnie nie na obecne czasy. Drogie, poszewki krzyżykowe po siedem dych w Lookah wydają się tanizną, kanwa i nici swoje kosztują. Długotrwałe, tyle machania łapą, ileż można by zamiast. Więc zajęcie ucieczkowe, marnowanie  czasu by nie zajmować się trudnym. By znaleźć podczas niego siłę. Może ma to sens większy, dla mnie ma. Zajęcie przydatne, zbliżone do medytacji. No i kiedyś tam kupione podusie będą miały poszerzone haftami marginesy, kanwa kupiona, postanowione.  Te minimum inwencji które trzeba wnieść też jakoś tam dobrze robi. Koniecznie tak było, bo doprawdy. Tu powinnam wymienić wszystkie powody, są. Nie minęły, wyliczankę jednak daruję, nie chcę marnować terapeutycznych skutków krzyżykowania. Najgorsze te ostateczne pożegnania, tu serce się ściska... Nie będę wymieniać, może rozstania nie ostateczne, kto to wie... Zamiast nich drobiazgi i ważnoty. Pozytywne. Nie zmieniają one w żaden sposób wagi i powagi tego co się dzieje i co już się stało, ale jednak dodają siły. Na święta jeszcze za wcześnie, u mnie one bardzo daleko, co nie przeszkadza, że piję herbatkę od Kocurro zagryzając czekoladką od Tabaazy. To drobne ważnoty, Świeżo dostaną czekoladką zagryzam, herbatka też nie zdążyła się zestarzeć.  Mogę sobie pozwalać, bo chudnę w tempie szybkim, portki lecą.....  Innym razem będzie o dostanych dobrociach, sama chciałam wysyłać po nowym roku, by dobić prezentowo niedobitych.  I pewnie tak będzie. A może jednak wcześniej? Zobaczymy jak wyjdzie. 

Oglądamy teraz często rzeczy demaskatorskie, zalewani treściami wręcz przeciwnymi ze źródeł oficjalnych. Ja też.  Dobrze, bo trzeba wiedzieć.  Ale one ogólnie niedobrze robią i oficjalne nagonki i dementi. Myślę że w kontraście do nich przyda się odkrycie prawd zawartych w poniższym filmie. Jakże kontrastowo. Nie wszystkie filmiki takie, nie wszystkie obejrzałam. Bajki Darwina, czasem gorzkie jak cholera, a jednak bawią.


Joasia świetna, czyż nie? Ponadto rzecz Joasiowa kulinarna, dawno chciałam w bloga wtrynić tę pioseneczkę. Kulinarność w pełnej chwale się zbliża. Cebula będzie przydatna. 

Na przekór sprawom ostatecznym,  rzeczom dołującym na które nie mamy żadnego wpływu, porze roku. Jaka szkoda, że są powody większe do łez niż krojenie cebuli. Mam nadzieję że się do Ciebie na trochę przyczepi Celestyna. 


Pisała R.R.


niedziela, 5 grudnia 2021

Notatka 396 Pegaz i latająca świnia w życiu ciapy. Oraz inne duperele.

Zaprzątają mi myśli cudze futerka, zastanawia cisza u Tabaazy. Post sprawozdawczy o duperelach, zastępczy. Zapychacz niepokoju. 

Nie wiem jak Ty Czytaczu płci damskiej masz, co nosisz jako ozdobę, coś na pewno. Czy ozdoby Ci służą?  Jeśli nie, to i tak zostają perfumy, to też ozdoba. Makijaż. Buty nie tylko wygodne? Kolor włosa? Fryz. Coś musi być, nie uwierzę że nic. Nawet faceci jakoś się zdobią, przynajmniej część dba by nie straszyć, choćby zapachem. Ich pojęcie o niestraszeniu i ozdobach (wypasiony wóz, np., a biedak nawet nie wie że robi za brelok do kluczyków. Zdarza się. ) jest ciut inne, ale jednak.

Nie maluję się na co dzień. Nie mogę. Zapach, tak, ale też nie zawsze. Z ciuchami jest tak, że nie mogą robić mi krzywdy i na tym na co dzień poprzestaję.  Z ozdób na pewno noszę coś na szyi, zawsze.  Bransoletki prawie zawsze. I o dupereli bransoletkowej głównie post.

Noszę ozdoby dla mnie znaczące i nieoczywiste. Na szyi aktualnie miniaturową srebrną świnkę, skrzydlatą i w koronie.. Moja własna przypominajka, że samo życie jest niepojęte, marzenia się spełniają, a niemożliwe się zdarza. I że przecież ja nie z tych (i nie z Tychów) co żyją za karę, przyziemność ma prawo do lotów i korony. Parę prawd i nieprawd ta latająca świńska królewna reprezentuje.   Ale nie tylko ona noszona, ma zmienników, wszystkie lubiane i noszone pojedyńczo miesiącami, zmieniane rzadko, by zmiennika nosić równie długo. Są to ozdóbki  znoszące mycie i spanie bez problemów, sporo ich, a każda ma dla mnie wdzięk i urodę oraz rozmiary niepowalające. Ze złota jest jedno serduszko, oprawa niedużego labradorytu, jeden łańcuszek, reszta z surowców różnych.   Są wśród nich dłubaństwa własne w kolorze aktualnie ulubionym, kupieństwa i prezenty, część symbolami rzeczy ważnych, część tylko urodną ozdobą, pamiątki też są. 

Bransoletki. Przecież robię. Masa ich do wyboru ściśle osobistych, rotacja częstsza, też wytrzymują bez problemu codzienne mycie, do snu jednak ściągane. Prawie zawsze na prawej ręce pojedyncza bransoletka z zawieszką.  Na lewej nic lub kilka. Piętnastego listopada, przy jeździe do pracy w K założone metaliczne połyskujące ciemne bransoletki na lewej, na prawej z tego samego rodzaju bransoletka z zawieszką, Pegaz, mały, mosiężny. Jakbym sama sobie udowadniała że teraz to będzie w końcu czas na Pegaza i trzeba się z tego cieszyć. Jak pisałam cięłam wtedy w robocie papierzyska, w wielkiej niszczarze. Dużo tego było, nie raz ustrojstwo się zacinało i przy okazji wcięło mi Pegaza. Zauważony brak, wór potworny papierowych farfocli przepatrzony beznadziejnie, nie ma. Jeden wór wcześniej wywaliłam, szkoda okropna, nie będę jednak nurkować w śmietniku.... Jeśli przeszedł przez niszczarę, to i tak po nim. Drobnostka taka, a mnie uwierała, choć strata niby byle czego. Ozdoby, a raczej ozdóbeczki z metalu nieszlachetnego.  

W ubiegły piątek Pegaz się znalazł, kolega L odkrył w kącie, niszczara musiała wypluć, tak jak pluła spinaczami, na odległość kilku metrów.  Ucieszyłam się bardzo, ostatni dzień przecież, ostatnie chwile,  już wychodziłam i schowałam zgubę do kieszeni płaszcza z myślą by jak najszybciej doczepić do bransoletki z powrotem. I co? Chała Czytaczu, w domu okazało się że nie mam, kieszeń  wolna od Pegaza. Uwierać zaczęło na nowo. Czy to tak zawsze będzie u mnie, dwa kroki w przód i dwa w tył? Ostatnio wszystko takie. 

W piątek.  

Zarejestrowałam się jako bezrobotna. Nawet tu było z lekka pod górkę, bo ..... Raz, własna osobowość ma znów pokazała co ona może i był falstart, dwa, nie ma lekko, teraz nie ma tak, że hop siup se wejdziesz tam gdzie chcesz. Umawianie telefoniczne na konkretny termin, portier robi za Cerbera, a ja oczywiście zaliczyłam za pierwszym podejściem skuchę, w panice nie umiałam znaleźć dowodu. Panika, bo przecież to ten nowy, wszystko wyrzucone z torby, bez dowodu nie zarejestrują. W domu, po przełożeniu terminu się okazało że dowód jest w portfelu, a ja go nie widziałam.. A przecież był jak byk widoczny, pod nosem urzędniczki rozkładałam  ustrojstwo, też nie widziała....  Więc piątek. 

Bezrobocie, hmmm, raz już miałam tę nieprzyjemność, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i odchorowywałam każdą wizytę w urzędzie, to nie było miodzio. Piątkowa wizyta na dziesiątą pięćdziesiąt, ale czekałam zanim mnie poproszono jakieś pół godziny od wyznaczonego czasu. Załatwianie piętnaście minut.  I wiesz co Czytaczu? Wszystko niby się zmieniło, a nadal nie lubię chodzić po urzędach, choć bez wątpienia mimo pandemicznych okoliczności i stania na zimnicy komfort większy. Meldunki w urzędzie wygląda na to że będą telefonicznie. Ulga, to te nieszczęsne meldunki były traumą. 

Po urzędzie spacer długaśny, rynek i Sortex. Wydane lekkomyślnie trzy dychy, ale na czuja kupione bez mierzenia portki dobre. 

Cykanki z falstartu.










Sobota. Bobusiowanie. Bardzo późnojesiennie lub wczesnozimowo, szaro i zeschło. Ale.













I wyobraź sobie Czytaczu, że wieczorem sobotnim wróciłam z Bobusiowa i przy wycieraczce sąsiada piętro niżej znalazłam mojego Pegaza. Jest. 


Uwięziony tymczasowo na nieodpowiednim kółku, jest. Niech działa, skoro zdecydował że wraca. Przeleżał tydzień w pomieszaniu z niszczarą, tydzień przy wycieraczce sąsiada, wciśnięty pomiędzy nią a schody. Oddany w K w ostatniej chwili, przeżył lizolowanie klatki schodowej, wrócił. I jest. Starczy mu chyba nielegalnych wylotów. 

Otuchą nieśmiało mi powiało. Skoro takie coś miało miejsce, to ukoronowana latająca świnia ma sens, między innymi taki to wniosek ze zdarzenia. 

Niech się dzieją cuda. 

Ładność do słuchania od Kaśki Sochackiej. Nowa, o zmianie co zaskakuje, pogubieniu. 
Nie do końca dla mnie aktualna, coś czuję że wychodzę na prostą. Odpukać.


I jest nowa płyta. 




Pisała R.R.

Ps. Dodany 07.12.2021
Tak, czasami się zdarzają w morzu strat takie drobne "cuda" i inne, ogromne cuda. Obok zdarzeń tragicznych i pechowych, są. Jak to z "cudami" i cudami bywa, zawsze nie do końca nieoczekiwane.  Wiadomo, nie ma co polegać na przychylności losu, ona zdarza się. Kto to wie, jak często, ile złego nas ominęło. Ale nie jest oczywistością. Tak myślę.