Czytają

piątek, 11 listopada 2022

Notatka 467 znów księżyc, zły dzień i paczka.

Niewiarygodne, ale trzeci dzień łysy wygląda pełniowo. Trzeba się nieźle wysilić żeby zobaczyć że jednak ciut go ubyło i nie jest to pełna pełnia. Od prawej strony, tak od góry, łysy już przycięty.

Paczka do mnie przybyła. Ho-ho-ho! Mikołaj przed czasem☺️.

Dzień miałam paskudny bardzo do pewnego momentu, zawrotowy. Zataczałam się po chałupie, opierając się sugestiom ciałka że najlepszą pozycją to leżąca i nastrój siadał mi w szybkim tempie. Nie poprawił sytuacji telefon z wieściami wrednymi, na które lekarstwa nie mam. Nie moje to kłopoty, ale cholera, że też nie jestem ani nababem ani cudotwórcą. Ani chirurgiem o złotych rękach. Starałam się pocieszać strapionego kolegę jak umiałam, ale prawda jest taka, że pamięć jak to było z chorobą Mamy odzywała się przeszkadzając w pocieszeniach. Tak z mamą kolegi jednak być nie musi, prawda? Prawda. Ale to że może już niezwykle przykre. 

Nie mogłam po tym telefonie znaleźć sobie miejsca, tłukłam się po chałupie jak pijany Marek po piekle i dopiero konieczność ratowania Rysi mnie otrzeźwiła. 

Przy mnie moja kocia zapragnęła zanurkować jednak za kuchenką, odsunęła jakimś cudem jedną zastawiajacą szparę pomiędzy kaflami a kuchnią pasztetową foremkę i dalej badać dziurę. Foremki są dwie, z acropalu, dosyć ciężkie, ale jednak nie dość ciężkie.  Za ogon wyciągnęłam rudą małpę, w ostatniej chwili. I z przypływu adrenaliny od razu przestałam się zataczać. 

Dziura zastawiona garami, ale od razu i natychmiast zaczęłam myśleć co by tu, żeby więcej nie było takich akcji. Wymyśliłam. Castorama, natychmiast, póki wiem co chcę zrobić i póki w oczach mam pomysł JAK. Listwa do przyklejenia na kafle, docięty kawałek grubej sklejki i nie będzie nurkowań. A dodatkowo podpórki pod półki i zawiasy, i biała  farba do metalu i kołki rozporowe. I popatrzeć na podłogowe sprawy. Na krany. Po drodze do sklepu odebrać paczusię wysłaną przez MP. 

Cykanki z drogi po paczkę i do Castoramy. Głównie łysego.









W Castoramie nastąpił odpływ adrenaliny. Te ceny, rozpacz decyzyjna które kołki najlepsze, podpórki nie takie, białej farby młotkowej Hammeraita nie ma. A już podłogi i krany, o rany. Na razie mogę sobie wybić z głowy, ceny poszybowały i nic mi się nie podoba. Nie przykroją na poczekaniu sklejki. Listwy do doklejenia z tego wszystkiego nie umiałam znaleźć a potem podjąć decyzji która. Przegląd klejów, jak do ceramiki to nie do drewna ani do pcv. Bardzo miły castoramowy poleca klej za ponad cztery dychy. No nie. Jednak nie.  Nie kupiłam, stwierdziłam że spróbuję z rzeczy walających się w piwnicy, tam przynajmniej deszczułka i jakiś kawałek listwy powinien być. A potem kleje, i nie ma mowy o blisko pięciu dychach, u modelarzy kupię taki co wszystko wiąże na mur a jest w niewielkich opakowaniach i o wiele tańszy. Kupiłam za to przeceniony wiciokrzew, co tylko odrobinkę pomogło na dupandę znów wracającą. I kręciołę. 

Paczkę otwarłam późno, gdy co nieco ochłonęłam z kręcioły, i od razu dupanda mi przeszła.  Zdumiewające, prawda? 

Co w paczusi opiszę może w którymś kolejnym poście, w nim też postaram się odtworzyć to, co pożarł mi kiedyś przy publikowaniu świnia Blogger, Kocurku. 

Nie teraz, bo jednak wypadało by już się rymnąć lulu i raczej nie dziś (trzecia godzina tego dnia wybiła), bo będzie pracowity inaczej. Ogólnie to się zapowiada mrówcze zabieganie w najbliższym czasie.

Dziekuję bardzo a bardzo.

Pisała R.R.


wtorek, 8 listopada 2022

Notatka 466 pełnia

Dzieje się. Kciuki znów należy trzymać za Mefisia. 

No i jest  pełnia. Niepokojąco piękna.

Świeci łysy niemożliwie, z wysoka świeci w pięknej tęczowej obręczy, której to obręczy srajtfon jak zwykle nie łapie. Wiem że pełnie różnie nazywają, a to wilcza, a to robacza, ta podobno bobrza lub szronowa. Poniżej nazwy wszystkich, źródło to artykuł na bryk.pl, a inne podają inaczej lub uzupełniają, stąd pełnia szronowa.

Styczeń — Wilczy Księżyc. Nazwa pochodzi od często słyszanego w tym okresie wycia wilków. 

Luty — Śnieżny Księżyc. Oczywiście od szczególnie obfitych w tym miesiącu opadów śniegu.

Marzec – Robaczy Księżyc. Zawdzięcza nazwę dżdżownicom, wychodzącym w tym okresie z ocieplającej się wiosennej gleby, w której spędziły zimę. Według innych przekazów nazwa może pochodzić także od innych robaków, które stają się w tym czasie aktywne i wychodzą ze swoich kryjówek.

Kwiecień — Różowy Księżyc. Taką barwę mają w tym miesiącu tzw. różowe mchy, czyli miejsca porośnięte wiosennymi kwiatami – floksami skrzydlatymi i dzikimi.

Maj – Kwiatowy Księżyc. Nazwa pochodzi oczywiście od obfitego w tym miesiącu kwitnienia wielu kwiatów. 

Czerwiec – Truskawkowy Księżyc. Od okresu zbioru truskawek, które w tym miesiącu są najdojrzalsze.

Lipiec — Koźli Księżyc. Od poroży kozłów i jeleni, które w tym czasie osiągają najdojrzalszą postać

Sierpień — Księżyc Jesiotrów. W tym miesiącu w Wielkich Jeziorach i Champlain najłatwiej złowić jesiotra, ponieważ kilka miesięcy wcześniej następuje okres tarła tych ryb i dlatego jest ich w sierpniu najwięcej

Wrzesień — Księżyc Żniwiarzy lub Kukurydziany Księżyc. Jak obie nazwy wskazują, jest to w niektórych częściach Ameryki Północnej okres żniw kukurydzianych

Październik — Księżyc Myśliwych, czasem Księżyc Żniwiarzy. Nazwy pochodzą od okresu żniw oraz czasu, w którym odbywają się polowania na zwierzynę.

Listopad – Bobrzy Księżyc. W tym okresie bobry kończą swoje przygotowania do zimy i chowają się do swoich żeremi, by zapaść w zimowy sen. 

Grudzień — Zimny Księżyc. Nazwa odnosi się oczywiście do tężenia zimowych mrozów.

Jest jeszcze niebieski księżyc, to nazwa pełni dodatkowej w kwartale, piątej. 

I ta pełnia, ona różnie wpływa na ludzi. Nie śpią, lunatyczą, tracą hamulce mordując, napadając i gwałcąc. Lub tracą hamulce ulegając łagodniejszym zachciołom typu głupie zakupy lub łakomy napad na potrawę o której wiedzą że zaszkodzi. Ja nie uległam zachciołom, owszem, byłam na zakupach, ale tylko to co konieczne, żadnych nadprogramowych dziwów. Zadowolona że tak i że zakupy się obyły bez napadów, dotarłam do chałupy. 

Czy to może być wpływ pełni? 

W dwóch różnych butach odwaliłam zakupy. Trochę mi się dziwnie szło, ale nie spojrzałam, uznając że jeden but ciaśniejszy bo nóżka znów spuchła. 


Może ta pełnia wcale nie bobrza czy szronowa. Może pełnia roztrzepanych i roztargnionych? 

Pisała R.R.




sobota, 5 listopada 2022

Notatka 465 Ryszarda IV Waza



Narozrabiała ruda cholera. W momencie wczoraj odwaliła taki numer, że jeszcze dziś mam co sprzątać. Nie, nie oberwała, ale okrzyk QURRWO!!!!! wyrwał mi się z wyjątkową mocą. A było tak. 

W piątek wieczorem zgłodniałam. Coś bym zjadła i nawet wiedziałam co najchętniej. Naleśniki, ot co. Smażone z litra mleka, w ilości dużo większej niż normalnie pochłaniam, do nadziania na bieżącą chwilę serkiem, a na sobotę nadziane w sobotę, tym, co mi sie zachce i co będę miała. Może prażone jabłka, może liść sałaty i plaster wędliny, albo jeszcze coś innego.   Bo sobota miała być bardzo robocza.  Wiedziałam, że w sobotę będę w Bobusiowie i wrócę uchechtana (jak się to pisze, taki gwaryzm?) po pachy. I nie do przygotowywania żarcia mi będzie. Tak, w Bobusiowie jestem karmiona i to dobrze, ale dziwna rzecz, po powrocie do domu okazuje się że jestem głodna. Jak nie ja. Zwykle ze zmęczenia napycham się czymś lajtowym w przygotowaniu lub idę spać głodna, co podobno zdrowe. Mnie ogólnie od dłuższego czasu nie jest do szykowania żarcia, jak najmniejszym wysiłkiem opędzam potrzeby organizmu, więc wiadomo, że znów zlekceważę potrzeby. I będzie chińska zupka lub nic, więc te naleśniki to może być ratunek i dobry pomysł. Tak kombinowałam.

Więc po wieczornym napełnieniu futrowych miseczek rozrobiłam masę na naleśniki. I nagle się okazało, że miski z nią to muszę wściekle pilnować, bo Rysia, przypominam, NAJEDZONA, pcha się do niej jak głupia. Zdejmowałam z kuchennego blatu małą cholerę ze sto razy, a po pierwszym zdjęciu dostała na swoją miseczkę dodatkową saszetkę którą zlekceważyła. Bo w misce był jadalny skarb, smakołyk nad smakołyki. Zabierałam miskę sprzed nosa, przestawiałam, przykrywałam. Te pół godziny podczas której naleśnikowe ciasto ma rozklejać mąkę i nabierać w temperaturze pokojowej właściwej konsystencji spędziłam wściekle pracowicie i nic nie pomogła pokrywka. W końcu wyniosłam rudą zarazę do mojego pokoju, zamykając drzwi. Ona ich nie umie otworzyć, Jacuś i Feluś umieją, ona jeszcze nie. Rozrobiłam na nadzienie serek, wyjęłam olej, naleśnikowe patelnie i poszłam do łazienki przed robotą. Rumor. Łomot. Trzask. Feluś wypuścił gangrenę i oczywiście od razu i natychmiast skorzystała z okazji. I narozrabiała, w czasie tak krótkim, że dłużej trwało pewnie wypowiedzenie słowa QURRWO. 

Miseczka z serkiem w skorupach. Serek wszędzie.  Olej, jedna trzecia butelki wylane. Plastikowa miska z ciastem wywalona, rozlana zawartość na kuchenkę, podłogę, no wszędzie. Stłuczona szklana pokrywka, metalowa obręcz z niej oparta o drzwi wejściowe do chałupy, gałka od pokrywki z promienistą ostrą jak skalpel drzazgą, reszta szkła potłuczona na drobne kostki. Nie wiadomo jak dotrzeć do zmiotki, szmaty. A mały gnój próbuje w tym syfie to serka, to oleju, to rozlanego ciasta, z łapkami w brei kiedyś jadalnej, wśród skorup po serowej miseczce i szklanych odłamków kiedyś będących pokrywką.    Zero nerwowości. Dopadła skarbu. Toteż okrzyk mi się sam wyrwał. Piszczący protestujący potwór został dopadnięty, mimo wierzgania łapki zostały wypłukane, ufajdany brzuszek również, potwór zamknięty w połojcowym pokoju, tych drzwi żaden stworek nie rozpracował. A ja przystąpiłam do uprzątania. 

Informuję, że takie coś to sprząta się przefatalnie. Maże się to, strasznie płucze się ścierkę, niby domyte po przeschnięciu okazuje się że wcale nie domyte. Odpracowałam wczoraj podłogę, rano się okazało że skąd, wcale nie. Została na dzisiejszy wieczór zalana ciastem kuchenka, przykryta tacami i deską do krojenia bo wczoraj bark i ręka wyły już że sobie wypraszają. I powtórnie podłoga, bardzo widać że coś nie teges. Przez rysiowe zbójowanie dzisiaj nie byłam w stanie posadzić czosnkowych cebuleczek. Pierwsze dwadzieścia sztuk i finito, nie da rady. Więc pozostała setka rozrzucona garściami tam, gdzie miała być posadzona. Ciekawe czy cokolwiek z nich wyrośnie. Plan w Bobusiowie znów nie wykonany, ręką znów muszę gospodarować oszczędnie i była chińska zupka. Ciekawe jak się dopiorą ciuchy. 

Potwór w ramach zemsty za oburzające znęcanie się nad słodką kruszynką walnął na środku pokoju Łojca kupsko. Lafirynda.



Powyżej lafirynda Ryszarda Trzecia Waza.

Moja jest Czwarta Waza.

Pisała R.R. 


Ps 1 Pomysł z zostawieniem na zaś rozlanego ciasta nie taki zły. Owszem, jeśli zmywać podeschnięte to makabra do kwadratu, ale okazuje się, że to co podeschło da się bez najmniejszych problemów zeskrobać, nie zostaje żaden osad, tak upierdliwy przy myciu. No, kuchenka odwalona, ale szybko to Ryszardzie nie zapomnę przetykania zatkanych dziurek w palniku. 

Ps 2 Zeszło ze mnie. Zdarzało mi się przecież uprzątać gorsze rzeczy..... Dziś, a raczej wczoraj, bo północ znów minęła parę minut temu, miałam najgrzeczniejszą i najsłodszą koteczkę na świecie. Nic nie stłukła, nigdzie się nie pchała. Przytulaśna i milutka. Może dlatego że rolę potwora niszczycielskiego wziął na siebie Jacuś. Dwa szklane kubki w jeden dzień!!!!

Ps 3 Ostatnie co by mi do głowy przyszło w wypadku "wypadku" to cykanie. Tu i tak łagodnie, u mnie było o wiele gorzej mimo tego że nie krwawo.



wtorek, 1 listopada 2022

Notatka 464 Ł i dodatki.



Trochę w klimacie Ulicy Sezamkowej, sponsorem posta jest literka Ł. Zestawy tej literki z  samogłoskami wyrażają  różne uczucia, uznajmy, że prawidłowo przyporządkowałam. 

ŁAAA!!!!!

Halloween, święto znienawidzone przez co poniektórych. Z różnych przyczyn, bo obce naszej tradycji, co nie do końca prawdą. Bardziej ono zgodne z tradycją niż coś co dlań jest niby alternatywą, o chrystotekach mowa. Bo pogańskie, co prawdą. Bo kto to widział, bawić się strachem przed śmiercią, samą kostuchą, duchami, czarami, potworami. Hhhmmm. Jakoś trzeba strach rozładować, święto jest terapeutyczne. A ponadto. Kiedyś pisałam że to święto potworów, między innymi i tego potwora co w nas siedzi. Nadal tak myślę, jest dzień dziecka, matki, chłopaka, kobiet i mężczyzn, zakochanych, babci i dziadka i jeszcze całkiem sporo dni fetujących rozmaite zawodowe role które nam przyszło grać w życiu, to może być i potwora co w nas siedzi.  No  dlaczego ma nie być święta potwora? Nie mówię tu o potworach morderczych, ale o wrednej części nas, co trzymana ściśle pod kontrolą czasem wysunie pazur i drapnie, w obronie kogoś zasługującego lub w obronie naszej osoby. Czyli święto naszego osobistego jednak jakoś ucywilizowanego potwora. Bo zasługuje. 
No dobra, rodzina Bobusiowa święto lubi i czciliśmy je w ubiegłą sobotę. Dekoracjami, ucztą z łakoci i grillem jako ogniskiem. A co. Pierdoły były na tapecie, było uroczo w ten szybko zapadający ciepły wieczór. Cykanki dokumentujące. Jeszcze jasno.




I tylko dlatego że było jasno nie zadławiłam się mieszadełkiem w jedynym pitym drinkusiu. Bo jeszcze są leki przecież, więc jeden jedyny. I pierwszy od roku. Mieszadełko poniżej. 


A potem było tak. 









Czaszunia okropna. 

Z fleszem też okropna.

A Coco Czytaczu znasz? Link do filmu zapodaję. Prezent dla tego miłego potwora co w Tobie siedzi, choć raz w roku przyznaj Czytaczu że potwór potrzebny, bywa pożyteczny. Czy bez niego byłbyś jeszcze sobą? Nagroda za to że nie jest tak ostatecznie podły.
No. 



ŁEEE i ŁO jasna dupa!



Moja niemrawość spowodowana kaprysami organizmu dała dziwne efekty. Te przypomniane powyżej ciężary nie były rozpakowane od razu. Trzecie piętro powoduje że po zatachaniu  zakupów rzadko kiedy mam siłę by je z marszu rozpakować i umieścić gdzie trzeba, wtedy czynność była rozłożona  na mocno rozciągnięte w czasie tury. Futerka oczywiście zawsze penetrują jak mogą to nierozpakowane. Nie powiazałam faktu penetracji zakupów z strasznymi w obfitości rzadkimi kupskami walonymi przez wszystkie trzy. Przez ponad tydzień kuweta była terenem bardzo silnego skażenia biologicznego, klęska jakaś. Myślałam że po nadżarciu przywleczonych chabazi tak, bo i rzygania zielonym były. Przywleczone zielsko wieszałam poza zasięgiem kiciuni, co trochę zmieniając, bo jednak mam futerka pomysłowe, zwinne i uparte.  Myliłam się, obfitość rzadkiego nawozu nie przez zielsko.   Wywleczenie masła było, całej kostki. Wylizany papierek dziś znalazłam. Jakoś mi umknęło, że kupowałam i nie ma. Jak na litość wywlekły całą kostkę masła???? I jak sprytnie, wywleczone pod fotel w Łojca pokoju, ponad  trzy metry od miejsca gdzie stała torba. Obejrzałam wylizany papier, nie było śladów szarpania, ani jednej dziurki od pazura czy zęba, a tak wylizany, że tworzył sobą miseczkową półkulę, z czterema rogami sterczącymi ku górze. Zdolne bestie. 
Tu jedna zdolna bestia po  napchaniu bandziocha. 




ŁOO i ŁUU

Wianki. Czytaczu, wiłam nadal wianki na akcję znicz. Tu dwa ostatnie, wite z bolącym barkiem. 


Owszem nawet byłam zadowolona, podobały mi się na tyle że zaczęłam rozważać czy może by nie zająć się tym zarobkowo. 


Radykalnie mi przeszło. Dziś, czyli w poniedziałek  zawieźliźmy je do P. 
We wtorek, czyli dziś - bo stuknęła w międzyczasie północ, nie jedziemy. Tak wyszło, do P w czasie świąt nie da się dojechać komunikacją publiczną. Tydzień temu była impreza jubileuszowa, w poniedziałek Bobuś pojechał z samego rana po Santa Barbarę (druga żona Bobusiowgo taty, wdowa po nim), mieli umówionego prawnika. I po odbębnieniu prawniczych dyrdymałów odwiózł ją, a przy okazji zabrał do P  Dziecko i mnie, oraz ładunek zniczy i wianki. Trzy jazdy do P w tak krótkim czasie? Bobuś uznał że dosyć i nie ma się co dziwić. A ja, owszem pojechałabym, ale nie ma jak. Nic publicznego nie jeździ, gorzej niż w czasie komunikacyjnej posuchy w Bobusiowie. 





Zawieźliśmy te moje wianki, obeszliśmy rodzinne groby. Tura po cmentarzu i się podłamałam twórczo. Szczerze? Do dupy te moje wypociny, nie spełniają wymogów estetycznych, za nikłe, za skromne. W modzie masywności, obfitości, kosztowności. Kryzys nie dotknął tej dziedziny. Policzyłam sobie koszt "skromnej" wg. obowiązujących standardów dekoracji, dwie stówy najmarniej na grób licząc po cenach zapamiętanych z giełdy. W modzie kwiaty z masywnego foamiranu, widać je z daleka. A one nie tanie, zresztą jak wszystkie grobowe gadżety.   A ile tego idzie w śmietnik bo przecież nie może być stare. Góry. Popatrzyłam sobie przy wynoszeniu pustych zniczowych wkładów na wystające z przeładowanych kontenerów kwiaty dokładnie takie jak użyte w rudym wieńcu, na cudnej urody pęd sztucznego bluszczu przywalony brudnymi szkłami wyrzuconych kloszy zniczy i uznałam że nie pasuję przede wszystkim ja. Do obecnych czasów. Przecież pamiętam kwiaty z woskowanego papieru, klecone w domach. Dekoracje z zasuszonych suchołustek, plastikowe róże, cierpliwie myte rok po roku, aż do wyblaknięcia i rozpadu plastiku. Już nie porównuję lanych w szklane "musztardówki" i  gipsowe formy kopcących zniczy z obecnymi, kosmicznymi i wielkimi kloszami. Jakieś to obecne takie niefajne, gorszące mnie rozrzutnością. Owszem, to święto zawsze miało w sobie irracjonalny element pokazówy, ale przejawiał się on raczej w ciuchach żywych uczestników imprezy, najlepszych jakie były w szafach. Co wobec dymiących zniczy było ryzykowne. I często męczące, w oczach mi stoi pewna doktorowa wystrojona w futro. A pierwszy listopada trafił się akurat upalny, doktorowa upocona, w spływającym czarnymi strugami z potem makijażu, w futrze ufajdanym stearyną i kto wie czy gdzieś nie nadpalonym, wokół przecież pełno dziatwy z patykami moczonymi w wosku dymiących zniczy by utoczyć na końcu patyka jak największą kulkę i nie raz taka kulka kapała lub stawała w płomieniach. Same znicze kopciły jak diabli, zdarzało się że strzelały iskrami, pękały wylewając zawartość. .....  

Te kosztowne dekoracje grobów to taka doktorowa obecnych czasów.  Tak mi się wydaje. 

ŁUUU....

Pisała R.R.


czwartek, 27 października 2022

Notatka 463 Kontuzja

Drogi Czytaczu. 

Zanim zacznę piskać to link. Wybacz Czytaczu, często ten link u mnie. Jeśli możesz - udostępnij. Jeśli wpłacić grosz niezbyt możesz, może może (Czerwone, Czarne i Białe. Ew. Bałtyk) ktoś inny. 

Mefioso

Bo Czytaczu, tu dług u weta, tu ratowany Mefi. A kotków sporo. 

No dobra. Piskam. Nie powinnam, ale jakieś ujście muszę znaleźć. I od razu uprzedzam, że wiem że minie. Tylko cholera jasna czemu tak? Nie tak dawno był palec (dziękuję, dobrze, cieplejsze buty wkładane i noszone bez problemu). Nie mogło by tak nic nie boleć, co? Moje ciało zaczyna mnie zdradzać....... Ech. Może wystarczyć musi świadomość że to na szczęście wszystko przejściowe, tak jak mam nadzieję że przejściowe kłopoty Rabarbary z kręgosłupem. Cholera, nie lubię jednak.  Ale ku przestrodze własnej, wiadomo że nieskutecznej, popiskam. 


Nie daję rady jak na razie ogarniać Bordella. Co ogarnę z zaciśniętymi zombie fragment, sypie się coś innego. Coś sobie zrobiłam i teraz przemocą odwracam się do Bordella tyłem, z czym są kłopoty, bo ogarnięte drobiazgi w jakimś drobnym procencie, a BORDELLO potęgą... Kręgosłup jak na razie przestał boleć, ale strzela. Gorzej z barkiem. Ręka rwie, trochę drętwieje, i nigdy nie wiem jaki ruch wyciśnie mi łezkę. Boli, dziadostwo, poprawę co prawda widzę, ale poczekam z robotą aż kontuzja nie będzie wywoływała syczeń i jęków. Krzywdę mogły spowodować nie tylko energiczne wymachy, czyli mycie  tynku, głupio przeprowadzone, przyznaję. Dźwiganie też przecież było, szlag. 


Ten ciemny pas na pudle to mój szal, pomagał nieść to dziadostwo. Paczka nie taka ciężka, ale torba pod nią to już sprawa dla strongmana, trzydzieści kilo jak nic, ta czerwona z chabaziami do wianuszków też swoje waży. Efekt tego, że remonty sklepów okolicznych i zakupy robione na zapas, a taniej kupione ziemniaki np. 

Zanim się kto przyczepi (bo torba na kółkach, bo plecak, a może taksówka) to napiszę że wtedy wcale nie planowałam zakupów. Wyszłam odebrać paczkę i narwać chabazi, samo tak ciężarowo wyszło. Te ostatnie godziny promocji, rozumiesz Czytaczu.  Cykanka zrobiona po wysilonym wyniesieniu toreb z autobusu. Odzipywalam. Poprzedniego dnia było lżej. 

A co do mycia, drabina dołączyła do zaginionego na amen imadła. Ja drabiny nie gubiłam, ale.   

Zgubiłam/zapodziałam zawsze używaną szczotkę na długiej rączce, w  użyciu był pipcik nie szczotka i wobec tego ciałko balansowało w napięciu na stołeczku ustawionym na stołku, wyciągnięte do maksimum. Lewa rączka twardo trzymała się rur, obfitych w obszarze małego przedpokoju. I co?  Już prawie tydzień od akcji i boli.  

Jest tam jakieś ścięgno do naderwania w barku? Rodzinny lekarz nie widzi problemu, przejdzie z przeciwbólowymi. No ileż można żreć tych tablet? 

Robię to co mogę - usiłuję dowić wieńcy na akcję "Znicz" w tym kotunie uczestniczą bardzo aktywnie, co oczywiście w niczym nie zmniejsza BORDELLO. 

Więc wiję śladem Dory, kiepsko idzie, lewa ręką jest u mnie lewa.  Te pierwsze dwa wianuszki, po testowym  tygodniu na dworze nie bardzo się sprawdziły. Zasuszona kalina nabrała niemiłego odcienia brązu, trochę lepiej z hortensją, ale niewiele lepiej.  

Drugie dwa, wykonane w sobotę u Bobusiów,  częściowo z przywleczonych z giełdy sztucznych kwiatów i piór, podeschniętych już hortensji, gałązek srebrnego świerka i traw. Uwite na bazie wianków pierwszych. Dla Bobusiowego taty. Srebrny świerk, sztuczności, anafalis-on uważam że się sprawdził. Nic tu nie powinno paść. 


Symboliczny dla kuzyna, testowany. Z trawami i pawimi piórami, ten nie zabrany do P  bo testujemy. Jak się nie uda - to trudno, nie będzie wianuszka. 



Akcje wicia  miały miejsce w Bobusiowie. A przy okazji. Nie mam upoważnienia do pokazywania cykanek pojazdu, więc nadmienię tylko że Bobuś sprzedał białego dopieszczonego do wypęku Harleya, a kupił do dopieszczenia i jazdy czarnego. Dzięki tej transakcji możliwy był np.  zakup Kondzia, ale białego mi szkoda. Czarny jest zwyklakiem, na razie przynajmniej. Być może pozostanie dopieszczonym zwyklakiem, być może nie. Kiedyś, na poprzednim białym Harleyu pojawił się srebrny anioł, jeden czarny się zorlił, stając się idealnym dla Apacza, inny lśniący bardzo chromowo zwilczył się na czarno - co mu na dobre wyszło. Dla wyjaśnienia. Bobuś jest z tych co Harleye kochają, dopieszczają a czasem i zdobią, i co rusz ktoś wyżebruje sprzedaż tych dopieszczonych egzemplarzy. Najczęściej po zlotach, teraz też, biały fruuu!  Zdobienia są zawsze takie  akurat do modela, zero przesady, żadnych cyrkonii, choć te frędzle na jukach przy orlo-indiańskim!  I szponiaste pedały od których się zaczęło!  I dziób! Ale pasowały, jakiś Apacz-kowboj wydusił sprzedaż.  Ten ostatni podobno już  zostanie, "nic z nim nie będę robił, tylko kierownicę poprawię, nie jest oryginalna, to znaczy jest od Harleya, ale innego" Acha, akurat. 

Pisała R.R. 


wtorek, 25 października 2022

Notatka 462 impreza poniedziałkowa i P nad Pilicą.

Po. Uffff. Tu było krótko, sześćdziesiąte urodziny mojej malującej koleżanki i oględziny efektów odnawiania mieszkania. O koleżance   tu. Cholera, od czasu pisania linkowanego postu nie wzięła pędzla do ręki. Nie ma ukochanych przez kumpelę araukarii, beniaminka, paproci bo mamusia stwierdziła że od nich grzyb. Nie da się polemizować, ocieplili w międzyczasie blok, zrobili korektę pokrycia dachu,  kwiaty wywalone, a grzyba nie ma bo kwiatów nie ma, nie dlatego że mieszkanie świeżo odnowione, blok ocieplili i skorygowali dach.... Nie ma czego bronić, z  małej dżungli, zielonego słupa wysokiego na dwa metry (słupa, bo mamusia pilnowała by zieleń nie wychodziła poza przestrzeń podstawy, małej ławy)  została jedna anginka-geranium, wątła bez kolegów.  Bo grzyb. Taaa. 

Prezent to zestaw herbatek, tak by i mamusia skorzystała i nie protestowała, herbatki w dużej mierze z cyklu "samo zdrowie". Ulubiona przez nas obie nie za droga kawa, i na odchodnym biała puszka, zabrana na wsi słuczaj. Wyciagnięta jak królik z cylindra po oględzinach efektów odnawiania mieszkania. Wiesz co Czytaczu? Nie będziej obgadywania tej imprezki. Była i tyle. 

Po imprezce odebrane "Cuda Wianki", nastrój radykalnie podniesiony czytaniem.  I już wiem że miejce akcji, miasteczko Zielony Jar, to alternatywny Przedbórz nad Pilicą. Zgadza mi się, Autorka zanim wyprysnęła w świat i do Torunia była Przedborzanką, echo dorastania w nim jest w cyklu o Dorze Wilk, a co trochę śmieszne nazwisko ukochanej babci, której dedykowany jest poprzedni tom opowiadań o Koźlakach pojawia się i w mojej rodzinie. To nie czasy wyliczania piętrowych koligacji i powinowactw, być może jakiś cień pokrewieństwa jest, ale tysiąc razy bardziej prawdopodobne że jednak nie. 

Wymieszany ten Przedbórz z innymi mieścinami, wzbogacony o magicznych i miejsce pracy Malinki, z przybliżonymi do miasteczka lasami. Obyczajowo to Zielony Jar jest częściowo przeciwieństwem Przedborza, częściowo wierny oryginałowi. I w Zielonym Jarze nie ma rzeki czyli  - nie ma Pilicy. A Pilica ważna. Drugą rzeczą nie przeniesioną na literackie poletko jest brak wzmianki choćby najmniejszej o specjale przedborskim, czyli o kuglu. Może Autorka nie lubi.  

Proszę bardzo, trochę cykanek z Przedborza. Z niedzieli. Z wypadów dla higieny psychicznej robionych z imprezy. Nie przewidziałam, że mi przedborskie cykanki się przydadzą i obrazków miasteczka tylko kilka. 




Impreza zaczęła się jak to w tej części mojej rodziny mszą, stąd pierwsze cykanki to kościół i stara plebania. Ogólnie kościół kilkukrotnie wypalony, częściowo rujnowany pamięta czasy Kazimierza Wielkiego i królów wcześniejszych. To podobno w nim, a nie w zamku (obecnie górce powstałej z udeptanych ruin) król  Władysław Jagiełło nadawał prawa miejskie Łodzi. 

I rynek. 






Park przy Pilicy. 




I widoki z parku na rzekę. 










Oraz już blisko końca imprezy znów rynek.



Może to nie Przedbórz pierwowzorem Zielonego Jaru? Cholera wie. Przecież setki podobnych miasteczek. Kochanych ze względu na kochanych rodzinnie  ludzi, dorastanie w nich, wakacyjne wspomnienia. Na pewno jednak nie Strzelno Kujawskie, ciekawe czym się Autorce naraziło.

Pisała R.R. wracająca do  Koźlaczków, Maliny i Zielonego Jaru. Czyli do książki "Cuda Wianki" Anety Jadowskiej.