Czytają

czwartek, 23 lipca 2020

Notatka 61 Fredzio ukochany. Mikuś. I sprawa zdjęć.

Dotarło do mnie, że zanim pociągnę dalej historię z Tytuskiem i Kubusiem, muszę opowiedzieć o reszcie kolekcji. I o Łojcu. Choć może o nim dokładnie  będzie potem.

Dziwnie  się opowiada o dobrych, kochanych futerkach. Wcale te moje skarby nie były przecież głupsze. Ani gorsze. A jednak  najbardziej interesujące są opowiastki o charakterach skażonych czernią, a też kochanych. Tak to już jest.

Fredzio młodziutki i skulony, bo pies. Zdegustowany psem też. Na szyi Fredzia przeciwpchelna zielona obroża- to był kot wychodzący z pańcią.  Zdjęcie robiła pani Morriska.

Najpierw o Fredziu.
Tu mój trzeźwy w miarę ogląd rzeczy może lekko trzeszczeć w szwach, bo ten futrzak to moja wielka miłość, dla mnie kot cud. Taki był, ale opis cudownych cech futrzaka nagromadzonych w kilkudziesięciu linijkach może być odbierany jako przesadny. Może i jest przesadny, inaczej przecież odbierał go Łojciec, którego Fredzio nie lubił. Dla Łojca to po prostu był sierściuch i to wredny sierściuch.
O ile chodzi o negatywne cechy charakteru, które widziałam, Fredzio był zazdrosny o moje uczucia do innych futrzaków. Nawet o Gucia. Była obraza, demonstracyjny foch, raz cuchnąca zemsta w moich pepegach. I mało było ważne, czy pieszczotki i uwaga pańci były dla wrogów czy dla przyjaciół. Ważne, że nie dla niego, a przecież cała miłość pańci powinna być tylko Fredziowa.

Mój strażnik, futrzany kołnierz, jasieczek dobrowolnie podsuwający się pod ucho. Gdy panowały letnie upały lub sezon grzewczy był zbyt grzewczy, wykopywał Gucia z jego podusi na szafce przy łóżku, a Gucio gęściej ofutrzony spał wtedy na gołych klepkach parkietu, rozpostarty jak dywanik. Nigdy o spania nie było pretensji. W ciągu dnia dwa futerka poplątane w skomplikowane kombinacje spały zgodnie gdzie popadnie.

Zdobywca szaf, szafek i lufcika kuchennego. Ileż to razy przedostawał się na zewnętrzną stronę okna, a ja  dostawałam zawału niemalże. Wycofywałam się do przedpokoju, z gulą w gardle czule nawoływałam ryzykanta. Wolałam mu się nie pokazywać - zwykłe show odprawiane na mój widok było w tych warunkach zbyt niebezpieczne. Zawsze przychodził, porzucając obserwacje tego co w dole i gołębi..

Tak,  zabezpieczenie niby było, ale.. o nim w innym poście. Tu nieważne.

Bystry uczeń. Raz dostrzeżone odkręcanie kranu przez Gucia i umiał, zrobił się z niego puszczacz wody z kuchennego kranu, nigdy do picia, zawsze do obserwacji. Jak pryska, jak szybko moczy się futerko na łapce, i co się stanie jak strumień wody "spoliczkować" dwiema łapami. Szybciutko  i wolno. Uczeń/nauczyciel  - nie trzeba było długo czekać, Gucio podłapał pasję i nad zlewem tkwiły dwa kotusie prowadzące poważne badania. Łaska wielka, że wtedy płaciłam "od osoby", bo kranu nie zakręcał żaden, niestety.

Kiedyś zaobserwowałam, jak Fredzio zrzuca pudełko zapałek na podłogę, uważnie patrzy na leżące na ziemi, ostrożnie trąca trąca łapką po zeskoczeniu z blatu, bierze pudełko ze wstrętem w pyszczek (kilka prób tu było jak sobie ze świństwem poradzić), wskakuje na blat i upuszcza na ziemię. A ja się dziwiłam, czemu zapałki na podłodze i dlaczego nie chcą się palić.

Kot nie polujący, nigdy i na nic. Kiedy złapałam obserwowaną muchę i podstawiłam mu rękę z muchą pod pyszczek, obraził się na mnie. Prawdopodobnie przerwałam ważne badania, które miały być podstawą doktoratu. Za to gonitwy z piłeczką..

Raz zaobserwowane wchodzenie na drzewo przez idola z sąsiedztwa, Dżefa i po ptokach z naziemnymi spacerami. Uznał, że spacery to tylko po drzewach, a tak ogólnie to najlepiej jak będzie robił za pańciową etolę.  A spacery lubił. Bardzo. Tak jak jazdę samochodem i pobyty na tfudziałce.

Co do Gucia, wtedy był wiernym wasalem Fredzia. Sam bardzo inteligentny z rzadka to demonstrował. Godził się z tym, że pieszczoty będą, jak Fredzio nie będzie widział. Gdy przychodził na głaskanko, to było pewne, że Fredzio śpi, i to mocno śpi. Po pojawieniu się Mikusia na głaskanko przychodzili obaj.

Gucio i ja byliśmy pod opieką Fredzia, do której ten niespotykany kot się poczuwał.

Jak to wyglądało? Jeśli Kubuś atakował Gucia przydybawszy go samego, zawsze następował skok od tyłu na kark łobuza i natychmiastowa ucieczka, ponieważ jednak moja dzielna straż atakowałaa bez pazurków a Kubuś miał masę zawodnika sumo, to tylko skok całym ciężarem miał szansę na zbicie łobuza z łap. Często Kubuś zdążył się zamachnąć łapskiem zbrojnym w sztylety. Gdy zaatakował ich obu, i on i Gucio darli się przeraźliwie wołając ratunku. Spod fotela, zza wersalki, na wąskim pasku półki nad kaloryferem, wciśnięci w wąską lukę za pralką, z umywalki.  Pyszczkami w pyszczek nie dało się wygrać z bandytą, leciałam jak z pieprzem, bandyta  albo obrywał ścierką, albo złapany lądował w karcerze łazienki. Fredzio, solo występujący jako cel, pryskał błyskawicznie w pierwsze lepsze miejsce na górze. Zawodnikom sumo, tak szybkim na ziemi, źle wychodzą szybkie skoki. Gucio niestety był wolniejszy i skokami z góry Fredzio go ratował. Nigdy nie uciekł, gdy obok niego celem był Gucio.

Ja byłam broniona na zapas przed Łojcem. Niby nie było takiej potrzeby, ale nie ukrywam, ciągłe o różnym natężeniu stany zanietrzeźwienia były wtedy normalne u Łojca. Bywały stany głośne. Kotu nie podobał się ani smród alkoholu, ani zachowanie śmierdzącego ludzia. Skulony na łojcowej szafie czujnie go obserwował. Parę razy, jako zbyt agresywny na koci gust, był obiektem któremu skacze się na plecy i łeb z pazurami tym razem na wierzchu. Syczenie, warczenie wręcz psie, czasem bojowe zaśpiewy - tymi dźwiękami go ostrzegał gdy widział go w drzwiach mojego pokoju.  Nie ufał mu także wtedy, gdy Łojciec był trzeźwy.  Interesujące, że na Kubusia pazurów nie stosował, mimo że nie raz pazurem oberwał.

Kto by się spodziewał, że z chudego przepuklinowego maleństwa wyrośnie tak
mądre, dzielne, dobre i piękne stworzenie. Bo był piękny. Ogromny, ale nie przez tuszę, o wyjątkowo grubej i miękkiej sierści, z ledwo zaznaczonymi pędzelkami na uszach, z długimi dodatkowymi wąsami przy piątych pazurkach  na przednich łapkach, rzęsami godnymi Lolobrygidy i konkursowymi wibrysami. To były subtelne znaki półperskiego rodowodu. A wielkość - podobno mieszańce międzyrasowe mogą być o wiele większe od rodziców. Fredzio był. Nie ma co, przy Fredziu nie jestem obiektywna, nadal myślę o nim z czułością i zdziwieniem  cechami futerka na zawsze numer 1.

Kiedy pojawił się w kolekcji Mikuś, Tytusek był już na stanie i spacyfikował Kubusia. Mikuś pojawił się miesiąc, może dwa po nim. Fredzio szacuję że miał wtedy trzy i 3/4 roku, Gucio młodszy o dwa-trzy miesiące. Jako sama łagodność Mikuś dobrze się do nich dopasował. Z dwójki zrobiła się trójka przyjaciół. Był w podobnym do nich wieku, może trochę starszy lub ciut młodszy. Kotek z aksamitu.



Jak to się stało że ze stanu 2  + 2 zrobił się stan 3 + 2?  Pewien durny wędkarz-pijaczyna jest za to odpowiedzialny. Przywiózł żonie prezent z wyprawy, a żona prezent wystawiła za drzwi. Niezrozumiałe, że wystawiła akurat kota. U mnie kot by został, a mąż pewnie sam by uciekł. Kocina podobno pojawiła się na osiedlu we wrześniu. Ja znalazłam go dokładnie 6 grudnia, płaczącego rozpaczliwie. Owszem były już przedtem bardzo zimne dni i noce, ale wtedy ścisnął mróz, solidnie ścisnął. Kocina tego nie wytrzymał i zaczął płakać dramatycznym kocim tenorem. Wyciągnięty spod samochodu sąsiada, zwisał mi cicho i bezwładnie że zgięcia ręki. Sąsiad spotkany na schodach powiedział o wędkarzu, i że wystawia kotu jedzenie od września. Łapany pod sklepem wędkarz nie pamiętał skąd przywiózł kota, smędził pijacko że zapomniał, że koledzy, że kot sam przyszedł. Możliwe, że sam przyszedł. W pełni domowy, ufny i wszystkiego ciekaw. Ludzi też. Dla moich futerek był jak prezent od Świętego Mikołaja, i nie ukrywam, że dla mnie też, dlatego imię Mikuś. Jaki to był kontrast z bandytą i męczącym niedopieszeńcem!! Owszem ci też byli kochani, ale ileż nerwów mnie kosztowali... A za tym kotem ktoś lał łzy, niemożliwe, by było inaczej. Wiejski, ale udomowiony do bólu, potrzebujacy towarzystwa człowieka ale bez nachalności Tytuska. Którego Mikuś nawet lubił, zwłaszcza gdy chodziło o poranne śpiewy.

Bo szybko się zawiązał komitet pobudkowy składający się z wyelegantowanych galowo tenorów. Mikuś, Tytusek, Kubuś. Beczące żałosne płacze Tytuska, głębokie miauknięcia Kubusia nadające rytm beczeniu i płynny śpiew Mikusia, zaskakująco melodyjny i słodki. Wyraźnie sprawiający kotu przyjemność.
Cel był niby jeden - obudzić lenia, niech wstaje i da jeść. Co to ma być, żeby w miseczkach było tylko suche!!! Leń wstawał, otwierał puszkę, dzielił do miseczek i tu wychodziło szydło z worka. Fredzio i Gucio byli suchojadami nie brali udziału w występach. Raz że występował bandyta  z synusiem, dwa bo dla nich suche było ok. To mokrego mogłoby nie być.  Kubuś rzucał się do miseczki łapczywie ją opróżniając, Tytusek wolniej, ale staranniej opróżniał swoją. Mikuś widać było że z grzeczności trochę zjadł i poszedł uzupełniać posiłek suchym. Jego miseczkę opróżniał Kubuś. Czyli wychodziło na to, że Mikuś śpiewał dla samego śpiewu. Z uczuciem, zawodził melodyjnie jak prawdziwa gwiazda. Sinatra, na to imię też reagował.

Tenorzy dwaj, a właściwie to solista i tło muzyczne. Mikuś i Tytusek. Sekcja rytmiczna czyli Kubuś nieobecna.

Inną ciekawostką było jego zachowanie gdy słyszał dźwięk zbyt wysoki na jego gust. Fumkanie, paniczna ucieczka w wyciszone pudło wersalki, szafy z ubraniami lub jak azyle były niedostępne w kąt za sedesem w łazience. Długo nie wiedziałam, o co chodzi - dopiero koncert w radiu duetu sopran i skrzypce pozwolił mi się połapać w czym rzecz. Czasem nic nie słyszałam, a kot się chował, może słyszał dźwięki już dla mnie niedostępne. A ukochanym miejscem było to przy radiu, gdzie wyluzowany spał przy bywało ostrym rockowym graniu, ploszony wyłącznie dźwiękami zbyt wysokimi.
Co do wyglądu: zdjęcia nie oddają wdzięku tego kota. Niezbyt duży, czarniutki  z gładkim aksamitnym dziwnie ozdobionym bielą futerkiem - koloratka i stringi. Oraz ząbki wampirka, też bielutkie. Do kompletu złociste pobłyskujące zielenią oczy jako bizuteria. Do tego łagodność w tych oczach, miłe spokojne usposobienie, pełne wdzięku kołysanie ciałkiem gdy bywało że szedł innochodem, (ten chód podłapał od niego Tytusek, co widać na jednym ze zdjęć w poprzednim poście o starej gwardii). A kontrastowo to on upolował gołębia. Domowy bandyta zgłupiał, reszta nie umiała i kibicowała strasznemu widowisku, a gołębiem co wleciał do pokoju fachowo i błyskawicznie zajął się Mikuś. Łagodny spokojny kotek z aksamitu.

Widać zielony błysk w złotych oczach, wampirzy kiełek i kawalątek koloratki. Stringów niestety nie.

Czy tylko u mnie takie indywidualności,? O nie. Wszyscy znani mi ludzie mający codzienny kontakt z futrzakami wiedzą, że mają do czynienia z osobowościami o indywidualnych  charakterach, temperamentach, upodobaniach i nielubieniach. O zdolnościach, tak jak i u ludzi rozmaitych, różnej inteligencji i uczuciowości. Osobami jedynymi w swoim rodzaju, czasem ekscentrycznymi nie do uwierzenia.  Nie dziwi mnie więc kot biorący prysznic czy pływający, kot śpiący pod skrzydłem gęsi, czy razem z owczarkiem doglądający owiec. I do tego uczą się od siebie. Poranne tańce przed jedzeniem zaczął Fredzio. Załapały wszystkie.  Kaganek tradycji poniesiony i dziś Jacuś nieporadnie dołączył do stada. Czyli: przy porannym stawianiu napełnionej miseczki przed pyszczkiem, nie rzucamy się do jedzenia, tylko grzeczność wymaga by otrzeć się ciałkiem o nogę pańci, zawrócić, otrzeć drugi boczek. Grzbiecik wygięty w elegancki łuk, ogonek na baczność, łepek wysoko. Pańcia pogłaszcze i można jeść. Inaczej nie smakuje i dzień jest do dupy. Ponieważ kota jest więcej niż sztuka, rano mam przy nogach żywy labirynt,  aktualnie przy nogach kręci mi się wściekła Lisina i radosny Jacuś. Tenorów zwyczaj też obowiązywał, a gdy pańci nie trzeba było śpiewać, mieszały się czarne futra z białoszaroburym i szaroliliowym.

Tak to wydawało się że się fajnie wszystko układa, pokojowe sojusze zawiązane, idylla i szczęście ogólne gdy przyszedł cios. Do veta poszłam z Fredziem. Bo zaczął mi szczupleć i podejrzanie długo siedział nad miseczkami. I tymi z wodą, i tymi z chrupkami. Na dzień dobry, bez żadnych badań dostal zastrzyk wzmacniający, po którym zaczęła się gorączkowa i po tygodniu przegrana walka o jego życie.  Cukrzycę miał, niewykrytą cukrzycę, a durna vet bez badań zrobila mu wlew z glukozy. Diabli wiedzą czym poprawiła, ale kot mój najukochańszy pożegnał mnie znienacka. Co za czasy to były porąbane, dziś nie do pomyślenia taka niekompetencja. Skąd wiem, że cukrzyca? I że z winy veta to było? Ratowałam kota uparcie, wożąc go po vetach  w poszukiwaniu ratunku, i gdy jasne już było że nieodwołalnie odchodzi zobaczyłam ulotki z opisem chorób kocich wykrywalnych za pomocą prostych testów z krwi. Opis objawów cukrzycy, jak w pysk strzelił. O... nie puściłam płazem. Nienawidzę awanturników, ale po pochowaniu ukochanego futerka, moja furia wybuchła w twarz niedoukowi. Potraktowali mnie jak kretyna, który nie wie co mówi, ale chyba więcej musiało być takich furii, bo akurat ta vet przestała pracować w przychodni. Potwierdzeniem, że tak,  to była cukrzyca było zachorowanie jego mamy, perskiej księżnej. U niej cukrzyca wykryta i leczona, dzięki chyba śmierci Fredzia wykryta. Bo oczywiście, że podzieliłam się tragedią z koleżanką. Nie znoszę tej przychodni do dziś, a gdy bardzo rzadko się tam pojawiam jestem traktowana jak księżna, ale też jak księżna płacę tam rachunki. Bo owszem, bywam zmuszona do korzystania z ich pomocy, ale wtedy głosem ostrym jak brzytwa informuję, że mają dokładnie wszystko sprawdzić zanim  cokolwiek zrobią czy podadzą mojemu kotu.  I ogólnie uprzejmość ma tam jest z gatunku lodowatych, pomimo upływu lat.

Fredzio żył około pięciu lat i zostawił za sobą pustkę nie do zapełnienia innym kotem. I rozpacz, wyrzuty sumienia. Także coś w rodzaju wdzięczności do losu, że był.

Co do zdjęć. Nie mam żadnego poza zamieszczonym w pierwszym kocim wpisie zdjęcia Fredzia. Włamanie u mnie było, lecz czy to można nazwać włamaniem? Chyba nie. Po prostu, któregoś chłodniejszego wieczoru na pewniaka sięgnęłam po zawsze wiszący w przedpokoju cieplejszy szal a szala nie było. Nie było też w przedpokojowej komódce cyfrowego aparatu z masą zdjęć na karcie, a także  najładniejszego albumu ze zdjęciami, właśnie kocimi m.in. To czym zdobię posty, to odrzuty, niegodne albumu. Fredzia zdjęcia wszystkie były godne. Ktoś na szybciocha wszedł do mieszkania, zwinął co atrakcyjniejsze fanty dostępne w przedpokoju i sobie poszedł. Być może to był złodziej "obcy", ale równie dobrze mógł to być kolega do kieliszka Łojca. Nie zgadnę, ale niech się temu komuś o lepkich łapach to czkawką ciężką odbije i odbija do usranej śmierci.  Lata domowych spraw utrwalone na zdjęciach, wycieczki, przyjaciele, rodzina kocia i ludzka. Moja Gafunia pod koniec życia. Na karcie aparatu upaprane do niemożliwości lodami rodzinne dziecko, komunia dziecka gdy szalało po sadzie w komunijnej sukience i skrzydełkami aniołka na plecach. Na rowerze i rolkach. Niepowtarzalne choćby takie zdarzenia, a było ich sporo - kawał życia zapisywanego po odejściu Mamy. Źle jest mieć aparat z bardzo pojemną kartą pamięci. Ocalały klisze, brzydkie tandetne albumiki które też miały być zmienione na ładne i  luźne stosy zdjęć odrzutów i zdjęć z wycieczek, uszkodzona małpka-aparat ukryta za kliszami. A zapis kawału życia przepadł. Niby można wywołać klisze, ale nie mam do tego serca. Nie tak dawno to było.

No tak. Wyklepałam co konieczne, w tym skrótowo to, co do dziś jest bardzo trudne.  O Guciu będzie i Mikuś jeszcze się pojawi, i ogólnie toczy się wszystko dalej. R.R.


2 komentarze:

  1. Niech tej mendzie co ukradła rączka jedna i druga zrobi się niewładna a na plecach bąblisko swędzące niech wyrośnie! Piękny to wpis o futrzastych. :-) Mła ma wrażenie że dobroduszną niechęć do polowań Fredzio zawdzięczał arystokratycznym perskim korzeniom. Pewnie spłynęło na Gucia a może i w jakimś tam stopniu na Tytuska i Kubusia. Jeśli chodzi o Mikusia to koty które mają wampirze ząbki mają takie często trzymane w sekrecie przed państwem łowcze umiejętności. Szpageton jest taka, tiu, tiu, tiu, taka jest biedna kulawka a tu gołąb z trudem w pycholu niesiony i skradanie się opłotkami żeby nikt nie wyrwał zanim ona z nim triumfalnie do domu nie wkroczy. :-/

    OdpowiedzUsuń
  2. Szlag, ładowarka została w pracy. Odwyk będzie do niedzieli.

    Tak, ta mina kotusia co na co dzień taki niewinny.. Co do Fredzia, to mam wrażenie że trafiła mi się po prostu niezwykła osobowość, przypadkiem ubrana akurat w takie ciałko kota półperskiego. Gucio to przecież był pers pełnym pyszczkiem, a jednak zupełnie inny. Też czasem mało koci.
    Co do lepkich łap. Tyle ile się po odkryciu straty naklęłam ogólnie i że wskazaniem złodzieja, to nigdy wcześniej ani później mi się nie zdarzyło. Niech mu...

    OdpowiedzUsuń