Czytają

sobota, 20 czerwca 2020

Notatka 22 Podróże nieduże do rodziny i zieleniny. Część pierwsza.


CZĘŚĆ 1

Zaczeło się o tego, że mój ulubiony kuzyn przeprowadził się na wieś.

Bywa, że życie  zmusza do zrobienia rewolucji, koniecznej  by mogło toczyć się dalej. Tak było i w tym wypadku - z miejskich blokersów mój kuzyn Bobisław i jego pani Beatka stali się wieśniakami, co sobie chwalą.

Pewien stolarz chętnie się pozbył na ich rzecz ojcowizny, a miał swoje powody, że chętnie. Te powody sprawiają, że posiadłość nie jest szczytem marzeń. Ale jest. Pamiętające lata pięćdziesiąte zabudowania, czyli dom i budynki gospodarcze pozwalające na prowadzenie firmy, na długaśnej ode wsi do wsi działce nikczemnej szerokości. Miejsce dla rodziny składającej się z Beatki, Bobusia, Rodzinnego Dziecka, psów i kotów. Obecny skład zwierzęcy to dwa psy i kotka.


Jasne jest, że dla rodziny i przyjaciół zaczął się czas podróży na wieś, bardzo różnymi środkami lokomocji. Samochód, motor, rower, pociąg, autobus PKS lub autobus sąsiedzkiej gminy, busy prywatne, pieszo, autobusy miejskie połączone z wędrówką.
Czym się dało, i czym się da. Tak było:

Mogę sobie tylko powspominać osobowy  pociąg jadący do stacji Chorzew-Siemkowice. Kilka podróży nim odbyłam, m.in tę, gdy pociąg jechał po raz ostatni. Podróże pociągiem kończyły się wysiadką w miejscowości za kuzynową wsią i do BB (Bobuś i Beatka) docierałam "od dupy strony" idąc miedzą wzdłuż ich działki. Zawsze ich zaskakiwałam pojawiając się znienacka na podwórku, szkoda że nie ma już tej możliwości. Zwyczajne i spokojne były to jazdy, za wyjątkiem ostatniej, gdy do kilkuosobowej rodziny regularnie jeżdżącej gdzieś dalej dotarło,  że to ostatni raz. Ostro było.



W dzień powszedni, tj. od poniedziałku do piątku da się do  BB dotrzeć busem prywatnym, lub autobusem upadłego cz-wskiego PKS. Kiedyś było to możliwe przez cały tydzień, a autobusy kursowały co dwadzieścia minut w dzień powszedni, w weekendy co półtorej godziny. Co się stało?
Wyjaśnieniem niech będzie coś czego nie lubię, a co niestety pojawia się u mnie często. Ogłoszenie prawdziwe, choć wzięte ze strony specjalizującej się w wyłapywaniu absurdów:

Ogłoszenie prawdziwe, ale treść jest treścią kłamliwą. Odczułam to na własnej skórze niejeden raz, czekając na autobus widoczny na rozkładzie i się go niedoczekując. W efekcie w soboty i w niedziele nie kursują ani busy prywatne, ani pojazdy PKS Częstochowa SA w likwidacji, robiąc Cz-wianom tak:


Sytuację ratowały do niedawna autobusy innych miast, ale i one spasowały.
Czyli mogę sobie tylko powspominać jazdy
z bagażem zwykłym albo bardzo dziwnym (widły szerokozębne) lub bez bagażu, odbywane drogą na Łask prosto i szybko lub z objazdami okolicznych siół. Z kierowcami którzy zęby zjedli na kursach po okolicy i z nowicjuszami pytającymi ludzi o drogę, którym pasażerowie krzyczeli: panie, miał pan skręcić w tę drogę po prawej. Albo: przystanek pan minął, a miałam wysiadać. O wszystkich porach roku i o różnych porach dnia, w różnorodnych warunkach pogodowych. Czasem były atrakcje, typu awaria lub podróż z nadmiernie rozmownymi lub roszczeniowymi pasażerami.


Ale najbarwniej wspominam pewną parę.
Zawsze mnie zaskoczyli.

Oboje w wieku powyżej średniego, średniego wzrostu, urody i ubioru, zawsze niezwykle godni i z powagą na obliczach. On z tzw. pożyczką maskują grubą warstwą łysinę, ona makijażem i fryzurą odwołująca się do lat sześćdziesiątych w wersji PRL. Czyli czarne krechy na Kleopatrę z turkusowym cieniem nad, bardzo sztuczne rzęsy, usteczka  malowane słodkim różem w serduszko, tona pudru, włosy stapirowane w ogromny kok, z klamrą-kokardą wpiętą w tył koka. Lakieru na fryzach moc, skrzył się i lśnił na obu głowach, męskiej i damskiej. Kilka historyjek z nimi w roli głównej.

*
Siedzieli przede mną w potwornie gorącym i dusznym autobusie do Cz-wy, a zapach rozmiękłego lakieru unoszący się znad ich głów był ważnym składnikiem piekła. Na koku pani przylepiony majowy chrząszcz usiłował się  ruszyć, nie dawał rady, półpłynne lepiszcze trzymało. Ktoś otworzył okna z przodu i szyberdach i nagle dało się żyć, bo silny powiew wpadł do wnętrza. Bardzo silny powiew - szalały luźniejsze tkaniny i dłuższe kosmyki włosów i z fascynacją patrzyłam jak rozkręca się powoli pożyczka pana i kok pani. On miał ten pukiel rekordowy, pół metra włosów coraz mniej sklejonych miotało mu się nad czaszką i rozklejało się dalej. Kok pani trzymał się ciut lepiej, tapir swoje robił, ale też się rozkręcał i pasmo z żukiem tańczyło dziko  coraz wyżej nad głową. Wysiedli na pierwszym miejskim przystanku, on w welonie z rozwianego pukla sięgającym mu do paska spodni, wciąż z częścią czaszki oklejoną, ona z uwolnionym z koka pasmem włosów dziwnie zaplątanym w klamrę i kołyszącym się nad łopatkami wciąż z przyklejonym owadem. Oboje sztywni i niezwykle godni. Od tego czasu rozpoznawałam ich bez pudła, siadałam specjalnie blisko, w oczekiwaniu na niespodziewajki z ich strony. Były.

*

Niedzielny poranek, pan starał się trzymać formę, ale  był skacowany  obolały i nieszczęśliwy. Pani rugała go bezlitośnie w trybie ciągłym, głosem wysokim i wcale nie cichym, wyzywając oprócz męża jakiegoś Mariana.

- Tyle lat na karku a rozumu nie ma, jest byle okazja to koniecznie musisz się spić jak świnia. Marianteż mi kolega, tylko chlać razem potraficie, wstydu żadnego, byle zapić się jak najszybciej...itd,itp 

Cały autobus wysłuchiwał tyrady wymawianej starannie wysokim głosem. Kobiety z uśmieszkiem satysfakcji, panowie kręcąc się nerwowo i starając się bez efektu rozmowami zagłuszyć panią. Jak nie lubię pijusów, to tego pana mi było bardzo szkoda. Biedny, usiłował coś wtrącić, nie dał rady. W końcu zebrał siły i z rozpaczą wybuchł:

- Pocałuj mnie w dupę!!!

Pani zamilkła, po sekundzie głośno, spokojnie i bardzo lodowato:

- A O TO.... TO POPROŚ MARIANA. ON CIĘ TAK LUBI.

Zmroziła dokładnie wszystkich. Śmiać się zaczęłam w połowie drogi od przystanku do BB, kręcąc głową w podziwie. Arcymistrzyni.
*
Jesień, znowu droga powrotna. Państwo wiozą łupy z wyprawy w amatorsko związanych ze sobą płaskich drewnianych skrzynkach. W górnej leśne grzyby, w dolnej orzechy laskowe. Siedzą naprzeciw tylnego wejścia do autobusu, skrzynki upchnięte w półce nad głowami. Błąd. Na następnym przystanku tymi drzwiami usiłuje wysiąść wysoki drab. Autobus mija rowerzystę i slalomem wjeżdża w zatoczkę, drab traci równowagę, łapie bok skrzynki z grzybami, wyrywa ją z półki i wyrzuca przez otwarte drzwi autobusu, sam w nagłym gibie wylatuje również, padając na kolana i łokcie częściowo w rozrzuconych grzybach. Kilka grzybów wala się na schodkach, podłodze i siedzeniu przy wyjściu, reszta wysiadła z drabem, dolna rozerwana skrzynka sypie orzechami po podłodze autobusu, orzechy są wszędzie. Błyskawiczna katastrofa, cud, że nikt się nie zabił ani nie połamał, bo wysiadający i wsiadający tracą równowagę na turlających się pod nogami orzechach. Państwo siedzą skamieniali do końca trasy, twardo udając że zamieszanie ich nie dotyczy. Na pierwszym miejskim przystanku wysiadają, zostawiając na półce ruinę skrzynki, jeszcze wypuszczającą z siebie pojedyncze sztuki.

*
Jazda na którąś z rodzinnych uroczystości. Tym razem para siedzi oddzielnie, po jednej stronie przejścia on z bagażami, po drugiej ona z jakimś znajomym, znajomy coś z przejęciem opowiada. Dramatyczne to musi być opowiadanie. Ona uważnie  słucha, kiwa potakująco głową, patrząc poważnie w oczy gościa mówiącego:

Hallla nhalla a ghalla, a bagahalla ia nhalla. Fhamealla gfuhall?!! Tamnnahba, ghallla be. Janniah ghalla!! Mahgall fu dha..
 
Gościu opowiada, a pani reaguje, to kręci głową, to współczująco cmoka. Usiłuję zgadnąć jaki to język. Brzmi jak arabski, ale łagodniej. Coś innego, może to khmerski albo fusha? Pełna egzotyka. Zasłuchuję się tak, że przegapiam swój przystanek i tym samym funduję sobie dodatkową wędrówkę i spóźnienie. W trakcie następnych podróży okazuje się, że to niemowa, spragniony słuchacza. Na pewno przynajmniej raz znalazł słuchaczkę, i to doskonałą - wszystko rozumiała.

*
Absurd musi kochać tę parę, skoro tak uparcie się do nich przyczepił, bo wątpię czy czepia się wyłącznie podczas podróży. Może z przekory, bo tacy sztywni, poważni, wręcz onieśmielający..

No dobrze, stałe gwiazdy z grubsza omówione, ale gwiazdy jednorazowe też się zdarzały. Rzadko, bo spokojni ludzie mieszkają w okolicach, mało w autobusach awanturników i pijaków. I raczej nie podczas niedzielnych wieczornych powrotów, odbywanych najczęściej autobusem z Łodzi, wiozącym do cz-wskich akademików owalizkowanych studentów.
Choć raz, w takim "studenckim" autobusie za gwiazdę robiła mała wystrojona dziewczynka, o wysokim świergolącym głosiku, jeżdżącym po mózgach jak nóż po szkle. Akustyczny koszmar popisywał się przed dziadkami  (siedzącymi w następnym rzędzie, rozanielonymi na maksa), skacząc i tańcząc na siedzeniu przy szybie, piszcząc ogłuszająco i wywijając  przy tym nad główką zerwanym z fotela ochraniaczem.  Młoda dziewczyna siedziała  obok skaczącego, świergoczącego i piszczącego koszmaru,    skulona, z głową ukrytą w dłoniach i opartą o tył siedzenia z przodu. Głowa jej musi pękać, dlaczego się nie przesiądzie do licha? Nawet jeśli dziadkowie prosili, żeby uważała na wnusię, to wnusia jest straszna, niech się babcia przesiądzie i sama pilnuje bachora... Przed Cz-wą dziewczyna wstaje, wyciąga walizkę z półki i idzie do wyjścia. Dziecko pośpiesznie gramoli się na podłogę i biegnie do niej, łapiąc ją za rękę, cichutkie i grzeczne. Acha, czyli to była matka na skraju załamania... Pouczające, chyba...

A jak się jazdy autobusami skończyły?
Ano tak...

Czekam na autobus z rozproszoną grupką też chętną jazdy. Młoda para objuczona podwójnie - na plecach plecaki, z przodu zamotane w chusty bliźniaki.  Plecaki niewielkie, za to dzieci to ciężkie klocki, niemowlęta kilkumiesięczne, dorodne i pyzate. Przy paskach całe podręczne oprzyrządowanie: po pampersie, termosiku, butelce z wodą, paczce batoników w nylonowych siatkach. Wyglądają jak alternatywne wersje zamachowców - zamiast kabli sznurki ze smoczkami.  Młoda dziewczyna z  nogą w usztywniaczu grzebiąca w telefonie, ciapowaty nastolatek z siatą jarzyn, starsza pani podrzucona na przystanek autem. Czekamy. I czekamy. Osiemnasta.. dwadzieścia minut spóźnienia, trzydzieści, czterdzieści. Co trochę ktoś przechodzi na drugą stronę drogi, tam widać większy kawałek szosy. Do następnego autobusu ponad godzina.  Z polnej drogi podchodzi do przystanku gościu z wędką, ustawia się na skraju zatoczki, macha wyciągniętą ręką i po chwili odjeżdża złapaną okazją. Ciapowaty nastolatek objuczony siatą odchodzi uginając się pod jej ciężarem. Następny gościu podchodzi do przystanku i łapie okazję. Czy oni coś wiedzą, o czym nie wiemy? Decyduję się i ja wyciągnąć rękę i machać na samochody. Jest!!! Szykowna bryka z eleganckim młodzieńcem. Pytam się czy oprócz mnie nie zabrałby jeszcze może rodziny z dziećmi, bryka przestronna. Konsternacja. Nie ma fotelików. Pytam się pary, czy w razie czego mają na mandat. A może chcą czekać dalej? Nie nie nie. Nie chcą. Upychamy się w samochodzie. Po dwudziestu minutach wysiadamy w mieście wylewnie dziękując kierowcy.

Następnego dnia wybrałam się na dworzec PKS porozmawiać sobie z dyżurnym ruchu.
Jak to jest, autobus na rozkładzie na przystanku, na rozkładzie na dworcu, na rozkładzie w internecie, a nie jedzie. I to nie pierwszy raz przecież. No i się dowiaduję, że w niedzielę nic,  a w soboty będzie jeden autobus, kurs o  czternastej, a do Cz-wy też jeden, i to jadący tak, że zajechawszy na miejsce mam przejść na drugą stronę szosy i po dwudziestu minutach mogę wracać. Był jeszcze wieczorny autobus z Łodzi, więc przez jakiś czas dało się dojechać tam i z powrotem. A potem nadeszła chwila gdy nie było już żadnego autobusu.

Podróże się nie skończyły. Skończyły się podróże w miarę łatwe, oczywistymi środkami lokomocji.

Cdn. o czym zawiadamia

R.R.






2 komentarze:

  1. Pożyczek i Kokowa faworytami mła! Żadne świergolące dziecięce cudo tego duetu nie przebije. Co do języków łobcych to mła pamięta taką sytuejszyn kiedy facet stojący przed nią w kolejce do kiosku Ruchu wydała z siebie "Abyna pikanona" a kioskarz podał mu pisemko pod tytułem "Piła Nożna" co usatysfakcjonowało klienta. Mła od czasu tego zdarzenia zastanawia się czy oprócz religijnego fenomenu "mówiących językami" nie istnieje podobny fenomen "słyszących uszami". Co do komunikacji naszej to jest to dramat, w zasadzie tragedia. Mła wie co pisze ponieważ też nie jest zmotoryzowana. Przykro pisać ale cofnęliśmy się nawet w stosunku do komuny i jej nie najlepszej siatki komunikacyjnej. Co gorsza odnoszę wrażenie że wszyscy, od samorządów poczynając na władzach centralnych kończąc, mają tak naprawdę problem dupoko w głębie i przypominając sobie op nim tylko w okolicach wyborów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Na wszystko zgoda. Co do niezwykłej pary - poległam na próbie opisania podróży z nimi i z dokuczliwym psem. Może kiedyś spróbuję i uzupelnię posta.

    OdpowiedzUsuń