Czytają

sobota, 1 sierpnia 2020

Notatka 63 Nadchodzi? Już?




Takie cykanki, dziś mi wyszły. Uliczne jarzębiny uznały, że czas się stroić. I stroją się na calego, farbują korale na coraz mocniejsze kolory. Pierwszy sierpień i już takie kolory?
Czyżbym coś przegapiła?






No tak. Trzeba się przygotowywać, tak jak drzewa. One wiedzą. Dęby.




Lipy.


Półdzikie przyblokowe rabatki też wiedzą na jakie kolory kwitnąć.



Mogłam się tego spodziewać, a jednak nic mi nie powiedziało coraz ciemniejsze niebo przy porannych wyjściach do pracy. Zwalałam na zachmurzenie. A w piątek ,  a skąd, w jaki piątek? W czwartek było tak. 


Czyli, jednak nadchodzi. To, tak na wszelki wypadek piszę Czytaczu, gdybyś nie zauważył.  R.R.

sobota, 25 lipca 2020

Notatka 62 Bordello bum bum story





Nie, nie i nie. To nie moje Bordello to powyżej i poniżej. To zdjęcia mistrzów w sztuce osiągania Bordello. Szczycą się mistrzostwem i zamieszczają w necie zdjęcia na dowód mistrzostwa.   Od razu informuję, że jeszcze (podkreślam słowo "jeszcze") takiego mistrzostwa nie osiągnęłam, ciut brakuje...  Nie odczuwam też dumy z Bordello, czy przyjdzie z osiągnięciem mistrzostwa? Było by to miłą odmianą, bo na razie czuję wstyd, zmęczenie od samego patrzenia, i wściekłość na siebie. Oraz na Bordello, że się nie chce samo posprzątać.





W moim zielonym też Bordello. Zarośnięte chwaścidłami po szyję ledwo dyszy. Ale żyje.  I tak, to poniżej to moje zielone Bordello. I tu też wstyd i wyrzuty sumienia. Bo posadziłam i nie dbam jak należy. Taki rok. Nie sprzyjający moim działaniom ogrodowym, bo zielone daleko, z dojazdami źle, pandemia i cały ten syf przez nią powodowany. Tym razem niestety życie towarzyskie weszło w paradę robotom przy zielonym.  Nie mogę obiecać, że na tym polu będzie lepiej, bo z jazdami to poprawić się ma w przyszłym roku, w całości przestrzeń przy domu podlega pracom remontowo-modernizacyjno-budowlanym. Jakoś bardzo dziwny ten sezon.  Sezon Bordello.

















Dzisiejszy post był możliwy dzięki miłosiernemu doładowaniu srajtfona ładowarką rodzinnego dziecka. Bo ciapa blogująca zostawiła swoją w pracy, i nie naładowała urządzenia. Na oparach było.

Ciapa ma nadzieję na kupno zapasowej na jutrzejszej giełdzie. Bo idzie. Pozdrawiam Czytaczu. Dobrych snów.  R.R.

czwartek, 23 lipca 2020

Notatka 61 Fredzio ukochany. Mikuś. I sprawa zdjęć.

Dotarło do mnie, że zanim pociągnę dalej historię z Tytuskiem i Kubusiem, muszę opowiedzieć o reszcie kolekcji. I o Łojcu. Choć może o nim dokładnie  będzie potem.

Dziwnie  się opowiada o dobrych, kochanych futerkach. Wcale te moje skarby nie były przecież głupsze. Ani gorsze. A jednak  najbardziej interesujące są opowiastki o charakterach skażonych czernią, a też kochanych. Tak to już jest.

Fredzio młodziutki i skulony, bo pies. Zdegustowany psem też. Na szyi Fredzia przeciwpchelna zielona obroża- to był kot wychodzący z pańcią.  Zdjęcie robiła pani Morriska.

Najpierw o Fredziu.
Tu mój trzeźwy w miarę ogląd rzeczy może lekko trzeszczeć w szwach, bo ten futrzak to moja wielka miłość, dla mnie kot cud. Taki był, ale opis cudownych cech futrzaka nagromadzonych w kilkudziesięciu linijkach może być odbierany jako przesadny. Może i jest przesadny, inaczej przecież odbierał go Łojciec, którego Fredzio nie lubił. Dla Łojca to po prostu był sierściuch i to wredny sierściuch.
O ile chodzi o negatywne cechy charakteru, które widziałam, Fredzio był zazdrosny o moje uczucia do innych futrzaków. Nawet o Gucia. Była obraza, demonstracyjny foch, raz cuchnąca zemsta w moich pepegach. I mało było ważne, czy pieszczotki i uwaga pańci były dla wrogów czy dla przyjaciół. Ważne, że nie dla niego, a przecież cała miłość pańci powinna być tylko Fredziowa.

Mój strażnik, futrzany kołnierz, jasieczek dobrowolnie podsuwający się pod ucho. Gdy panowały letnie upały lub sezon grzewczy był zbyt grzewczy, wykopywał Gucia z jego podusi na szafce przy łóżku, a Gucio gęściej ofutrzony spał wtedy na gołych klepkach parkietu, rozpostarty jak dywanik. Nigdy o spania nie było pretensji. W ciągu dnia dwa futerka poplątane w skomplikowane kombinacje spały zgodnie gdzie popadnie.

Zdobywca szaf, szafek i lufcika kuchennego. Ileż to razy przedostawał się na zewnętrzną stronę okna, a ja  dostawałam zawału niemalże. Wycofywałam się do przedpokoju, z gulą w gardle czule nawoływałam ryzykanta. Wolałam mu się nie pokazywać - zwykłe show odprawiane na mój widok było w tych warunkach zbyt niebezpieczne. Zawsze przychodził, porzucając obserwacje tego co w dole i gołębi..

Tak,  zabezpieczenie niby było, ale.. o nim w innym poście. Tu nieważne.

Bystry uczeń. Raz dostrzeżone odkręcanie kranu przez Gucia i umiał, zrobił się z niego puszczacz wody z kuchennego kranu, nigdy do picia, zawsze do obserwacji. Jak pryska, jak szybko moczy się futerko na łapce, i co się stanie jak strumień wody "spoliczkować" dwiema łapami. Szybciutko  i wolno. Uczeń/nauczyciel  - nie trzeba było długo czekać, Gucio podłapał pasję i nad zlewem tkwiły dwa kotusie prowadzące poważne badania. Łaska wielka, że wtedy płaciłam "od osoby", bo kranu nie zakręcał żaden, niestety.

Kiedyś zaobserwowałam, jak Fredzio zrzuca pudełko zapałek na podłogę, uważnie patrzy na leżące na ziemi, ostrożnie trąca trąca łapką po zeskoczeniu z blatu, bierze pudełko ze wstrętem w pyszczek (kilka prób tu było jak sobie ze świństwem poradzić), wskakuje na blat i upuszcza na ziemię. A ja się dziwiłam, czemu zapałki na podłodze i dlaczego nie chcą się palić.

Kot nie polujący, nigdy i na nic. Kiedy złapałam obserwowaną muchę i podstawiłam mu rękę z muchą pod pyszczek, obraził się na mnie. Prawdopodobnie przerwałam ważne badania, które miały być podstawą doktoratu. Za to gonitwy z piłeczką..

Raz zaobserwowane wchodzenie na drzewo przez idola z sąsiedztwa, Dżefa i po ptokach z naziemnymi spacerami. Uznał, że spacery to tylko po drzewach, a tak ogólnie to najlepiej jak będzie robił za pańciową etolę.  A spacery lubił. Bardzo. Tak jak jazdę samochodem i pobyty na tfudziałce.

Co do Gucia, wtedy był wiernym wasalem Fredzia. Sam bardzo inteligentny z rzadka to demonstrował. Godził się z tym, że pieszczoty będą, jak Fredzio nie będzie widział. Gdy przychodził na głaskanko, to było pewne, że Fredzio śpi, i to mocno śpi. Po pojawieniu się Mikusia na głaskanko przychodzili obaj.

Gucio i ja byliśmy pod opieką Fredzia, do której ten niespotykany kot się poczuwał.

Jak to wyglądało? Jeśli Kubuś atakował Gucia przydybawszy go samego, zawsze następował skok od tyłu na kark łobuza i natychmiastowa ucieczka, ponieważ jednak moja dzielna straż atakowałaa bez pazurków a Kubuś miał masę zawodnika sumo, to tylko skok całym ciężarem miał szansę na zbicie łobuza z łap. Często Kubuś zdążył się zamachnąć łapskiem zbrojnym w sztylety. Gdy zaatakował ich obu, i on i Gucio darli się przeraźliwie wołając ratunku. Spod fotela, zza wersalki, na wąskim pasku półki nad kaloryferem, wciśnięci w wąską lukę za pralką, z umywalki.  Pyszczkami w pyszczek nie dało się wygrać z bandytą, leciałam jak z pieprzem, bandyta  albo obrywał ścierką, albo złapany lądował w karcerze łazienki. Fredzio, solo występujący jako cel, pryskał błyskawicznie w pierwsze lepsze miejsce na górze. Zawodnikom sumo, tak szybkim na ziemi, źle wychodzą szybkie skoki. Gucio niestety był wolniejszy i skokami z góry Fredzio go ratował. Nigdy nie uciekł, gdy obok niego celem był Gucio.

Ja byłam broniona na zapas przed Łojcem. Niby nie było takiej potrzeby, ale nie ukrywam, ciągłe o różnym natężeniu stany zanietrzeźwienia były wtedy normalne u Łojca. Bywały stany głośne. Kotu nie podobał się ani smród alkoholu, ani zachowanie śmierdzącego ludzia. Skulony na łojcowej szafie czujnie go obserwował. Parę razy, jako zbyt agresywny na koci gust, był obiektem któremu skacze się na plecy i łeb z pazurami tym razem na wierzchu. Syczenie, warczenie wręcz psie, czasem bojowe zaśpiewy - tymi dźwiękami go ostrzegał gdy widział go w drzwiach mojego pokoju.  Nie ufał mu także wtedy, gdy Łojciec był trzeźwy.  Interesujące, że na Kubusia pazurów nie stosował, mimo że nie raz pazurem oberwał.

Kto by się spodziewał, że z chudego przepuklinowego maleństwa wyrośnie tak
mądre, dzielne, dobre i piękne stworzenie. Bo był piękny. Ogromny, ale nie przez tuszę, o wyjątkowo grubej i miękkiej sierści, z ledwo zaznaczonymi pędzelkami na uszach, z długimi dodatkowymi wąsami przy piątych pazurkach  na przednich łapkach, rzęsami godnymi Lolobrygidy i konkursowymi wibrysami. To były subtelne znaki półperskiego rodowodu. A wielkość - podobno mieszańce międzyrasowe mogą być o wiele większe od rodziców. Fredzio był. Nie ma co, przy Fredziu nie jestem obiektywna, nadal myślę o nim z czułością i zdziwieniem  cechami futerka na zawsze numer 1.

Kiedy pojawił się w kolekcji Mikuś, Tytusek był już na stanie i spacyfikował Kubusia. Mikuś pojawił się miesiąc, może dwa po nim. Fredzio szacuję że miał wtedy trzy i 3/4 roku, Gucio młodszy o dwa-trzy miesiące. Jako sama łagodność Mikuś dobrze się do nich dopasował. Z dwójki zrobiła się trójka przyjaciół. Był w podobnym do nich wieku, może trochę starszy lub ciut młodszy. Kotek z aksamitu.



Jak to się stało że ze stanu 2  + 2 zrobił się stan 3 + 2?  Pewien durny wędkarz-pijaczyna jest za to odpowiedzialny. Przywiózł żonie prezent z wyprawy, a żona prezent wystawiła za drzwi. Niezrozumiałe, że wystawiła akurat kota. U mnie kot by został, a mąż pewnie sam by uciekł. Kocina podobno pojawiła się na osiedlu we wrześniu. Ja znalazłam go dokładnie 6 grudnia, płaczącego rozpaczliwie. Owszem były już przedtem bardzo zimne dni i noce, ale wtedy ścisnął mróz, solidnie ścisnął. Kocina tego nie wytrzymał i zaczął płakać dramatycznym kocim tenorem. Wyciągnięty spod samochodu sąsiada, zwisał mi cicho i bezwładnie że zgięcia ręki. Sąsiad spotkany na schodach powiedział o wędkarzu, i że wystawia kotu jedzenie od września. Łapany pod sklepem wędkarz nie pamiętał skąd przywiózł kota, smędził pijacko że zapomniał, że koledzy, że kot sam przyszedł. Możliwe, że sam przyszedł. W pełni domowy, ufny i wszystkiego ciekaw. Ludzi też. Dla moich futerek był jak prezent od Świętego Mikołaja, i nie ukrywam, że dla mnie też, dlatego imię Mikuś. Jaki to był kontrast z bandytą i męczącym niedopieszeńcem!! Owszem ci też byli kochani, ale ileż nerwów mnie kosztowali... A za tym kotem ktoś lał łzy, niemożliwe, by było inaczej. Wiejski, ale udomowiony do bólu, potrzebujacy towarzystwa człowieka ale bez nachalności Tytuska. Którego Mikuś nawet lubił, zwłaszcza gdy chodziło o poranne śpiewy.

Bo szybko się zawiązał komitet pobudkowy składający się z wyelegantowanych galowo tenorów. Mikuś, Tytusek, Kubuś. Beczące żałosne płacze Tytuska, głębokie miauknięcia Kubusia nadające rytm beczeniu i płynny śpiew Mikusia, zaskakująco melodyjny i słodki. Wyraźnie sprawiający kotu przyjemność.
Cel był niby jeden - obudzić lenia, niech wstaje i da jeść. Co to ma być, żeby w miseczkach było tylko suche!!! Leń wstawał, otwierał puszkę, dzielił do miseczek i tu wychodziło szydło z worka. Fredzio i Gucio byli suchojadami nie brali udziału w występach. Raz że występował bandyta  z synusiem, dwa bo dla nich suche było ok. To mokrego mogłoby nie być.  Kubuś rzucał się do miseczki łapczywie ją opróżniając, Tytusek wolniej, ale staranniej opróżniał swoją. Mikuś widać było że z grzeczności trochę zjadł i poszedł uzupełniać posiłek suchym. Jego miseczkę opróżniał Kubuś. Czyli wychodziło na to, że Mikuś śpiewał dla samego śpiewu. Z uczuciem, zawodził melodyjnie jak prawdziwa gwiazda. Sinatra, na to imię też reagował.

Tenorzy dwaj, a właściwie to solista i tło muzyczne. Mikuś i Tytusek. Sekcja rytmiczna czyli Kubuś nieobecna.

Inną ciekawostką było jego zachowanie gdy słyszał dźwięk zbyt wysoki na jego gust. Fumkanie, paniczna ucieczka w wyciszone pudło wersalki, szafy z ubraniami lub jak azyle były niedostępne w kąt za sedesem w łazience. Długo nie wiedziałam, o co chodzi - dopiero koncert w radiu duetu sopran i skrzypce pozwolił mi się połapać w czym rzecz. Czasem nic nie słyszałam, a kot się chował, może słyszał dźwięki już dla mnie niedostępne. A ukochanym miejscem było to przy radiu, gdzie wyluzowany spał przy bywało ostrym rockowym graniu, ploszony wyłącznie dźwiękami zbyt wysokimi.
Co do wyglądu: zdjęcia nie oddają wdzięku tego kota. Niezbyt duży, czarniutki  z gładkim aksamitnym dziwnie ozdobionym bielą futerkiem - koloratka i stringi. Oraz ząbki wampirka, też bielutkie. Do kompletu złociste pobłyskujące zielenią oczy jako bizuteria. Do tego łagodność w tych oczach, miłe spokojne usposobienie, pełne wdzięku kołysanie ciałkiem gdy bywało że szedł innochodem, (ten chód podłapał od niego Tytusek, co widać na jednym ze zdjęć w poprzednim poście o starej gwardii). A kontrastowo to on upolował gołębia. Domowy bandyta zgłupiał, reszta nie umiała i kibicowała strasznemu widowisku, a gołębiem co wleciał do pokoju fachowo i błyskawicznie zajął się Mikuś. Łagodny spokojny kotek z aksamitu.

Widać zielony błysk w złotych oczach, wampirzy kiełek i kawalątek koloratki. Stringów niestety nie.

Czy tylko u mnie takie indywidualności,? O nie. Wszyscy znani mi ludzie mający codzienny kontakt z futrzakami wiedzą, że mają do czynienia z osobowościami o indywidualnych  charakterach, temperamentach, upodobaniach i nielubieniach. O zdolnościach, tak jak i u ludzi rozmaitych, różnej inteligencji i uczuciowości. Osobami jedynymi w swoim rodzaju, czasem ekscentrycznymi nie do uwierzenia.  Nie dziwi mnie więc kot biorący prysznic czy pływający, kot śpiący pod skrzydłem gęsi, czy razem z owczarkiem doglądający owiec. I do tego uczą się od siebie. Poranne tańce przed jedzeniem zaczął Fredzio. Załapały wszystkie.  Kaganek tradycji poniesiony i dziś Jacuś nieporadnie dołączył do stada. Czyli: przy porannym stawianiu napełnionej miseczki przed pyszczkiem, nie rzucamy się do jedzenia, tylko grzeczność wymaga by otrzeć się ciałkiem o nogę pańci, zawrócić, otrzeć drugi boczek. Grzbiecik wygięty w elegancki łuk, ogonek na baczność, łepek wysoko. Pańcia pogłaszcze i można jeść. Inaczej nie smakuje i dzień jest do dupy. Ponieważ kota jest więcej niż sztuka, rano mam przy nogach żywy labirynt,  aktualnie przy nogach kręci mi się wściekła Lisina i radosny Jacuś. Tenorów zwyczaj też obowiązywał, a gdy pańci nie trzeba było śpiewać, mieszały się czarne futra z białoszaroburym i szaroliliowym.

Tak to wydawało się że się fajnie wszystko układa, pokojowe sojusze zawiązane, idylla i szczęście ogólne gdy przyszedł cios. Do veta poszłam z Fredziem. Bo zaczął mi szczupleć i podejrzanie długo siedział nad miseczkami. I tymi z wodą, i tymi z chrupkami. Na dzień dobry, bez żadnych badań dostal zastrzyk wzmacniający, po którym zaczęła się gorączkowa i po tygodniu przegrana walka o jego życie.  Cukrzycę miał, niewykrytą cukrzycę, a durna vet bez badań zrobila mu wlew z glukozy. Diabli wiedzą czym poprawiła, ale kot mój najukochańszy pożegnał mnie znienacka. Co za czasy to były porąbane, dziś nie do pomyślenia taka niekompetencja. Skąd wiem, że cukrzyca? I że z winy veta to było? Ratowałam kota uparcie, wożąc go po vetach  w poszukiwaniu ratunku, i gdy jasne już było że nieodwołalnie odchodzi zobaczyłam ulotki z opisem chorób kocich wykrywalnych za pomocą prostych testów z krwi. Opis objawów cukrzycy, jak w pysk strzelił. O... nie puściłam płazem. Nienawidzę awanturników, ale po pochowaniu ukochanego futerka, moja furia wybuchła w twarz niedoukowi. Potraktowali mnie jak kretyna, który nie wie co mówi, ale chyba więcej musiało być takich furii, bo akurat ta vet przestała pracować w przychodni. Potwierdzeniem, że tak,  to była cukrzyca było zachorowanie jego mamy, perskiej księżnej. U niej cukrzyca wykryta i leczona, dzięki chyba śmierci Fredzia wykryta. Bo oczywiście, że podzieliłam się tragedią z koleżanką. Nie znoszę tej przychodni do dziś, a gdy bardzo rzadko się tam pojawiam jestem traktowana jak księżna, ale też jak księżna płacę tam rachunki. Bo owszem, bywam zmuszona do korzystania z ich pomocy, ale wtedy głosem ostrym jak brzytwa informuję, że mają dokładnie wszystko sprawdzić zanim  cokolwiek zrobią czy podadzą mojemu kotu.  I ogólnie uprzejmość ma tam jest z gatunku lodowatych, pomimo upływu lat.

Fredzio żył około pięciu lat i zostawił za sobą pustkę nie do zapełnienia innym kotem. I rozpacz, wyrzuty sumienia. Także coś w rodzaju wdzięczności do losu, że był.

Co do zdjęć. Nie mam żadnego poza zamieszczonym w pierwszym kocim wpisie zdjęcia Fredzia. Włamanie u mnie było, lecz czy to można nazwać włamaniem? Chyba nie. Po prostu, któregoś chłodniejszego wieczoru na pewniaka sięgnęłam po zawsze wiszący w przedpokoju cieplejszy szal a szala nie było. Nie było też w przedpokojowej komódce cyfrowego aparatu z masą zdjęć na karcie, a także  najładniejszego albumu ze zdjęciami, właśnie kocimi m.in. To czym zdobię posty, to odrzuty, niegodne albumu. Fredzia zdjęcia wszystkie były godne. Ktoś na szybciocha wszedł do mieszkania, zwinął co atrakcyjniejsze fanty dostępne w przedpokoju i sobie poszedł. Być może to był złodziej "obcy", ale równie dobrze mógł to być kolega do kieliszka Łojca. Nie zgadnę, ale niech się temu komuś o lepkich łapach to czkawką ciężką odbije i odbija do usranej śmierci.  Lata domowych spraw utrwalone na zdjęciach, wycieczki, przyjaciele, rodzina kocia i ludzka. Moja Gafunia pod koniec życia. Na karcie aparatu upaprane do niemożliwości lodami rodzinne dziecko, komunia dziecka gdy szalało po sadzie w komunijnej sukience i skrzydełkami aniołka na plecach. Na rowerze i rolkach. Niepowtarzalne choćby takie zdarzenia, a było ich sporo - kawał życia zapisywanego po odejściu Mamy. Źle jest mieć aparat z bardzo pojemną kartą pamięci. Ocalały klisze, brzydkie tandetne albumiki które też miały być zmienione na ładne i  luźne stosy zdjęć odrzutów i zdjęć z wycieczek, uszkodzona małpka-aparat ukryta za kliszami. A zapis kawału życia przepadł. Niby można wywołać klisze, ale nie mam do tego serca. Nie tak dawno to było.

No tak. Wyklepałam co konieczne, w tym skrótowo to, co do dziś jest bardzo trudne.  O Guciu będzie i Mikuś jeszcze się pojawi, i ogólnie toczy się wszystko dalej. R.R.


środa, 22 lipca 2020

Notatka 60 Czas zazdrości?

Dziwny czas. Kawalerowie zdeklarowani mi się poobrażali. Na mnie i na cały świat. Depresyjnie się poobrażały koteły. Przemocą wyciągam Gacusia z melin, zero ożywienia. Nie gada, nie bije, nie ma seansów pyszczenia na gołębie. Jeść je szybko i niedbale, mało, zupełnie jak nie on. Wzięty na kolana, wypieszczony, nie traci wiele ze swojego depresyjnego nastroju. Ale nocą przychodzi spać i śpi do rana, ciasno przytulony do mnie i do Felusia. Feluś też jak nie on, zalega bezwładnie  całymi dniami i nocami. Z jedzeniem i wigorem podobnie jak u Gacusia. Coś niedobrego dzieje się z moimi kiciami.. W nocy to spanie przy Gacusiu, jak najbliżej i mnie i Gacka, nigdy tak nie bylo. Było przy mnie, ale pilnowali odległości pomiędzy sobą. Nagle nie mam pełnych życia zawadiaków, są pokładające się  depresyjne ociężałe kotusie zamiast. Małego nie unikają,tzn nie uciekają przed nim, jak przyjdzie do zalegających ignorują go jak mogą, tyle tylko że starają się zalegać poza zasięgiem. Nic nie rozumiem. Lisina znowu kurowana srebrem, kryje się po kątach gdy wracam do domu. A potem śledzi Jacusia, popatrując, czy nie ma lepiej. Jak je, stara się jak najszybciej zjeść swoje by odepchnąć małego i jemu też zjeść. A je tak łapczywie..

Choinka, nie jest dobrze. Jacuś na kolanach, Lisina go pilnuje i patrzy czy głaskany, i czy nie da się też władować. Naprawdę nie jest dobrze. Czas zazdrości?





Pisała zaniepokojona R.R.
Ps.1
Dzień później. Nic się nie zmieniło, poza tym, że Lisia Lisiunia wyciąga do małego pazurzastą konkursowo łapę. Z groźbą i wyzwiskiem na pysku. Nasyczałam i nakrzyczałam na gender, po raz pierwszy od bardzo dawna. Obraza. No pięknie. Trzy obrażone dorosłe stwory. W tym dwa z depresją.

Ps2.
28. 07.20 Vet dla Felusia. Zastrzyki w tyłek, udka i kark. Przeciwzapalne, nawadniające, maluśka porcja relanium. Małe pogryzło go. Nie umiał i nie chciał bić małego i małe to wykorzystało. Feluś się załamał i prawdopodobnie postanowił umrzeć.  Tak to wyglądało. Ironia losu nieprawdopodobna - Podstępny Gryzacz pogryziony i jako (chwalmy cuda!!!) normalny kot nie ma się jak odgryźć. Bo normalne koty obowiązuje żelazna zasada: małego się nie bije. Z kotkami bywa różnie, ale normalne kocurki domowe (lwy mają inaczej) przestrzegają jej bardzo. Jutro jazda do veta z Gacusiem, bo postanowił umrzeć razem z Felusiem. Obroże już noszą, sprawa zrobiła się paląca a kropelki nie doszły. Forsa wybiega mi dzikim wizgiem z portfela. I padam na ryja..

Moje futerka są nieszczęśliwe, czują się niekochane i odrzucone. Ja żadnego kotusia nie odrzucam, kocham je gorąco ale najwyraźniej starszy skład ma mi za złe Jacusia. Nieważne, że nie było żadnego wyjścia i gdybym malucha nie wzięła happy end by raczej dla niego nie nastąpił.  Teraz zaczyna mi się pod czaszką kotłować myśl, że skoro i tak walczę z demonem zazdrości, a jest sezon na małe kociaki, to może sprawić Jacusiowi rówieśnika. Braciszka. Tylko pytanie czy to ma sens i jak to zrobić by Jacuś nie był zazdrosny i nie nabawił się nerwicy. Może byłoby to odciążeniem dla starszyzny, bo ona nie wytrzymuje wigoru Jacusia. A Jacuś miałby kolegę do zabawy i gryzienia. A może dobiło by to starszaków? Zagwozdka.

Poniżej prezent dla mnie, temat aktualny. Zemsta po odrzuceniu w pięknym wykonaniu Ewy Cichockiej.


Pytanie, czy moje futerka się mszczą jest głupie. Niepotrzebne szpilki i wosk, rachunki u veta i mój strach o nie, to niby co to jest? Wiadomo, może nie chcą, ale samo im wychodzi.  Jasna dupa, jak te obroże śmierdzą!!! Mam spać w tym smrodzie??!!! Litości!!!

Ps.3 29.07.20. Noc przespaną spokojnie. Z zestawem F-G w pokoju, otwarte na oścież balkonowe okno nie pozwoliło się udusić. Może by się i obyło bez veta? 
Nie. Trudno. Sprawdzimy, dowodnimy, chyba tylko uspokajacz do odpuszczenia..

Już po. Nie żyję, Gacek zdrowy jak koń. Nie, konie chorują. Co jest bardzo zdrowe i pysk drące? Jak to coś zdrowy. Nawodnienie, reszta odpuszczona. Czip sprawdzony, działa. W autobusie napyskował na wszystkich. Dobrze. Znaczy wraca do formy. Obroża pochwalona. Podobno same zioła, jedzie to niemożliwie eukaliptusem, miętą i jakby stężonym rumiankiem. Trochę kamforą, waleriany nie czuję. Z resztek obróżek F i G zrobiłam obróżkę małemu, skoro pochwalona i można. Jeśli ta mania gryzienia i napadania jest nerwowa to pomoże. Założyłam. Jeszcze napada i gryzie.

Feluś raczył wyjść z kąta, do Gacusia i do mnie. Cichutki i podejrzanie spokojny, ALE WYSZEDŁ. Siku, picie, głaskanki - jedzenie powąchał i "zakopał".  Jacuś jest znów zbójem.

Muszę się przejść po zoologicznych, były tylko dwie obróżki, przydałaby się jeszcze jedna dla Lisiny, może jak całe stado będzie pachnieć tak samo atrakcyjnie i po swojemu to wszystko się poukłada. Nie zamierzam kupować następnych obroży. I naprawdę mnie kusi, żeby wykorzystać tą śmierdzącą sytuację i dokicić maluchem.  Tydzień poczekam, i ew. zadziałałam. Nie może być tak, że mi Jacuś rośnie na tyrana.
Z Felusiem jeszcze jutro do veta, jeszcze nawadnianie. Trzy dni nie pił, a teraz coś słabo nadrabia.

Ps.4 30.07.20 Powiało normalnością, chyba. Rano F. Jak normalny niedepresyjny kot poprzeciągał się przy kuwecie, łaskawie zniósł atak małego szalejącego przy jego ogonie. Gacuś minął ich i skorzystał z kuwety. I normalnie w czasach przed Jacusiowych już byłaby awantura albo foch, tym razem Felek spokojnie skorzystał po.  Niepedagogiczne wycałowałam na pożegnanie duże łebki, małe wygłaskałam. Feluś mruczał. Aż niemożliwe.

Czas opisać jak doszło do tego ponurego epizodu. W sobotę pojechałam do kuzynów. Tym razem mało udana wizyta. Po powrocie zlekceważyłam opowiastkę Łojca, o tym, że małe uwzięło się na Felusia, i on cały czas usiłował się schować. W niedzielę miałam pojechać na giełdę, zawróciłam z przystanku, bo portfel został w domu. Już na schodach słyszałam śmiech Łojca i Włodka, rechotali na całego. Okazało się że małe pogryzło Felusia i to mocno bo "wrzeszczał" jak to Feluś szczekliwymi głośnymi miaukami mało kocimi. Bardzo ich to bawiło, i to że nie umiał się uwolnić od malego. A małe rozochocone na całego ciągle robiło napadozasadzki. I tu ja zrobiłam pierwszy błąd. Zamiast usunąć i odizolować małe, wyniosłam na izolację Felusia. I zostawiłam go samego na czas gotowania obiadu. Złamałam tym samym podstawową zasadę, że izoluje się winnego.
Kotu już w tym momencie musiał się zawalić świat.
1- on pogryziony
2- śmieli się z niego,
3- zawinił? Czym?, mimo że spotkała go krzywda, został ukarany.
Tak kombinuję, że to tak odbierał. Ludziem takie coś też by wstrząsnęło. Zawiedli ci co powinni kochać i bronić. Skrzywdzili.

Nie zauważyłam, że kotu świat się zawalił. Czerwone światło błysnęło mi w poniedziałek. Nie powitał mnie po powrocie do domu. Wcale nie wyszedł z dużego pokoju. Wyciągnęłam go z meliny jeszcze Maciusia, schowek za dawno nie używanym telewizorem. Nie jadł, nie pił ociężale poszedł do łazienki i tam przesiedział do rana. Mój drugi błąd- na chama wypieściłam. Widziałam przecież że coś jest mocno nie tego, ale w głupocie swej zbagatelizowałam. Duży pokój zamknęłam. Co z tego. We wtorek rano Łojciec go tam wpuścił, mimo że prosiłam by tego za skarby świata nie robił. I kot przepadł. Zaraz po moim powrocie, niemiłosiernie spocona zaczęłam poszukiwanie zbiega, demolując przy okazji pokój. A kota nie było. Rozebrana na części kanapa, poodsuwane meble, wybebeszona szafa, do której przy uporze Felusia mógł się włamać. Nic. Nie ma kota. Nauczona przebiegłością Maciusia rozebrałam obudowę kaloryfera, nadal nic. Poduchy foteli, bo może pod? Nie. Ale jedno oparcie wyraźnie grubsze od dołu. Przewrócony fotel i jest!!! Podszycie oderwane i w oparciu bezwładny, rozgorączkowany kot. Telefon po taxi, telefon do veta. Na taksówkę czekałam z zaciśniętymi zębami, tupiąc nerwowo. No i dalej akcja zastrzykowa, prosto od veta do galerii po obroże. Tak to się odbyło. W dużym pokoju nadal ruina. I mam to w dupie na razie.  To Bordello z postu 62 może się schować, tam jest armagedon.

Za dziesięć dziewiętnasta.  Vet dziś odpada. A powinien być. Dłużej niż myślałam trwało poszukiwanie obróżki, nie przewidziałam, że Feluś znowu się schowa. Nie tak ostatecznie, ale jednak. Dobrym znakiem jest to, że nawiązuje się komitywa pomiędzy F i G. Bo Feluś schował się w melinie nr.1 do tej pory pilnowanej przez Gacka jak skarb. A dziś zajrzałam do Gacusia, wygłaskałam uszatka leżącego na brzegu i cudem za szarego futerka zobaczyłam kawałek burego.  Wyglądało to tak, że Gacuś udostępnił lokal i jeszcze pilnował żeby gość miał spokój.  Mały bardzo ciekawy, jednak skok na szafę z komody poza jego zasięgiem. Jeszcze. Wieczór młody, więc F może raczy zejść do jedzenia. Gacuś też nie jadł, pilnuje twardo Felusia. Lisina i Jacuś już pojedli.

19:20 pohałasowałam miseczkami, podziałało. Przyszli obaj, pojedli, wygłaskani powskakiwali na wiszące kuchenne szafki. Sekundy temu. Jest czterdzieści po dziewiętnastej.  Niewiarygodne, razem. Jest szansa, że w końcu zawiążą sztamę na stałe, po blisko trzech latach życia pod jednym dachem. A tak to były bitki, granie na nerwach no i to podstępne gryzienie Felusia. Teraz Gacuś do Felka milczy, i nagle nie przeszkadza mu jego obecność. Chwalmy małe korzyści. Oczywiście gender nie byłaby sobą, gdyby pozwoliła im zjeść w spokoju. Wyniosłam ją do Łojca z dodatkową miseczką. Małe do siebie z drugą i panowie zjedli w spokoju. Uff.  Wypuszczam szkodniki, i małego i rudego szkodnika.
Zejście z wysokości milorda. Schudł, teraz waży 4,9 kilograma. Gacuś tyle samo, i też schudł. Było po 5,1.



Gacuś na widok srajtfona spruł. A przed chwilką skończyłam rozmowę z T. Jej siostra ja odwiedza i ona chce żebym siostrze wydała Gacusia. Nie było po tej strasznej wtopie ze znajomym i po kłótni tematu. Myślałam, że dali sobie spokój, kotulek zostanie polakiem, po za tym sprawili sobie psa. A tu masz. Jak na razie powiedzialam, że nie podoba mi się ten pomysł i że nie. Miało być sprawdzone, czy nadal Gacuś kocha młodego T. Bardzo słabo znam siostrę T., a miało nie być nigdy więcej obcych rąk. I ten pies... Temat wrócił w wersji która też mi się nie podoba, a jednak, cholera, czuję się jak ostatnia świnia.  Osiwieję do reszty, jak nic. Kilkanaście linijek wyżej cieszyłam się, że F i G zawiązują sztamę. Gacek przed chwilą udowodnił, że aparat go nadal zabija, a Feluś nawet nie zanotował wyciągniętej ręki.  Mały jak po sznurku podbiegł napadowo do zeszłego z wysokości Felusia. Po napadzie na mnie. A mnie traktuje jak walerianowy drapak-drabinę połączony z przytulanką. Słodkie i bolesne. Jak Fredzio odkrył, że najlepiej być etolą. Jak się nie jest zbójem.

Gender zaraz będzie wymiotować. Pewnie, jadła jak buldog, całą paszczą i zachłannie. Nie, chyba jednak nie będzie. Cisza.

Ps5. 31.07.2020. Obraza po vecie. Zranione spojrzenie typu "znów mi to zrobiłaś" i "mówiłaś, że mnie kochasz".  Złapałam, wycałowałam trochę przemocą, wytuliłam sztywniaczka, wychwaliłam że był taki dzielny. Podstawiłam miseczkę z jedzonkiem pod nos, szykowałam ją jedną ręką, przegięta do tyłu, z kotem na klacie przytrzymywanym drugą ręką.  Zdezorientowany, bijąc ogonem zjadł wszystko i poszedł do Gacusia zalegającego na moim łóżku. Zostawiłam ich, zdaje się, że Feluś jest teraz obrażony, bo obraza nie wyszła. Gacek uchylił powieki i znów zasnął.  Może idzie ku lepszemu. Jak wrócę z Biedry, wypuszczę gender i małe od Łojca. Zobaczymy.

Mały konkursowo zarobił fangę od Gacusia. Żyje, oberwał typowego "boksa", z tych niezbyt silnych. Dobrze, czyli Gacuś się wobec małego wstrzymuje z biciem. Jacuś wstrząśnięty, na szczęście nie ma reakcji kocięcego Felusia, czyli nie staje do boju. Gacek dlatego nauczył się walić łapą jak młotkiem, bo nie mógł sobie inaczej poradzić z namolnym i nadaktywnym Felusiem. Jacuś po dłuższym dumaniu zaczyna mycie, niezbyt mu idzie z sięgnięciem do łopatki prawej łapki- tam go kuksął starszy kolega. Lisina zaczyna cyrk pod tytułem "tego kota nikt nie kocha" , o nie, nie będzie tak. Wyciągam zarazę z kąta i lekceważąc fumy pryskam jej japę srebrem. Wyrywa mi się spod ręki jak z katapulty, ale chwilę po tym długo korzysta z kuwety, i idzie jeść. Czyli jej deprecha zażegnana.

Ps6. Cdn. w nowym poście

niedziela, 19 lipca 2020

Notatka 59 Trzecia sobota męcząca.

W piątek wróciłam do domu otępiała ze zmęczenia. I od snu, który mne powalił niczym narkoza w powrotnym pociągu. Cud, że się obudziłam na czas bo różnie mogło być, możliwa była pobudka w Poraju lub Gliwicach. Otępiała też od wycia syren w centrum. Co kto chce, pogotowia ludzkie i gazowe, straże pożarne, policje... Wszystko jedno za drugim, długaśnym pierońsko szybkim sznurem.  Nie sprawdzałam i nie będę sprawdzać co i gdzie się stało, zdaje się że ciekawość też mi stępiała. Dźwiganie do domu kociego żwirku, puszeczek i saszeteczek w ilości nieprzesadnej (ale jednak dodatkowe obciążenie było) też mi nie poprawiło ani humoru, ani poziomu witalności.

Jeszcze parę składowych mojego stanu mogłabym wypisać, ale ileż można. Od tego nic się nie zmieni, tylko dół wydaje się głębszy skoro tyle łopat go kopie. I tak nic łopatom nie zrobię. Ale z dołem można już coś kombinować. Wyleźć, albo spłycić. Ewentualnie, jak na chwilę obecną nie ma jak wyleźć, to sobie trzeba znaleźć jakiś stołek, coś  co pozwoli łeb wystawić. Tak jakoś mam w organiźmie, że z każdym (po narkozie się nie liczy) przebudzeniem patrzę na świat z optymizmem. I szukam sposobu by dół zasypać. Tym razem chyba zapomniałam, że jednak należałoby uważać, coby piachu na łeb sobie nie sypać.

Zaczęło się pięknie, barwną giełdą staroci. Ta impreza ma solidne osadzenie w historii najnowszej miasta. Chociaż, dwadzieścia lat, to tyle co nic, to niby puch, drobiażdżek. W tej lokalizacji giełda jest od ośmiu miesięcy, wcześniej była na rynku wieluńskim, a jeszcze wcześniej na starym rynku, tym który  teraz przechodzi modernizację.

Przyjemność dla oka duża, niby rzadko tam coś kupuję, ale przez lata jednak się tego nazbierało. Bo lubię. Prezenty dla domu, prezenty dla rodziny, przyjaciół. Taras zaprzyjaźnionego domu oświetla meksykański lampion, siejąc w mrok tęczowe pasma. Nawet moje kotusie przez lata korzystały z manii - spanka, szafka na żarełko.

A potem, jak ten królik z baterią w tyłku postanowiłam skoro nic nie kupiłam, zaspokoić pasję łowiecką w ciuchlandzie. Bo pandemia spowodowała, że przed nosem mi przemknął zakup zasłony w papugi i tukany. A teraz zamykają o siedemnastej.  Sortex, niedaleko Kauflandu a normalnie to bardzo daleko od mojego domu.

Pojechałam, przerzuciłam stosy przeogromne szmat w poszukiwaniu poszewek na poduszki, jakiejś spódnicy mi się zachciało, spodni, bluzki, sukienki. Zasłony przegrzebałam kilka razy, bo może gdzieś się chowa godne zastępstwo za tę z ptaszyskami. Nic nie znalazłam interesującego. Cały ten ogrom szmat niby tak fajny, nie nosił cech tzw. nowego towaru. Miałam raczej wrażenie, że to odrzuty ostateczne, tuż przed pakowaniem ich jako czyściwa. Plamy, przebarwienia, zmechacenia i przetarcia, dziury, rozdarcia, wystrzępienia. Brak guzików, zepsute suwaki. A jak całe i zdrowe to albo brzydkie albo sztuczne do niemożliwości.

O ile na giełdzie dałam popalić nogom, to tam dałam popalić rękom. Bo jednak się upierałam, żeby coś kupić.

Jeszcze Kaufland. Zakupy jedzeniowe dla futerek. Nie kupuję już od lat internetowo.
Kłopoty z Łojcem jako odbiorcą paczek były straszne i trzeba było dać sobie z tym spokój. Więc dźwigam. Tym razem 250 PLN poszło w solidnie napakowane torbiszcza.
Kilometr do przystanku, tak radośnie przebyty bez obciążenia, z torbiszczami jest traumą. Pogoda swoje robi, upał zaczyna działać, więc ledwo żywa docieram do domu.

W domu, Łojciec twierdzi, że nie ma co jeść. Jogurty mu się skończyły, mięsa na niedzielę nie ma, cukru też. I coś do picia.
Biedronka. Olej, 8 jogurtów, mleko, woda napój pomarańczowy, mięso, jabłka, brzoskwinie, ogórki, ziemniaki i cebula.
Cukier, mąka, makaron, ryż i jeszcze dużo tego. Strongwomen i miliarderka to ja.

Tym razem, po doniesieniu zakupów nie żyję. Łojciec chce jeść. Z wewnętrznym dygotem smażę rybę, jedyny ludzki zakup z Kauflandu. Stworki nakarmione rano dostają dubla.

Potem przychodzi sąsiadka. A tu w domu syf, kurz i ogólne Bordello bum bum. Pogaduszki pogaduszkami, ale niestety dupę będę miała obrobioną  jak nic. Lisina przy niej wymiotuje mi na łóżko, Gacek wali rekordowo śmierdzącą kupę, małe szaleje jak nakręcone, Feliks ostentacyjnie  i obrazą patrzy na gościa. Łojciec na cały regulator ogląda jakieś szczekliwe brednie w TV.  Kiedy sąsiadka sobie idzie nie mam siły już na nic. Kotłuje mi się po mózgu treść pogaduszek, przydałaby się jakaś lektura domóżdżająca, bom głupią została po wizycie. Pranie się toczy swoim trybem, a ja bezmyślnie siedzę z Gacusiem na kolanach. Godzina dla Gacusia, chociaż on niech korzysta.  Kiedy pranie się zrobiło, co R.R. Czytaczu robi? Zamiast posprzątać, wyjąć suchy koc z szafy, cokolwiek, ruszyć się jakoś R.R. na bezczela lekceważy rzeczywistość i wkleja cykanki z rana. Ślad, że było fajnie.

Proszę bardzo, jak sobota bez zieleniny i rodziny to trzeba korzystać.

A dlaczego wymioty u Lisiny? Możliwe że dlatego.







Spuchnięta mordka to jedna sprawa, eleganckie pierścienie z gąbki na pazurach druga, materac do szycia trzecia. Możliwe też, że wymioty z innego powodu, bo pilnuję i zdejmuję biżuty.  Dziś załatwiła mi wczoraj położony koc. Mam suchy na zmianę, załatwiony właśnie wiruje. No i tak to sobie ładuję baterie. Myślę, że nie jestem jedyną.

Pozdrawiam Czytaczu. R.R.




Notatka 58 Co król nocami porabia?

Król nocami rozrabia, szukając tronu i łoża. Tak rozrabia.







W końcu, jak naszeleścił, naszumiał i naszurał zrezygnował z reklamówki jako komnaty sypialnej i  poszukał innego łóżeczka.
Ten król był bardziej uparty.

Niniejszy post częściowo tłumaczy dlaczego bywa że nocami nie sypiam. Ileż to nowoczesnej kakofonicznej muzyki da się wyprodukować przy pomocy reklamówki z ogórkami, toczonej piłeczki, lub ganianek z kolegami...
A pobudka o szóstej, jak futerka będą łaskawe. Rozgoryczona i niewyspana R.R. pisała.