Czytają

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Notatka 25 Zieleń - wekowanie na zimę.

Pytanie - dlaczego teraz? Ano dlatego:


Sam rozumiesz Czytaczu, nie ma co się guzdrać, więc bez marudzenia. Wekujemy.



I trochę kwiatów w zielonym












Eee, nie . Zielone ma być. Smaczne i pożywne. Kwiatuszki innym razem.















Coś mi się zdaje, że to powyżej to mój ulubiony na dziś zielony. A to jest intensywne i inwazyjne chwaścidło. Chwila oddechu i jedziemy dalej.



Tu, gdybyś R.R. zapomniała, jest duuży liść klonu na liściu łopianu. I po co komu gunnera? 











Uff. Jaka to straszna rzecz masowe wekowanie. Te wysokie słoiki takie nieporęczne... Chroń mnie dobry losie przed fotoblogiem. A w nagrodę kwiat nie paproci. Trzymetrowe ościdło. Gdyby Toliboski zamiast zrywać nenufary miał zerwać te kwiatuszki- natychmiast by się odkochał. A tak, to się odkochał w  Barbarze jak się zaziębił. 


No dobra. Żartowałam. To jest nagroda.


Na razie mam dość.

  Pozdrawiam. R.R.





  




Notatka 24 Zieleń czerwcowa - zamiast dżemu na zimę

Ku pamięci i przyszłemu pokrzepieniu. Bo jak siebie znam Czytaczu, rozpaczliwie będę tęsknić za tym kolorem teraz wszechobecnym. Więc zgodnie z zasadami przetwórstwa - konserwuję póki obfite i świeże. Najpiękniejsze, w tym mało słonecznym czerwcu.













Dwanaście słoiczków. W charakterze surowca zieleń miejska. Pierwsza porcja zawekowana. Nie kręć głową Czytaczu. To dopiero początek. Gorąca pora przetworów dopiero się zaczęła.

O czym Cię, Czytaczu zawiadamiam ja, R.R.














niedziela, 21 czerwca 2020

Notatka 23 Lato, dzień pierwszy.

Mglisto, szaro i mokro. Znowu leje i to jak. Jednostajny szmer jest podkładem dla  stłumionych odległością grzmotów. Ocho, błyska się.

Umordowana siedzę przy kuchennym blacie. Rany jak cholernie bolą mnie nogi.


Ręce poparzone pokrzywami i ostami -  było wielkie rwanie chwastów. Prawie zabiły mi różę. Szmer deszczu nię nasila, coraz ciemniej. Wieczór w końcu.


Udał mi się ten dzień. Mimo, że teraz leje, to nie zmokłyśmy, rodzinne dziecko odwiozło nas do Cz-wy. Obyło się bez pielgrzymki powrotnej. Pewnie dałybyśmy radę, ale jak dobrze że dziecko chciało, pomyślało i mogło. Czy na pewno dałybyśmy radę?


Pierwszy dzień kalendarzowego lata udany, lecz zakończony zmęczeniem i otępieniem ze zmęczenia. Zaraz się ruszę, trzeba dać futerkom jeść, wlazły oczywiście na blat i kręcą mi się przed twarzą. Umyć się z wyparzaniem i lulu. Nie mam siły na nic więcej. Pierwszy dzień lata jeszcze raz zaliczony.   Na zdjęciach uratowana róża.

Pozdrawiam, R.R




sobota, 20 czerwca 2020

Notatka 22 Podróże nieduże do rodziny i zieleniny. Część pierwsza.


CZĘŚĆ 1

Zaczeło się o tego, że mój ulubiony kuzyn przeprowadził się na wieś.

Bywa, że życie  zmusza do zrobienia rewolucji, koniecznej  by mogło toczyć się dalej. Tak było i w tym wypadku - z miejskich blokersów mój kuzyn Bobisław i jego pani Beatka stali się wieśniakami, co sobie chwalą.

Pewien stolarz chętnie się pozbył na ich rzecz ojcowizny, a miał swoje powody, że chętnie. Te powody sprawiają, że posiadłość nie jest szczytem marzeń. Ale jest. Pamiętające lata pięćdziesiąte zabudowania, czyli dom i budynki gospodarcze pozwalające na prowadzenie firmy, na długaśnej ode wsi do wsi działce nikczemnej szerokości. Miejsce dla rodziny składającej się z Beatki, Bobusia, Rodzinnego Dziecka, psów i kotów. Obecny skład zwierzęcy to dwa psy i kotka.


Jasne jest, że dla rodziny i przyjaciół zaczął się czas podróży na wieś, bardzo różnymi środkami lokomocji. Samochód, motor, rower, pociąg, autobus PKS lub autobus sąsiedzkiej gminy, busy prywatne, pieszo, autobusy miejskie połączone z wędrówką.
Czym się dało, i czym się da. Tak było:

Mogę sobie tylko powspominać osobowy  pociąg jadący do stacji Chorzew-Siemkowice. Kilka podróży nim odbyłam, m.in tę, gdy pociąg jechał po raz ostatni. Podróże pociągiem kończyły się wysiadką w miejscowości za kuzynową wsią i do BB (Bobuś i Beatka) docierałam "od dupy strony" idąc miedzą wzdłuż ich działki. Zawsze ich zaskakiwałam pojawiając się znienacka na podwórku, szkoda że nie ma już tej możliwości. Zwyczajne i spokojne były to jazdy, za wyjątkiem ostatniej, gdy do kilkuosobowej rodziny regularnie jeżdżącej gdzieś dalej dotarło,  że to ostatni raz. Ostro było.



W dzień powszedni, tj. od poniedziałku do piątku da się do  BB dotrzeć busem prywatnym, lub autobusem upadłego cz-wskiego PKS. Kiedyś było to możliwe przez cały tydzień, a autobusy kursowały co dwadzieścia minut w dzień powszedni, w weekendy co półtorej godziny. Co się stało?
Wyjaśnieniem niech będzie coś czego nie lubię, a co niestety pojawia się u mnie często. Ogłoszenie prawdziwe, choć wzięte ze strony specjalizującej się w wyłapywaniu absurdów:

Ogłoszenie prawdziwe, ale treść jest treścią kłamliwą. Odczułam to na własnej skórze niejeden raz, czekając na autobus widoczny na rozkładzie i się go niedoczekując. W efekcie w soboty i w niedziele nie kursują ani busy prywatne, ani pojazdy PKS Częstochowa SA w likwidacji, robiąc Cz-wianom tak:


Sytuację ratowały do niedawna autobusy innych miast, ale i one spasowały.
Czyli mogę sobie tylko powspominać jazdy
z bagażem zwykłym albo bardzo dziwnym (widły szerokozębne) lub bez bagażu, odbywane drogą na Łask prosto i szybko lub z objazdami okolicznych siół. Z kierowcami którzy zęby zjedli na kursach po okolicy i z nowicjuszami pytającymi ludzi o drogę, którym pasażerowie krzyczeli: panie, miał pan skręcić w tę drogę po prawej. Albo: przystanek pan minął, a miałam wysiadać. O wszystkich porach roku i o różnych porach dnia, w różnorodnych warunkach pogodowych. Czasem były atrakcje, typu awaria lub podróż z nadmiernie rozmownymi lub roszczeniowymi pasażerami.


Ale najbarwniej wspominam pewną parę.
Zawsze mnie zaskoczyli.

Oboje w wieku powyżej średniego, średniego wzrostu, urody i ubioru, zawsze niezwykle godni i z powagą na obliczach. On z tzw. pożyczką maskują grubą warstwą łysinę, ona makijażem i fryzurą odwołująca się do lat sześćdziesiątych w wersji PRL. Czyli czarne krechy na Kleopatrę z turkusowym cieniem nad, bardzo sztuczne rzęsy, usteczka  malowane słodkim różem w serduszko, tona pudru, włosy stapirowane w ogromny kok, z klamrą-kokardą wpiętą w tył koka. Lakieru na fryzach moc, skrzył się i lśnił na obu głowach, męskiej i damskiej. Kilka historyjek z nimi w roli głównej.

*
Siedzieli przede mną w potwornie gorącym i dusznym autobusie do Cz-wy, a zapach rozmiękłego lakieru unoszący się znad ich głów był ważnym składnikiem piekła. Na koku pani przylepiony majowy chrząszcz usiłował się  ruszyć, nie dawał rady, półpłynne lepiszcze trzymało. Ktoś otworzył okna z przodu i szyberdach i nagle dało się żyć, bo silny powiew wpadł do wnętrza. Bardzo silny powiew - szalały luźniejsze tkaniny i dłuższe kosmyki włosów i z fascynacją patrzyłam jak rozkręca się powoli pożyczka pana i kok pani. On miał ten pukiel rekordowy, pół metra włosów coraz mniej sklejonych miotało mu się nad czaszką i rozklejało się dalej. Kok pani trzymał się ciut lepiej, tapir swoje robił, ale też się rozkręcał i pasmo z żukiem tańczyło dziko  coraz wyżej nad głową. Wysiedli na pierwszym miejskim przystanku, on w welonie z rozwianego pukla sięgającym mu do paska spodni, wciąż z częścią czaszki oklejoną, ona z uwolnionym z koka pasmem włosów dziwnie zaplątanym w klamrę i kołyszącym się nad łopatkami wciąż z przyklejonym owadem. Oboje sztywni i niezwykle godni. Od tego czasu rozpoznawałam ich bez pudła, siadałam specjalnie blisko, w oczekiwaniu na niespodziewajki z ich strony. Były.

*

Niedzielny poranek, pan starał się trzymać formę, ale  był skacowany  obolały i nieszczęśliwy. Pani rugała go bezlitośnie w trybie ciągłym, głosem wysokim i wcale nie cichym, wyzywając oprócz męża jakiegoś Mariana.

- Tyle lat na karku a rozumu nie ma, jest byle okazja to koniecznie musisz się spić jak świnia. Marianteż mi kolega, tylko chlać razem potraficie, wstydu żadnego, byle zapić się jak najszybciej...itd,itp 

Cały autobus wysłuchiwał tyrady wymawianej starannie wysokim głosem. Kobiety z uśmieszkiem satysfakcji, panowie kręcąc się nerwowo i starając się bez efektu rozmowami zagłuszyć panią. Jak nie lubię pijusów, to tego pana mi było bardzo szkoda. Biedny, usiłował coś wtrącić, nie dał rady. W końcu zebrał siły i z rozpaczą wybuchł:

- Pocałuj mnie w dupę!!!

Pani zamilkła, po sekundzie głośno, spokojnie i bardzo lodowato:

- A O TO.... TO POPROŚ MARIANA. ON CIĘ TAK LUBI.

Zmroziła dokładnie wszystkich. Śmiać się zaczęłam w połowie drogi od przystanku do BB, kręcąc głową w podziwie. Arcymistrzyni.
*
Jesień, znowu droga powrotna. Państwo wiozą łupy z wyprawy w amatorsko związanych ze sobą płaskich drewnianych skrzynkach. W górnej leśne grzyby, w dolnej orzechy laskowe. Siedzą naprzeciw tylnego wejścia do autobusu, skrzynki upchnięte w półce nad głowami. Błąd. Na następnym przystanku tymi drzwiami usiłuje wysiąść wysoki drab. Autobus mija rowerzystę i slalomem wjeżdża w zatoczkę, drab traci równowagę, łapie bok skrzynki z grzybami, wyrywa ją z półki i wyrzuca przez otwarte drzwi autobusu, sam w nagłym gibie wylatuje również, padając na kolana i łokcie częściowo w rozrzuconych grzybach. Kilka grzybów wala się na schodkach, podłodze i siedzeniu przy wyjściu, reszta wysiadła z drabem, dolna rozerwana skrzynka sypie orzechami po podłodze autobusu, orzechy są wszędzie. Błyskawiczna katastrofa, cud, że nikt się nie zabił ani nie połamał, bo wysiadający i wsiadający tracą równowagę na turlających się pod nogami orzechach. Państwo siedzą skamieniali do końca trasy, twardo udając że zamieszanie ich nie dotyczy. Na pierwszym miejskim przystanku wysiadają, zostawiając na półce ruinę skrzynki, jeszcze wypuszczającą z siebie pojedyncze sztuki.

*
Jazda na którąś z rodzinnych uroczystości. Tym razem para siedzi oddzielnie, po jednej stronie przejścia on z bagażami, po drugiej ona z jakimś znajomym, znajomy coś z przejęciem opowiada. Dramatyczne to musi być opowiadanie. Ona uważnie  słucha, kiwa potakująco głową, patrząc poważnie w oczy gościa mówiącego:

Hallla nhalla a ghalla, a bagahalla ia nhalla. Fhamealla gfuhall?!! Tamnnahba, ghallla be. Janniah ghalla!! Mahgall fu dha..
 
Gościu opowiada, a pani reaguje, to kręci głową, to współczująco cmoka. Usiłuję zgadnąć jaki to język. Brzmi jak arabski, ale łagodniej. Coś innego, może to khmerski albo fusha? Pełna egzotyka. Zasłuchuję się tak, że przegapiam swój przystanek i tym samym funduję sobie dodatkową wędrówkę i spóźnienie. W trakcie następnych podróży okazuje się, że to niemowa, spragniony słuchacza. Na pewno przynajmniej raz znalazł słuchaczkę, i to doskonałą - wszystko rozumiała.

*
Absurd musi kochać tę parę, skoro tak uparcie się do nich przyczepił, bo wątpię czy czepia się wyłącznie podczas podróży. Może z przekory, bo tacy sztywni, poważni, wręcz onieśmielający..

No dobrze, stałe gwiazdy z grubsza omówione, ale gwiazdy jednorazowe też się zdarzały. Rzadko, bo spokojni ludzie mieszkają w okolicach, mało w autobusach awanturników i pijaków. I raczej nie podczas niedzielnych wieczornych powrotów, odbywanych najczęściej autobusem z Łodzi, wiozącym do cz-wskich akademików owalizkowanych studentów.
Choć raz, w takim "studenckim" autobusie za gwiazdę robiła mała wystrojona dziewczynka, o wysokim świergolącym głosiku, jeżdżącym po mózgach jak nóż po szkle. Akustyczny koszmar popisywał się przed dziadkami  (siedzącymi w następnym rzędzie, rozanielonymi na maksa), skacząc i tańcząc na siedzeniu przy szybie, piszcząc ogłuszająco i wywijając  przy tym nad główką zerwanym z fotela ochraniaczem.  Młoda dziewczyna siedziała  obok skaczącego, świergoczącego i piszczącego koszmaru,    skulona, z głową ukrytą w dłoniach i opartą o tył siedzenia z przodu. Głowa jej musi pękać, dlaczego się nie przesiądzie do licha? Nawet jeśli dziadkowie prosili, żeby uważała na wnusię, to wnusia jest straszna, niech się babcia przesiądzie i sama pilnuje bachora... Przed Cz-wą dziewczyna wstaje, wyciąga walizkę z półki i idzie do wyjścia. Dziecko pośpiesznie gramoli się na podłogę i biegnie do niej, łapiąc ją za rękę, cichutkie i grzeczne. Acha, czyli to była matka na skraju załamania... Pouczające, chyba...

A jak się jazdy autobusami skończyły?
Ano tak...

Czekam na autobus z rozproszoną grupką też chętną jazdy. Młoda para objuczona podwójnie - na plecach plecaki, z przodu zamotane w chusty bliźniaki.  Plecaki niewielkie, za to dzieci to ciężkie klocki, niemowlęta kilkumiesięczne, dorodne i pyzate. Przy paskach całe podręczne oprzyrządowanie: po pampersie, termosiku, butelce z wodą, paczce batoników w nylonowych siatkach. Wyglądają jak alternatywne wersje zamachowców - zamiast kabli sznurki ze smoczkami.  Młoda dziewczyna z  nogą w usztywniaczu grzebiąca w telefonie, ciapowaty nastolatek z siatą jarzyn, starsza pani podrzucona na przystanek autem. Czekamy. I czekamy. Osiemnasta.. dwadzieścia minut spóźnienia, trzydzieści, czterdzieści. Co trochę ktoś przechodzi na drugą stronę drogi, tam widać większy kawałek szosy. Do następnego autobusu ponad godzina.  Z polnej drogi podchodzi do przystanku gościu z wędką, ustawia się na skraju zatoczki, macha wyciągniętą ręką i po chwili odjeżdża złapaną okazją. Ciapowaty nastolatek objuczony siatą odchodzi uginając się pod jej ciężarem. Następny gościu podchodzi do przystanku i łapie okazję. Czy oni coś wiedzą, o czym nie wiemy? Decyduję się i ja wyciągnąć rękę i machać na samochody. Jest!!! Szykowna bryka z eleganckim młodzieńcem. Pytam się czy oprócz mnie nie zabrałby jeszcze może rodziny z dziećmi, bryka przestronna. Konsternacja. Nie ma fotelików. Pytam się pary, czy w razie czego mają na mandat. A może chcą czekać dalej? Nie nie nie. Nie chcą. Upychamy się w samochodzie. Po dwudziestu minutach wysiadamy w mieście wylewnie dziękując kierowcy.

Następnego dnia wybrałam się na dworzec PKS porozmawiać sobie z dyżurnym ruchu.
Jak to jest, autobus na rozkładzie na przystanku, na rozkładzie na dworcu, na rozkładzie w internecie, a nie jedzie. I to nie pierwszy raz przecież. No i się dowiaduję, że w niedzielę nic,  a w soboty będzie jeden autobus, kurs o  czternastej, a do Cz-wy też jeden, i to jadący tak, że zajechawszy na miejsce mam przejść na drugą stronę szosy i po dwudziestu minutach mogę wracać. Był jeszcze wieczorny autobus z Łodzi, więc przez jakiś czas dało się dojechać tam i z powrotem. A potem nadeszła chwila gdy nie było już żadnego autobusu.

Podróże się nie skończyły. Skończyły się podróże w miarę łatwe, oczywistymi środkami lokomocji.

Cdn. o czym zawiadamia

R.R.






poniedziałek, 15 czerwca 2020

Notatka 21 A po nocy.

Moja poranna droga , przez puste jeszcze śpiące, ogrzane ciepłą łuną wschodzącego słońca miasto. Dzisiaj, po bezsennej nocy.




















Pomogła, trochę. Pozdrawiam. R.R.



Notatka 20 wybacz Czytaczu, to post do pana D ....

Panie D


Nigdy, przenigdy nie oddam na pana głosu. Znowu pana słowa spowodowały u mnie poczucie głębokiego absmaku, wręcz mdłości.  Tak strasznie przykro, że osoba reprezentująca mój jednak kraj sięga kolejny raz po słowa, odmawiające obywatelstwa i praw części obywatelom.

Kolejny, bo to przecież nie pierwszy raz odmawia pan prawa bycia Polakiem ludziom tu układającym swoje  życie i płacącym podatki z których pobiera pan wynagrodzenie. Wystarczy że nie pasują do utopijnego wzorca "Polaka" i nie są zwolennikami prowadzonej aktualnie polityki i już się zaczyna. Już tego nie zniosę. Kogo jeszcze pan obrazi i przy jakiej okazji? Ja mam dość.  Jako człowiek, kobieta, hetero, Polka, podatnik, płatnik i suweren, katoliczka z urodzenia i wychowania, ponadto istota bywa że rozumna, itd, itp nigdy przenigdy nie będę na pana głosować. Ani na nikogo, kto odmawia szacunku i praw ludziom tworzącym ten kraj i społeczeństwo. Nie mam ochoty babrać się w pana wypowiedziach ani poglądach. Nie mam ochoty ani ich cytować, ani z nimi polemizować. Nie będę też rozprawiać się z pana złudzeniami co do własnej osoby jako chrześcijanina, lecz w tym wypadku zastąpi mnie zacytowany obrazek, jak najbardziej na temat. Proszę bardzo. Przykro, że słowo "Chrześcijan" nie zostało wzięte w cudzysłów.

Równie przykro, że żyję w kraju gdzie powyższy obrazek stanowi opis obecnie rządzących, uważających że stosują się do pierwszego obrazka, a w praktyce posługują się instrukcją z czwartego.

Nie znoszę polityki, ale nie ma wyjścia - polityka brutalnie wkracza w życie każdego człowieka decydując o jakości tego życia w prawie każdym aspekcie. Także w sfery tak intymne, gdzie jedynym wyznacznikiem powinno być hasło "nie krzywdź i nie zmuszaj".

Mówię dość panie D także w obronie swojej, swoich bliskich i mniej bliskich. Nie mam pewności kogo w następnym razem będzie dotykało wykluczenie i uznanie za persona non  grata i z jakich powodów.                           
Bez poważania, czyli z wzajemnością 
R.R         

niedziela, 14 czerwca 2020

Notatka 19 Tomek


🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀

Wspomnienie pewnego kolegi po szajbie.
Bo mi go brak, a był dla mnie osobą wyjątkową. I mam nadzieję, że żyje, może go jeszcze spotkam? Jakże różna to była znajomość od aktualnie pożegnalnej przyjaźni.

🍀
🍀🍀🍀
🍀🍀     🍀🍀
🍀🍀🍀
🍀

Od ponad ćwierć wieku go nie widziałam. Wcześniej widywałam bardzo często. Szczęśliwy posiadacz psa, brata i siostry, starszy o dwa chyba lata. Mijany na korytarzu podstawówki, rozpoznawalny z miejsca dzięki wysokiej kabłąkowatej sylwetce. Zimował chyba rok.. więc mógł być jeszcze starszy.  Widywany na spacerach z psem, po psie kojarzyłam kogo ma w rodzinie, bo ze zwierzem wychodziło rodzeństwo. Nie było powodu kolegować się z młodszą dziewczynką, robiącą słodkie oczy do psa. Pies miał mnie nie napiszę gdzie, nieznajomy chłopak też mnie tam miał. Gdyby nie pies nie zwracałabym na dryblasa uwagi, a tak to notowałam sobie chamowate odzywki, ryczenie z kumplami, kopanie worka z kapciami i wszystko w nim mówiło mi że na tego psa to nie zasługuje. Zazdrość o zwierzaka wielką ma siłę.
🍀     🍀
🍀
🍀     🍀

Podstawówka skończyła się dla niego wcześniej, a przepiękny pies zginął ukradziony sprzed sklepu. Cała rodzina chodziła po wszystkich mieszkaniach z pytaniem, czy ktoś coś wie. Mieszkam w niskim trzypiętrowym bloku, takich bloków jest kilka schowanych za pięcioma dziesięciopiętrowcami. Trochę dalej znowu bloki, wieżowce i niższe, z drugiej strony szkoły to samo, i jeszcze dalej coś zwanego falowcem. W każdym mieszkaniu byli pytając o psa. Ogłoszenia właściwie wszędzie.
A w drugiej klasie liceum koleżanka mieszkająca pod Cz-wą opłakiwała psa. Na czarno- białym zdjęciu przepiękny długowłosy owczarek niemiecki, ale nietypowy bo jednolitej szarej barwy. Bez jasnych i ciemnych smug. Zapytana czy przypadkiem ten pies nie miał sierści złotej, takiej jasnomiodowej potwierdziła. Mieli go  niecałe trzy  lata. Pies zwiał z obejścia podejrzanego o wyrób psiego smalcu typa, i rozsądnie poszedł trzy domy dalej - do dobrych ludzi.  Skoro po nim płakali, musieli go kochać, poznali się na nim. Trochę później pomiędzy gołębiem a kotką, powiedziałam co wiedziałam Tomkowi,  bo zostaliśmy kumplami, towarzyszami w boju. Najpierw był gołąb po którego wlazłam przez siatkę na cudze podwórze. Wejść weszłam, ale z gołębiem wyjść nie dałam rady. Pomógł, przejął ptaka. Zabrał go do domu, nastawił skrzydła, podleczył, wypuścił.

🍀

Potem zdarzyła się ta straszna sprawa z ciężarną kotką. Noc, rozpaczliwie wyjąca z bólu kocica i my, grupka ludzi nie umiejąca zlekceważyć  nieszczęścia. Tomek przywiózł dyżurującego w schronisku weterynarza, ten najpierw nas grupowo opierniczył i obraził, ale w końcu skrócił kocią mękę. Na honorarium złożyliśmy się wszyscy. Tak się zaczęła nasza znajomość. Z Tomkiem bliska i po imieniu, z resztą polegająca na życzliwym witaniu się i znajomości swoich zwierzaków, życzliwym dopytywanie się co słychać i czy nie pomóc.
Pani Basia z drugiej klatki mojego bloku, pan mecenas, pani sędzia, Tomek, kocia babcia Amelia i ja. Tomek, pani Basia, pan mecenas, pani sędzia i ja z niskich, pani Amelia  z wysokiego bloku. Sześć osób. A bloki tworzą akustyczną studnię, gdzie każdy dźwięk w nocy jest słyszany baardzo, ale to baardzo. Kiedy Tomek odwoził konowała, pochowaliśmy nielegalnie biedne ciałko pod tują, wyklinając tego kogoś, kto tak skrzywdził kocicę. Potem była sprowadzona koleżanka z opowieścią o Tyku wcześniej Dudusiu. Jakoś tak się złożyło, że od spotkania przy gołębiu nie było żadnego dystansu, żadnych uprzejmości grzecznościowo wygłaszanych. Pełna bezpośredniość.  Jak tu mieć dystans kiedy usiłuje się ratować oprócz ptaka rozerwaną na siatce spódnicę.

A mógł się przecież odwrócić na pięcie i odejść w każdej chwili.

Gołąb przekazywany z rąk do rąk, przymarszczone gęsto fałdy wyrwane z tyłu ciasnego karczku, mało tego, niższe  warstwy falban też oddzielone i dodatkowo dolna rozerwana. Z tyłu miałam coś w rodzaju kompromitującego trenu z widokiem na majtki. Do domu poszłam z tyłkiem owiązanym Tomkową koszulą, z poszarpanym nadmiarem materiału poutykanym w koszuli.

Możesz iść, dupa już nie świeci. I o szmaty się nie zabijesz.

A potem Tomkowy płacz nad kotem. Potem wspólne odprowadzanie do domu Tomkowego dziabniętego taty. Potem zbieranie spod garażu nieprzytomnego z powodu dziabnięcia Łojca. Wtedy też ustaliliśmy, że w nas płynie krew starych Gruzinów, bo upicie się do stracenia nad sobą kontroli uważamy za hańbę. Podobno tak było wśród przedrewolucyjnej elity Gruzji. Nie było też zbyt wiele tematów tabu. Może na takie nienatrafiliśmy?

🍀

Nie było chodzenia po kinach i kawiarniach
Było przesiadywanie po przypadkowych spotkaniach na ławkach, nasze domy nie zachęcały do wizyt, choć były przyzwoite. Tematów nigdy nie brakowało od logicznego rozbioru dzidy i konkursu odstresowującego kto się nie wyłoży na rozbiorze dzidy, po wyznania na temat kolejnych obiektów uczuć. Ja mu kazałam strzyc się króciutko, wbrew modzie na punkowe i puklaste fryzy, tłumacząc, że musi już na wejściu robić wrażenie inteligentnego gościa. Posłuchał.  On mnie zakazywał nieskutecznie zielonych ciuchów.

Wiem, zielone lubisz, ale zielone nie dla ciebie. Wyglądasz jak gówno w trawie.

I nie było focha. Ale upodobanie do zieleni mi zostało, bo w zestawieniach kolorów byłam lepsza.   Nie było typowego wylewania  żalów, rozstrząsania klęsk spowodowanych takim a nie innym rozdaniem kart. Była analiza, czasem dla nas bezlitosna, z wnioskiem co u nas do poprawy i z zastrzeżeniem " jak ci się będzie chciało, bo może to pierdoła jest".

🍀

Było używanie nadmierne brzydkich wyrazów, ale b. rzadko przeklinanie kogoś lub czegoś. To istotna różnica. Mówił, że przeze mnie drętwieje jak słyszy wyklinanie i przeklinanie kogoś, ma ochotę walnąć w łeb przeklinającego. Prawda, moja wina. Był krótki czas, gdy baardzo mnie fascynowa etnografia i dzieliłam się szczodrze fiołem. Natrafiłam na opisy egzekucji plemiennych przestępców, gdzie szaman/kacyk wskazywał  łotra ręką i mówił do niego słowami które znaczyły w podsumowaniu jedno "umrzesz".  Drań umierał, i to w krótkim czasie. Nadal mam odruch, by walnąć mocno samozwańczego kacyka, a kacykami bywają i znajomi, którzy po opieprzu bywa że stają się mniej znajomi. Bo słowa potrafią mieć moc sprawczą, a te podłe jakby bardziej.

🍀     🍀
🍀
🍀     🍀

Rozrzut tematów był ogromny, jakoś to nam dryfowało od dupereli po rzeczy podstawowe, pogawędki potrafiły trwać dwie-trzy godziny, ale nie było umawiania się na następne. Bywało że dupa marzła, namokło się kapuśniaczkiem i uszy zawiało. Były nam potrzebne te pogaduchy.

Zanim jego rodzina zmieniła adres, wyprowadził się do żony. Nie wiem, czy wiedziała o naszej znajomości, ja wiedziałam o niej sporo. Słuchałam zachwytów, cieszyłam się że trafił na kogoś do kochania, martwiłam się czy go ta nowa rodzina doceni.  Bo ja nauczyłam się, że na Tomku można polegać. Jeśli trzeba pomóc pomoże, nie będzie wykpiwał niczego. Nic go nie zdziwi i nie zgorszy o ile nie jest podłe. Co nie znaczy że nasze kontakty nie gorszyły. Gorszyły. Aleje,  wracam z pracy w towarzystwie uczestniczki niedoli. Wrzask:

Kopa lat!! Jak tam twoje życie seksualne?!!!

Odwrzaskuję, że nie narzekam. Oczy koleżanki są spłoszone. Ma ochotę zwiać od świrów. Tomek sadzi wielkimi susami. Dopada do nas i już prawie normalnie mówiąc, ale nadal bardzo głośno informuje:

Szczęściara!!! Bo u mnie po ślubie umarło!! Rozumiesz, raz w tygodniu, po ciemku i w jednym kącie wersalki!!

Rozwalił mnie totalnie. Nie wiem, czy przypadkiem to nie był problem do obgadania, czy może zauważył, że idziemy krokiem zdychających dromaderów i chciał nas wybudzić. Śmiałam się tak bardzo, że zaraziłam i Tomka i spłoszoną koleżankę. Nie było rozmowy, były lody w które prychałam śmiechem, a to było nasze ostatnie spotkanie, bo wyjechał w świat i nie wiem gdzie wylądował.  Podobno miało być na trochę. Żona za nim. Koleżeństwo trwało od października 82 do sierpnia 90 ubiegłego wieku. Prawie osiem lat. Nigdy wcześniej i nigdy później z nikim nie byłam aż tak szczera. Bo odruchowo chowa się swoje bóle i wady, jest napinka by pokazać się z tzw. dobrej strony, a rozmawiając też odruchowo włącza się poczucie taktu, grzeczność i tak dalej.

🍀     🍀
🍀
🍀     🍀

Jedyne czego Tomek mi zazdrościł to szkoły.
Cholernie inteligentny, utalentowany w kierunku mechaniki chodził do zawodówki-samochodówki, a stamtąd gdyby nie talent do wszelkich maszyn i urządzeń, też by wyleciał.  Był dysgrafikiem i dysortografikiem, a wtedy tych schorzeń nie było "na stanie".  Nie radzisz sobie z pisaniem toś debil i dla ciebie tylko szkoła specjalna.
Uuuu. Dobrze, że się to zmieniło.

Stąd poślizgi w podstawówce, stąd ta zawodówka. Tak, oczytany i osłuchany, ale przy pisaniu uciekała gdzieś pamięć wzrokowa, wykute reguły nie zdawały się na nic. Ręka nie słuchała mózgu, odwrócone litery, potworne byki ortograficzne, bazgroły prawie nie do odczytania. Ale jak już się go odczytało, to się okazywało się, że ma swoje zdanie, oryginalne i inteligentne. Mało kto zadawał sobie  trud. Żal, że nie mógł zostać ani weterynarzem, ani konstruktorem okrętów, ani jak marzył lotnikiem. Czy byli wtedy jacyś terapeuci? A gdyby tak zamiast pisać ręcznie miał klawiaturę komputera? Nie było ani terapeuty ani komputera czy laptopa. Gdyby został weterynarzem ze specjalizacją chirurg, och nie byłoby lepszego. Przecież wyleczył połamane i powichrowane  gołębie skrzydła. A tak to prawo jazdy zrobił, zawodówkę skończył. Może gdzieś w świecie coś więcej?

🍀

Nie zadrościłam mu tak naprawdę niczego. Poza psem oczywiście, kiedyś w prehistorii. Niby mogłam, ta inteligencja, rewelacyjna pamięć, zdolności manualne grubo ponad normę. Nigdy też nie litowałam się nad nim, uważając że inteligencja i zdolności równoważą to durne pisanie.

Nie ma śladu po nim w necie. Wbite  imię i nazwisko pokazują zupełnie innych gości.

Ciekawe, czy dowiem się kiedyś jak potoczyło mu się życie? Posiedziałabym na ławce, tematów się uzbierało.

🍀
🍀🍀🍀
🍀🍀     🍀🍀
🍀🍀🍀
🍀

Nie mam zdjęcia Tomka. W zamian czysta radość życia, której życzę Tobie Czytaczu, Tomkowi i sobie. Mimo tego, że radość wygląda na głupią.



Pozdrawiam, Czytaczu
 R.R