Czytają

niedziela, 20 września 2020

Notatka 124 Kubuś Rozpruwacz i pożegnanie Tytuska

Zbieram się i  zbieram słowa i zdania. To pisanie na raty o Kubusiu nie jest spowodowane tylko faktem, że siedemnaście lat to jednak szmat czasu, wymagający dla siebie powieści rzeki. To że piszę kawałkami ma drugi powód - są w historii z Kubusiem epizody, które łamią serce, moje na pewno. Odwagi. Piszemy...


Pisałam, że Tytusek został znaleziony w zimnym jesiennym dniu. W tym samym roku dokładnie 6 grudnia znalazłam Mikusia, który dostał imię po darczyńcy.  Dla mnie, dla Fredzia i Gucia był samą radością, dla Kubusia i Tytuska łącznikiem z resztą domowników.  Pisałam już o piorunie z jasnego nieba, co to mi zmiótł Fredzia. Fredzia pożegnałam w chyba sierpniu, trudny nieprzytomnie był to czas, a moja rozpacz trwała i trwała. Nie byłam w stanie dojść do siebie. A Gucio..
To dzięki Mikusiowi, nie odstępującemu Gucia ani na sekundę, mój miły arystokrata jakoś przeżył stratę.  Nie obyło się jednak bez veta, zalegającego bezwładnie futrzaka zawlokłam w drugim dniu zalegania. Zastrzyk w karczycho, antybiotyk, nawadnianie i oburzony Gucio postanowił żyć bez Fredzia, z Mikusiem jako kolegą.
Duet Kubuś-Tytusek nie odnotował straty.

Zajęci byli sobą. Kubuś chołubił Tytuska jak tylko potrafił, a nikt by go nie podejrzewał, że umie aż tak. Poza okresami gdy Kubuś potrzebował oddechu, byli nierozłączni.

Nie odnotowali także pojawienia się psa zostawionego u mnie na miesiąc. Traumą dla Gucia i Mikusia był ten pobyt Bartoliniego.  Dla psa też łatwe to nie było. Dezorientacja, tęsknota za pańciem, zakaz gryzienia i gonienia futrzaków, i w roli opiekuna przyjaciel domu, co to nie miał żadnego autorytetu a teraz rządzi. Pobyt psa się skończył, ale też skończyla się moja rola jako bezproblemowego gościa w bartolińskim domu, gościa któremuś można się przyłasić, ale się go nie słucha. Zawsze, do końca życia Bartoliniego miałam już być dla niego dylematem, zabierze, czy nie zabierze? Przyprowadzony w odwiedziny zapierał się na schodach (nie, nie, nie, o tylko nie tam! Tam biją ((nie biłam, ale zeznawał że tak, biłam)) i do domu nie puszczają), oglądając się na pańcia. No tak. Znów odwrót od tematu. Wracamy. Tak. Psa nawet nie zauważyli. Układ mamunia (Kubuś)-synunio (Tytusek) był samowystarczalny, dopóki Kubusiowi nie strzeliła cierpliwość. Wtedy Kubuś przypominał sobie, że kiedyś nie był mamusią, a Tytusek rozpaczał, ciągle niezdolny do życia bez mamuni, marudny i szkudny.

Znów lato, drugie po odejściu Fredzia. Gorąco niemożliwie. Jeszcze wtedy pracowałam bez dojazdów, Łojciec w doskonałym zdrowiu imprezował przy każdej możliwej okazji, a jego znajomkowie szeroką falą przetaczali się przez mój dom. Starali się jak mogli nie wchodzić mi przed oczy, ale nie zawsze się to udawało. Niejaki Kukła (pseudo,  nie nazwisko), wpadał mi w oko wystarczająco często, by mi się szczególnie narazić. Koledzy Łojca, na ogół  budowlańcy, nie byli jakoś szczególnie agresywni, chamscy czy awanturni. Kłopotliwi, nielubiani z całego serca o tak, jak najbardziej. Paru z nich było nielubianych ponad normę a Kukła w tej grupce przodował. Moje futra go nienawidziły, a ja nie znosiłam gościa tak bardzo, że prosiłam Łojca by go nigdy do domu nie przyprowadzał. Oczywiście, że prośba nie poskutkowała, Kukła bywał, tyle tylko że starał się bywać podczas mojej nieobecności.. Wiedzę że był zdobywałam węchem, ciężki dla mnie smród zostawiał za sobą i nie zawsze zapach Zielonego Jabłuszka zmieszany z wonią Brutala i brudu zdążył się ulotnić. Gościu już za Piotrową bramą, a ja wbrew temu czego mnie uczyli nie umiem mu odpuścić. Nie odpuściłam także Łojcu kontynuowanych, wbrew moim  prośbom, wizyt Kukły. Całkiem nie po chrześcijańsku.

Tragedia zdarzyła się podczas pierwszego dnia odstawki, rano usłyszałam biadolenie Tytuska. Mamunia zostawiła... Wiadomo było od razu, że dzień będzie ciężki. Kubuś prychaniem i łapą odpychającą synusia w geście  "ave cesar" jasno stawiał sprawę - ma dość. Prawdopodobnie Tytusek jak zwykle wszedł w rolę męczyduszy.

Po powrocie do domu ledwo żyłam. Nie policzyłam futerkowców, padłam po ogarnięciu kuwet i prysznicu na wyrko, zadowolona, że śpią i niczego nie chcą. Telefon od Łojca, zostawił otwarte okna w dużym pokoju, a burza idzie. Szła, okna zamknęłam i wróciłam na wyrko.  To sąsiadka zadzwoniła do drzwi z komunikatem, że pod oknami od strony trawnika płacze kot. Czy u mnie wszystkie?


Nie. Nie wszystkie. Brakowało Tytuska. I to on bezradnie płakał w plątaninie tawuły szarej. Wyciągnęłam go możliwie delikatnie spod masy gałązek. Natychmiast vet. Wyglądało na to, że kręgosłup cały, pęcherz najbardziej narażony na pęknięcie przy upadku też. Vet zrobił USG. Tytusek ruszał łapkami, ale nie miał siły wstać, bardzo potłuczony musi odzyskać siły. Dostał środki przeciwkrwotoczne i przeciwbólowe i nie można było zrobić nic innego jak czekać na poprawę. 

W domu, słaniając się na łapkach obolały Tytusek zaczął wołać mamunię. Mamunia/Kubuś wołanie zlekceważyła, gdy Tytusek podszedł była zjeżona sierść i oburzone syczenie. Nie zgadnę, czy to był  jeszcze foch i potrzeba odpoczynku, czy może to obolałe stworzenie nie wydzielało już zapachu synusia i Kubuś go nie poznał, czy przyczyna była jeszcze inna. Skutek kilkusekundowego zdarzenia był straszny - Tytusek się załamał i zamiast spodziewanej poprawy zdrowia nastąpiło pogorszenie. Nie pomogła czuła opieka, zaczął odchodzić. Ulubiony vet, ten który badał Tytuska, zaczął urlop więc było szukanie ratunku u innych. Diagnoza ta sama. W niedzielę pojechałam ze znów pijanym Łojcem i z konającym futerkiem do veta. Tam straszna akcja z awanturą, że już, zaraz natychmiast mają ukoić cierpienie kota który się dusi zalewany wodą sącząca się nie wiadomo skąd do płuc. Trwało to i trwało, agonia kota dopiero sprowokowała przyśpieszenie. Mój marudny, jojczący i kłopotliwy kotuś odszedł. 

Nie był to, przyznaję mój ulubieniec, czasem wręcz go nienawidziłam, więc uczucie furii i wściekłego żalu po jego odejściu było dla mnie samej zaskoczeniem. Wściekłość i żal były bardzo głębokie.  Ofiarą stał się Łojciec. Dlaczego zostawił kota w pokoju gdzie otwarte okna? Prosiłam i tłumaczyłam tyle razy, że tak, futra w jego i moim  pokoju mogą być gdy okna/drzwi balkonowe są otwarte, w kuchni i dużym pokoju przenigdy, bo wąskie i śliskie blaszane parapety. W jego pokoju metr balkonu, a w moim trzydzieści centymetrów wystarczy do kocich manewrów, ale parapety w kuchni i w dużym wąziutkie, spadziste i śliskie, nigdy, przenigdy przy futrach otwierania okien w nich na oścież. Okna tam uchylne, i tak je otwierać można.


Wściekłe wyrzuty nie skutkowały, ale dopiero wtedy do niego dotarło, po tylu latach dotarło, że futerka są nie fanaberią a domownikami. I ich dobro jest równie ważne, o ile nie ważniejsze, co ludzkie. Bo od ludzi zależne.

To od tego czasu, datuje się jego zainteresowanie futerkami, zabieganie o ich względy, dbanie o ich zaopatrzenie ("piasek kupiłem", albo "tych zielonych torebek nie kupuj, czerwone lubią") i napełnianie miseczek.

Wina obarczałam go bezlitośnie, ale jak się okazało myliłam się, nie co do jego winy, ale co do przyczyny nieszczęścia. A ciągałam go ze sobą do vetów też bezlitośnie, miał za zadanie pilnować kotunia gdy prowadziłam czerwoną szczałę. Nie pomogły protesty, i zapewnienia że on nic nie zrobił, kot sam... 


Jak było, wydało się przypadkiem zupełnym jakieś trzy miesiące póżniej.  Rozerwało mi się ucho w reklamówce z zakupami, więc przysiadłam na murku badziewki, tyłem do piwoszy. Smród jakiś znany, a niemiły mi zaleciał, więc rzut oka i wszystko jasne. Plecami do mnie siedział Kukła i po pijacku gestykulując opowiadał coś rozwlekłe a głośno. Co? Ano opowiadał jak wyrzucił za balkon kota, który nasikał mu na buty. I kot nawet go nie podrapał, a kumpel się nie połapał, taki to on sprytny i szybki i lepiej mu się nie narażać. Bo on.. I tu ja Czytaczu nie wytrzymałam. Ratowaną siatką przywaliłam w łeb gnojowi, wywaliło go pod stół, cud że go nie zabiłam. Ale nie zabiłam. Gdyby w torbie były np. kocie konserwy, to zabiłbym na pewno, ale ziemniaki, jabłka, pieczywo miały mniejszą moc. Pozbierał się dość szybko i otrzymał wykrzyczaną grożbę, że jeśli jeszcze raz postawi stopę w moim domu to jego przez balkon wyrzucę. Kumpli uświadomiłam, że ostatnia szuja i zwyrodnialec z nimi pije i sobie poszłam porzucając otępiałych od wrzasku kumpli Kukły, Kukłę i zakupy. Oczywiście, że gnój nie posłuchał i tak łatwo nie odpuścił. Przydybany w garażu, był świadkiem jak zażądałam od Łojca, by Łojciec natychmiast oddawał klucze i wynosił się w diabły z mojego życia, mieszkania i wszystkiego mojego razem ze swoim kolegą. Byli na tyle opici, a ja na tyle napędzona furią, że powywlekałam ich na zewnątrz, zatrzasnęłam kłódkę i zostawiłam ich przed garażem. Klucze zabrałam ze sobą i nic mnie nie obeszły bezradne prośby by wpuścić do domu, albo chociaż oddać Kukle saszetkę którą w garażu zostawił. Dopiero mediacja sąsiada spowodowała częściowe ustępstwo, pojedyńczy klucz od kłódki i komunikat, że życzę sobie na trzeźwo i na piśmie złożonej deklaracji, że Łojciec Kukły nigdy więcej nie będzie gościł. Nie mam prawa zabraniać mu koleżeństwa z kimkolwiek, ale gościć gnoja nie pozwolę nigdzie.  Jutro zmieniam zamki, więc do tej chwili ma się zdecydować, bo dopóki mój dom moim domem to nie ma w nim miejsca na gnoja. Jeśli nie ma sposobu by Łojca od goszczenia kolegi powstrzymać, trudno, Łojciec wylatuje. Tak mnie napędzała obudzona z uśpienia furia i tak, byłabym do tego zdolna. Obyło się bez papierka, biedny sąsiad został świadkiem obietnicy i Kukły więcej na oczy nie widziałam. Obraza Łojca trwała długo, ale po jakimś czasie, gdy doszły go słuchy o jeszcze jakichś podłościach kumpla, spasował.

To był też pierwszy i ostatni raz gdy tak zareagowałam. Nieoczekiwanym skutkiem wybuchu był strach jaki zasiałam wśród łojcowych kolegów. Zabawne było obserwować jak zauważeni podczas powrotów do domu usiłują się ukryć np. za pojemnikiem z ciuchami dla PCK, a Łojciec ostrożnie sprawdza wyglądając zza winkla czy ich widziałam i czy już poszłam..

A teraz o Kubusiu. Chorego synusia zlekceważył, złamał mu serce. Nie wnikam w powody, za mało wiem o procesach uczuciowych i myślowych futerek.  Wiem tylko, że potem Kubuś całymi miesiącami rozglądał się po domu, czasem nawoływał cichym, szarpiącym serce, przyzywającym miaukiem. Więc możliwe, że po prostu nie poznał w obolałym futerku synusia. Przeżył w moim domu jeszcze kawał czasu, do przybywających znajd kociąt odnosząc się życzliwie, ale bez tego zaangażowania które wyzwalał w nim Tytusek. Raczej wychowawca, nie opiekun. Wychował mi Maciusia, usiłował Lisinę. Dwa obrazeczki z malusim rudzielcem, nie złapałam niestety sytuacji, gdy rude usadowiło się do drzemki na Kubusiowym grzbiecie, obrazeczki raczej  pokazują momenty tuż  po i trochę przed usiłowaniem. Lisina ciągle próbowała zrobić z Kubusia poduszkę.



Pacnięciem mocarnej łapy, ale bez pazurów, pokazał małemu Gacusiowi, że zabawa w napady to nie jest przyjemna zabawa. Gacuś od razu zatrybił, że cios łapką bez pazurów też boli i od tego czasu mam boksera.... Niestety, nie zatrybił, że napady są be. 

Następnego dnia Kubuś odszedł we śnie, po siedemnastu latach obecności. 

Na starość bardzo posiwiał i zaczął wymagać pieszczot  w stężeniu przedtem nie spotykanym. Kiedy wieczornie tuliłam Maciusia, on też musiał koniecznie i dostawał swoją porcję pieszczot, pochwał i kołysanek. Zeszczuplał, porcje pochłaniał ogromne, ale cała ich odżywcza treść szła w podtrzymanie żywotności, nie masy ciała. Złagodniał. Cztery ostatnie lata Kubusia były wręcz anielskie. Śladu, po tym zbóju, co prał wszystkich z byle powodu nie zostało, choć i jako anioł był aniołem co nieco fumiastym.  Przez te wszystkie lata był niesłychanie zdrowy. Na palcach jednej ręki mogę policzyć nieliczne wizyty u veta. Tak. Takie futerka istnieją. Pierwsza kontrolna wizyta po przybyciu do mnie, atak grzyba przywleczonego przez Lisię, pozostałość po pazurze wbitym przez Gucia!!! w łepek i obrośniętym czymś na kształt pieczarki - usunięta w narkozie. Potem w starszym wieku badanie, czy szczuplenie nie jest wynikiem jakiegoś świństwa i czy nie ma jakiegoś świństwa - nie było. I tyle tego vetowania.  Jako osobnik inteligentny, wygodny, ale i żywo zainteresowany światem  (zwłaszcza tym, co świat mu oferuje do jedzenia), był wyjątkowo komunikatywnym kotem. Rozumiał co się do niego mówi, reagował pokazując, że on też jest ważny. Kiedy na mój wyrzut:
- Kubusiu, znów na praniu leżysz, zobaczysz, będziesz pachniał skarpetami Łojca...
Turlał się z górki łachów zatrzymując się z brzuszkiem na wierzchu i podnosił łepek z miaukiem. Wręcz słyszałam że mówi, że on cały niewinny, te łachy się ruszały i on je dla mnie zabił, a teraz oczekuje całusków, pochwał a brzuszek ma pachnący. 
Albo:
- co ty tam widzisz Kubusiu? 
Odwrócenie łepka i pełne pytania pomiaukiwanie, jak to nie widzisz?
- pokaż mi. 
Wspinał się na łapkach, przednie opierając o szybę i tak, teraz widziałam mikroskopijne piórko, strzępek puchu przyczepiony do zewnętrznej szyby. Miotało się w powiewach powietrza usiłując odlecieć. 
Albo gdy porywał moją skarpetkę, by z łajdackim wyrazem pyszczka zanieść ją na chwilowo wolne posłanko Gucia i upchnąć ją poszarpaną, maksymalnie mierzwiąc guciowe bety.  Ileż tych skarpet straciło życie. Stosy. Góry. Proceder uprawiany chętnie przez całe życie, to się nazbierało...
A niemożliwa, wręcz do uwierzenia reakcja na straszny, straszny serial "Moda na sukces" Był czas, gdy padnięta po robocie wpatrywałam się tępo w ekran i usiłując dojść, dlaczego to takie jakieś, że nic nie mogę pojąć. Krótko to było, kilka dni może, ale wystarczyło by Kubuś wpadł w szpony nałogu. Specjalnie nastawiałam telewizor zaraz po powrocie do domu, a kot zastygał jak te egipskie mumijki, cały zapatrzony i zasłuchany. Nic go nie obchodziło, dopóki nie pojawiały się reklamy. Nie wiem czego oczekiwał w tym oglądaniu,  zdaje się, że to było już po kilkuletniej ciąży i rocznym porodzie jednej z bohaterek dzieła. Trwała ta fascynacja z pół roku, a przy którymś włączeniu telewizora, po kilku minutach oglądania  ziewnął rozdzierająco i oglądając się na mnie kilkukrotnie rozdzierająco zamiauczał. Nie wiedziałam o co chodzi, serial szedł swoim trybem, Kubuś darł japę patrząc to na mnie, to na telewizor. Wyłączyłam sprzęt i usłyszałam, jak Kubuś zaczyna mruczeć na "pełnym gazie", przeciągając się i wyginając ciałko wtedy jeszcze wagi bardzo ciężkiej. Miał dosyć, chyba uznał, że to jednak nie jest rozrywka godna inteligentnych kotów. Potem poleciał wazonik, tak pchany łapami, by była możliwość uszkodzenia telewizora. Nie udało się, ale spróbować musiał... Mówiłam, że inteligentny i że łobuz. Taki Kubuś Rozpruwacz. 
Co do szarpiących i łamiących serce zdarzeń z Kubusiem w roli głównej. Trzy lata przed swoim odejściem zrobił sobie próbę generalną. Przestał jeść, interesować się światem, dbać o futerko. Zaczął szukać skrytek. Miesiąc trwała walka z chęcią odejścia. Niby wszystko szło ku lepszemu, ale jeść nie chciał. Zdrowy, vetowie twierdzili, że u starych kotów tak bywa. Zeszczuplał wtedy do szkieletu prawie. Pomogło i zareagował apetytem, dopiero na wymachiwanie przed nosem płatkiem kurczęcej piersi. Przedtem też wymachiwałam rozmaitymi smakołykami, ale bez efektu. Zjadł, postanowił żyć, ale dawnej postury już nie odzyskał. Bardzo dobre były te darowane trzy lata. Co nie zmienia faktu, że próba generalna była prawie premierą i dała mi do wiwatu.


Nie powiedziałam najważniejszego. Moje stworki są dla mnie bardzo ważne. Nawet tak mało wydawało by się ceniony Tytusek. Zmora, męczydusza, tajfun zniszczenia lejący moczem w chwilach zemsty, wieczne utrapienie.  Nie powinien go spotkać taki koniec, wszystko mogło się zmienić podczas długiego życia. A po jego odejściu żal i furia.

A inne moje kochane. Niepowtarzalne, wyjątkowe, moje cuda. Wylądowały na moim progu z różnych powodów, ale cieszę się że wylądowały i że były i są. Żal wielki za odeszłymi ale i radość że były.

Teraz mam w domu mały tajfun o imieniu Jacuś, parę melancholijnych i zdystansowanych dżentelmenów Gacusia i Felusia (nie tak dawno też tajfuny) oraz chorowite czternastoletnie gender które woli być dziewczynką, a nią nie jest. Lisiunia - Kiciunia, biologicznie zaczynająca jako Rudy Rycho. 

Bardzo długo powstawał ten post. Jest ciągiem dalszym notatek : 29 i 45. 
https://draft.blogger.com/blog/post/edit/8255282072827225736/8573300800088469594
https://draft.blogger.com/blog/post/edit/8255282072827225736/8081093599910030347
R.R. pisała.

11 komentarzy:

  1. Ogromne serduszko zostawiam i idę płakać w kącie. Piękna historia. ♥️♥️♥️
    U mnie też była taka miłość jaką się nie zdarza Amber i Mefisto nim o coś się pokłócili. Mefisto od razu wziął go pod skrzydła i pokochał. A do tamtej pory tylko Jaguar i Alex byli tymi ukochanymi.
    Amber niestety zachorował na nerki. Nie wiadomo ile miał lat. Znaleziony w 10 urodziny Salemka oceniony był ze względu na stan zębów przez weta jako 2 lata. Ale on u nas urósł dwa razy większy więc oceniłam że musiał mieć może niespełna rok. Cztery lata później niestety musiałam go pożegnać... Teraz myślę, że coś wisiało w powietrzu, że oni się pokłócili tuż przed Amberka ciągłymi infekcjami. Nie wiem jakby Mefisio to przeżył. A tak... Szukały go koty, szukał go Sherlock i Daenerys, szukała Sansa, która lubiła się z nim bawić... Szukał Alex, który się z nim zakumplowal po odrzuceniu przez Mefisia.
    Cóż... Takie życie jest, a teraz Mefi sam chory na trzustkę i tylko z odwiedzinami Jagusia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bym tego gościa chyba zabiła nawet chlebem odnośnie wyrzucania kota przez okno.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kochana, chlebem i jabłkami nawet z dodatkiem ziemniaków się nie da. Gdyby to było możliwe to by nie przeżył, bo cios mi wyszedł, a w łeb waliłam. Moje szczęście, że nic bardzo twardego w siacie nie było. Żadna przyjemność siedzieć za Kukłę, a co by było z futerkami??? Nie Kocurku, pańcie nie mogą zostać zabójcami, mamy zresztą też nie powinny, a jeśli już to w bardzo szczególnych wypadkach.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ech, nie wiem, co napisać , słów mi zabrakło.
    Niezwykła z Ciebie kobieta.

    OdpowiedzUsuń
  5. Chodzi o te wybuchy temperamentu? Baardzo są rzadkie i baardzo dużo mnie kosztują. Z natury jestem niskoenergetyczna, niskociśnieniowa i spokojna, a gdy nastąpi taki wybuch, to owszem, furia dodaje sił o wiele większych niż mam na co dzień, ale potem zdycham i zdycham. Cecha dziedziczna, po bardzo spokojnej babci, której i mąż i dzieci i wnuki baardzo się pilnowali żeby jej nad miarę nie wkurzyć. Mnie się udało doprowadzić ją do furii raz i pilnowałam, żeby nigdy przenigdy więcej. Widok ciężkiej singerowskiej maszyny do szycia sunącej po kuchni, bo babcia z furią od niej wstała był straszny. Tak z siłą jednej trzeciej siły furii babcinej moja wybucha, i naprawdę baardzo, baardzo rzadko.

    OdpowiedzUsuń
  6. Przytulam, mocno, mocno. Jesteś wspanialą kocią mamą.

    OdpowiedzUsuń
  7. Przytulenia chętnie przyjmę, a co do reszty... to bez przesady. Też jesteś kocią mamą, na szczęście nie było chyba okazji do tak ekstremalnego testowania mamowania kiciom. Zapewniam Cię że też byś reagowała ostro. Teraz, po tylu latach i Łojciec zaczął je doceniać, opiekować się nimi i cieszyć z objawów kocich uczuć. Żaden Kukła już się nie powtórzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alez oczywiscie, że reagowalabym, co do moich ukochanych najblizszych, czyli corek, męza i zwierzakow, to tętnice mogę przegryzać.

      Usuń
  8. 🤣🤣🤣To mamy umówione, Ty gryziesz, ja walę w łeb czym popadnie, najlepiej twardym i niełamliwym🤣🤣🤣
    Ale lepiej niech nigdy nie będzie takiej konieczności.

    OdpowiedzUsuń