Czytają

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Notatka 207 rejestr zmian - frytki, przesiadki i historia kryminalna.

Gotowe. Budowa trwała więcej niż pół roku. I jest. 


W maju wróciłam do pracy i do stałej wizytacji okolic dworcowych. Prace już trwały, mocno był rozbabrany plac przy dworcu. Zniknął w rozbabraniu obszerny parking, na równie obszernym pasie trawnika wycięte przeogromne topole. Z jedną z nich wiązały się miłe wspomnienia z Frytka Off  Festiwalu, na kocyku pod nią, w pozach mocno zrelaksowanych, słuchałyśmy świetnej muzyki. Cudowne wspomnienia, tak więcej nie będzie, trawnika też nie ma.  Mowa była jakoś półgębkiem o planach. Długo. 

No, ale w tym roku, chyba od marca ruszyło.
I było tak. Stan już jakoś zaawansowany.
Pory różne, cykane od czerwca do końca listopada.
















A dzisiaj wszystko gotowe.  Autobusy jeszcze nie jeżdżą, ale tablica wyświetla je tak, jakby już kursowały.







Co się jeszcze zmieniło przez te pół roku?
Ta strona ulicy pierwotnie Dworcowej, później Józefa Piłsudskiego, później Gen. Karola Świerczewskiego i  znów Józefa Piłsudskiego, bardzo się zmieniła i zmieniać się jeszcze będzie. Na razie o kawałku ulicy od dworca do Alei NMP.  

Nie zmienił się stan drobnej ruderki, zabytku pamiętającego początek kolei Warszawsko-wiedeńskiej. Kiedyś służyła celom kolejowym, potem jako szalet przydworcowy, a następnie zamknięta na głucho doczekała do dzisiaj. 


Zmianą jest to centrum przesiadkowe,  za nim coś co nosiło nazwę alei Frytkowej, czyli cały ciąg budek z frytkami, kebabami, pierogami, ze znaczną przewagą  tych frytkowych - też odmienione.  Znakomitej jakości te frytki i tanie, a wiele z budek było całodobowych. Mnóstwo ich było, gęsto - jedna przy drugiej, stąd ksywa tej strony ulicy, stąd nazwa festiwalu. 

Było i się zmyło. 

Pandemia, wycofanie z Piłsudskiego na daleką Aleję Pokoju punktu startowego podmiejskich autobusów, długotrwałe przyblokowanie wyjścia z dworca od tej strony i starczyło. Aleja frytkowa dogorywa, poznikały budki. Ocalała może jedna ósma, z czego działa może połowa i na pewno już nie całą dobę.
Nazwa aleja frytkowa dla tej strony ulicy Piłsudskiego straciła sens, choć na cykankach wygląda jeszcze nieźle. Pierwsza cykanka, to druga strona ulicy, z kamienicami.












Na wylocie ulicy, ruina dawnej kawiarni zastąpiona nowoczesnym budynkiem. Dobrze. Ruina straszyła długo, wspomnienie po świetnych lodach dawno zbladło, za to.... inne jakby nabrało mocy przy straszącej ruinie. Widoki na nowy ze strony Alei.



Kawiarnia działała w głębokim PRL-u, właściwie stan wojenny oznaczał jej koniec. Owszem, byli odważni ajenci, próbowali, ale nie wychodziło. Kamienny niski murek do niedawna dzielił teren kawiarni-ruiny od chodnika. Murek, a za nim wyleniały wąski trawniczek z rzadkimi krzewami, powierzchnią równy z murkiem.

No i tu historyjka straszna. 

Gdzieś tak pod koniec lat osiemdziesiątych zemocjonowana sprzątaczka wpadła rano ze szlochem do mojego zakładu pracy. Roztrzęsiona, zapłakana tak, że nie było widać oczu spod zapuchnietych powiek. Nie można jej było uspokoić, wrzeszczała żeby dzwonić na policję, miotała się po całym pomieszczeniu. Nikt nie wiedział jak ją uspokoić, co zrobić, a na pewno nie ja, młody nieśmiały szczyl.  Spokojna wesoła babeczka wyła w płaczu, szczękała zębami. 

Tylko drobniutki, żywiutki i ruchliwy jak iskra pan Janek nie stracił głowy. Starszy już gościu, który od kilku lat powinien być na emeryturze, ale się przed nią bronił jak mógł. Od razu powiem, że żył ponad setkę w formie niepojęcie dobrej. 

Pan Janeczek wyciągnął piersiówkę, zajrzał do niej wnikliwie, w skupieniu nią pochlupał, po czym podszedł z całkowitym spokojem do kobiety, fachowo i na zimno ją spoliczkował, zanim się zorientowała popchnął ją dosyć brutalnie na krzesło i podał z szarmanckim ukłonem piersiówkę. Wszystko ze spokojem, jak na niego niezwykłym i w milczeniu co też u niego było rzadkie. 

Po czym się okazało, że sprzątaczka nocowała u siostry, przyjechała prosto do pracy, w drodze do niej przycupnęła na murku, szukając w torbie jakichś dupereli, niepewna czy je zabrała. Grzebiąc spojrzała w głąb trawniczka i zobaczyła swojego sasiada, martwo się na nią gapiącego. Spod krzaczka. Po chwili do niej dotarło, że to gapi się na nią ucięta głowa, bez reszty ciała. 
I stąd histeria, zrozumiała całkowicie.  Policja oczywiście była, nic nie wiem na temat wykrycia mordercy, kłopot był długi czas - nie można było znaleźć reszty sąsiada.

Przez całe lata mijając ruderę miałam dreszcze, wcale nie słabnące mimo upływu czasu. Cholera wie co się działo na mijanych ulicach. Pewnie horror nie jeden. Jakaś pociecha że przed budową mojego osiedla to były zwykle podmiejskie gospodarstwa. Z ogrodami. 

Zniwelowany teren, nowy budynek stoi już chyba trzy lata, może więcej.  Dreszcze minęły. 

Dobranoc, Czytaczu.
R.R. pisała.

2 komentarze:

  1. Historyjka z fragmentem sąsiada z tych których się nie zapomina. Co do frytkowych i inszych gastronomicznych - to w Odzi była niegdyś Beza w której zamiast bez i kawy w szklankach ( głęboki PRL ) podawali przez jakiś czas ( króciutko ) bardzo przyzwoite flaki. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Żebyś wiedziała. Odruchowo tamtędy chodziłam jak najbliżej jezdni, jak najdalej od murku. W głębokim PRL byłam w Łodzi w lodziarni? Maxim? z drzewem rosnącym w środku. Drzewo było atrakcją, lodów nie zanotowałam jako smakołyków. Może się nie udały. PRL był po prostu nieobliczalny. Flaki w kawiarni, u jubilera szampon "Zielone Jabłuszko" i cholernie drogie kalosze. Protestujac przeciw odorowi szamponu, braku kosmetyków, za przykładem koleżanki myłam włosy w chlebie. Nie ja jedna, trzeba było sobie radzić. Co to była za jazda!! Nigdy potem nie miałam tak pięknych włosów, ale wspominam to paskudnie.

    OdpowiedzUsuń