Czytają

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Notatka 409 2809 po krasnalu - pliszkowania.

Miało być chwalenie się nabytkami. Na razie nie. Będzie pliszkowanie (każda pliszka swój ogonek chwali) ale potem o nabytkach. Ostry strach był u mnie o mojego nienetowego kota (Gacek. Myślę że zdjęciowo pozostanie pozanetowy, przynajmniej jeszcze przez czas jakiś). Sikanie. Jak wiesz zapewne Czytaczu (jeśli jesteś kociarz), to wieczna troska kocich mam i tatusiów.  Gacuś zaczął siusiać maleńko.  Najpierw była próba leczenia domowego i obserwacja. Efekt nadziewania uroseptem znikomy, potem był wet w ilościach hurtowych - bo z noclegiem futra w weterynaryjnej klatce, były kilkugodzinne posiady u weta. I jeszcze będą przynajmniej trzy. Ale idzie ku dobremu, mam nadzieję. Leje. Gackowa kuracja  ma dwa, a może i trzy dodatkowe skutki. Pierwszym to moja nieruchawość netowa, no nie miałam głowy do tego, nadal z tym nie bardzo. Drugim skutkiem kuracji głęboka nieufność futer wobec pańci. Gacek jakoś powiadomił o swojej krzywdzie i nagle trzeba było się starać by nadal kochały. Między innymi domowe zaleganie z futrami było uprawiane koniecznie z Gackiem, obok posiadów wetowych przy Gacusiu. Trzecim skutkiem, wynikłym  z drugiego, jest jedyna działalność możliwa do uprawiania przy posiadach i zaleganiach. Bo Gacuś ma określoną wytrzymałość na dotyk, owszem kocha pieszczoty, ale nie można przeginać, a granicę przegięcia ma ustawioną niżej niż Feluś i o wiele niżej niż Jacuś.  Do niego trzeba mówić, szeptać, śpiewać, ogólnie dawać głos, chwaląc Uszatka, wtedy szczęśliwy. Sam się opiera o ludzia, tak jest mu dobrze,  żadnych międoleń sobie nie życzy, to znaczy że kolegów też nie można. I tak to w ostatnim czasie dawałam głos przy Gacusiu wyjątkowo intensywnie, gadając też czule do Jacusia i Felusia, ręce trzymając  z dala od futer. Ale kusiło. Nie będę czarować, zaczęłam działalność wcześniej, w zakresie minimalnym, gackowanie pozwoliło rzecz posunąć. Przy nadal panującym BORDELLO BUM BUM. 

No dobra. Pamiętasz Czytaczu?

Powiększałam powierzchnię. Pierwsza obwódka zaolejona podczas harców za muchą, spruta. Odżałować nie mogę. Druga próba w trakcie, już z innego surowca, i nie podoba mi się. Zniechęcenie jak na razie. Tymczasowo wygląda tak. 


I już wiem, że tak nie będzie. Czekoladowy brąz zamiast czerwieni był znacznie lepszy. Niebieski zostaje. Czerwień chyba wylatuje. 

W tzw. międzyczasie wpadła mi w łapska makatka z krasnalem świątecznym.  Urody.... nie w moim typie. 

Na odpowiednim gradacją podłożu haft moherem. Nie kupuję tego co mi się nie podoba a zbędne, tym razem kupiłam dla podkładu. W efekcie parę przemyśleń mam. 

1. Moher jest upierdliwy.

2. Niech szlag trafi klejenie tkanin na gorąco (makatka była podklejana)

3. Penelopa miała płaski tyłek i garba. Oraz była półślepa od tkania i prucia, czyli od robótkowania. Może nawet ślepa. Przecie pruła nocą po ciemku, albo przy jakimś oliwnym kaganku. A tkała w dzień, pewnie plącząc z niewyspania osnowę z wątkiem tak koślawo że i tak trzeba było pruć. 

4. Prucie tkanego powinno się nazywać odetkaniem.  

Nic to. Ważne że :

Rzecz oczywiście  jeszcze wymaga sporo pracy zanim stanie się powłoczką ozdobnej poduszki, też musi mieć lamówkę, kwadrat uzyskany z makatki za mały..... Ale pochwalić się (czyli popliszkować) trzeba. Bądź co bądź zakrzyżykowane nićmi, kordonkami i wełną 2809 krzyżyków. Nie w kij dmuchał, choć krzyżyki o boku około czterech milimetrów. Informuję też że dołożę dzienną cykankę dłubaniny, kolory przekłamane. W pierwotnej również. To nie brązy, to zielenie, róże nie takie, te niby żółte to złote khaki. 

Jest to oczywiście też dowód do jakiego stopnia mnie znosi, nawet przy próbach jakiego takiego kopiowania wzoru. Tu nawet chciałam, wyszło jak wyszło. Nie chcę popaść w penelopizm, robótki na razie odłożone. 

Nara Czytaczu.

Eeeee. Nie da na razie rady porządnie zcykać. Nie ma porządnego dnia, ponuro i kolega F się wykłada.



czwartek, 20 stycznia 2022

Notatka 408 pogoda

Wczoraj wieczorem wyszłam w końcu z chałupy. Odbiór książki z empiku, uszczelka w OBI (niedobra, niedobra!!!), zakupy. Piękny księżyc widziany jeszcze jako pełnia, cieszące światła w akademikach. Dziwne jak cieszą, w czasie lockdawnów ciemne ściany akademików nieprawdopodobnie mnie dołowały. Spacer, było zimno ale bezwietrznie, resztki śniegu na chodnikach skrzypiały przyjemnie. Ożywcze.


Dziś może by tak nie wyszło, na razie jest strasznie.  Alerty były, i słusznie. To co za oknem jest powtórką poniedziałku. Wiatr wali mi w szyby. Tumany śnieżnej kaszy, widoczność spadła, wyje za oknem, w kominie i wyje czujnik czadu, nic nie wychodzi z kominów, wszystko wgniatane z powrotem. Nie wiem czy białe leci z nieba, czy może jest porywane z ziemi. Chwilami rzeczywiście z nieba i nawet to dość wyraźnie widać. 

Na cykance bezruch, nie pokazuje miotania się gałęzi, ale mglisty śnieżny tuman już tak. Ułamek sekundy, gdy to coś na zewnątrz stało się przejrzystsze.  Myślę sobie że mam szczęście, że nic mnie nie zmusza do wyjścia w te ludobójcze okoliczności pogody. Że jest dach i ściany z całą paletą wygód. Nie wiem co się dzieje teraz przy wschodniej granicy.  Poczytam po pisaniu, ten post to próba nastawienia się na temat co mnie mentalnie uszarpał.   Ale już pora.  

Kotusie starsze śpią ściśle zakonspirowane,  Jacuś nie mogąc ich męczyć życzył sobie brać intensywny udział w działaniach pańci, co uniemożliwiało jakiekolwiek działanie. No, zasnął. W końcu. Efektem dzisiejszych jacusiowych  brykań utopienie książki Pilipiuka w sedesie, lista do odkupienia rośnie. W trakcie pisania ucichło, wypogodniało.  Na zewnątrz słońce, świeża warstwa białego. Nie było przez moment wiatru, ale znów zaczyna wiać, na razie jeszcze słabo. Mam serdecznie dosyć czwartku, wcale nie lepszy od poniedziałku. Wirówka.  

Nara. 

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Notatka 407 moment

Chwila przed końcem dnia. Słoneczna. Ucichło wietrzysko.. Od wczesnego rana było szaleńcze kołowanie koronami drzew, napór wichru na szyby, wycie wręcz, ostry nalot drobnego deszczu tak lodowatego, że nie wiadomo do końca czy to jeszcze deszcz, czy może lodowe igiełki. Nieliczni ludzie zgięci w pół, zakutani, parli z wysiłkiem przez to wycie. W ostatnich porywach wścieklizny przykryło w momencie cienką warstwą bieli  wychłostane poziomy. Białe już na jezdniach rozjeżdżone do szarości i czerni, łaciato na chodnikach i ludniej za oknami. Niedobry dzień, z wirówką w głowie, bijatykami futerek, ponurością zmasowaną.  Oczywiście że coś próbowałam robić, nic nie wychodziło. A u niektórych jeszcze trzaskało piorunami. 

Teraz godzina jasności i spokoju, jasność przemijająca jeszcze tak szybko, ale jest, pierwsza od kilku dni . Futra nagle letargiczne, co się udziela. Zalegają bardzo kusząco.  Może już spokój. 

Pisała R.R. 

Ps. Sprowokowana cudami u Tabaazy, też pewnie pokażę nabytki i przybytki. Bo też popłynęłam. W następnym poście. 

piątek, 14 stycznia 2022

Notatka 406 krótko o pralce i buncie

Nowa pralka przyjechała we wtorek. Trochę było szarpania się ze sprzętem, styropian, zabezpieczenia, przepychanie i ustawianie. Na raty było wszystko. Weszła, górsko potworne łachów z wanny wyprane,  dwa zaledwie kursy były. Problem się objawił w postaci ujęcia wody, cieknie i wina ujęcia, nie pralki. Pięknie dokręcone a cieknie, także przy przekręceniu małego prztyka zamykającego dopływ wody. Czyli trzeba podziałać solidniej niż tylko zamontować silikonową uszczelkę. Przysięgam, nic tu nie robiłam przemocą. Uwag do pralki mam dwie. Przy wirowaniu na 1000 obrotów nie jest to tak odwirowane jak przywykłam i chodzi ciut głośniej niż oczekiwałam. W porównaniu z poprzednim cukiereczkiem, to gdy był on nowiutki, nic nie było słychać, pod koniec służby wył niemiłosiernie.  Trudno, trzeba będzie się przyzwyczaić. 

Widzę też po wyschnięciu łachów, że plamy po oleju nie do końca zeszły. Czyli jeszcze po kursie, ale najpierw trzeba opanować przecieki.  Dlaczego po oleju? Bo kotunie zrobiły sobie polowanie na obudzoną muchę, plamiąc co się da przewróconym olejem. Wśród licznych działań niszczycielskich spruły do połowy robótkę. Plamiąc ją oczywiście też, tłuszcząc poprute nici. Doprułam poplamione do końca. Ech. Tyle dziubania!!! Część z zaciskaniem zębów ponownie wydziubałam z innej, niezatłuszczonej przędzy. 

Cykanki zamieszczać jeszcze nie mam ochoty. 

Na niewiele mam ochotę, wczorajsza rozmowa z psychiatrą zostawiła mi niesmak. Totalny. Ja nie wiem czego gościu oczekuje, mam srać tęczą? Świat się zrobił nieprzyjazny bardzo, ale na litość!!! Nie da się odciąć jego wpływu i nie da się z niego wypisać, bez lobotomii i innych takich ekstremalnych czynów. A ten życzy sobie bym zaprzątała mą słodką główkę wyłącznie doznaniami pozytywnymi. Skąd je brać na skalę masową się pytam, no? Pojedyncze cudowne zdarzenia widzę, ale też widzę i te inne. Dołujące ogromnie i bez wieści z mediów. Wymienię ostatnie, bolące. Na początku grudnia covid pokonał moją Małgosię sasiadkę. Szok. Powinowaty, ten co żarł się z rodziną rozsianą po świecie nie doczekał wizyty u kardiologa. Szok. Nie ma mojej ulubionej sprzedawczyni w spożywce, stawonóg. Tu gorzka ulga, że koniec. Zwierzaki. Nie ma już słodkiej Pamelki i pięknego Bimbołka o równie pięknym charakterze.  Długowiecznego sklepowego kota NieTeofila. Gamy, Majsterka, psów Eli. Nic nie poradzę, nie znoszę takich wieści. Media i rzeczywistość dobijają. Przepaskudnie jeszcze ciemno, pora roku co ją znoszę z trudem. Mimo to staram się i widzę że lepiej, poznaję się w lustrze. 

A jemu nie wystarczy że co dzień wstaję z mniejszym lub ciut większym samozaparciem, coś staram się robić, dbam o stwory i jako tako o własny dobrostan. Coś wymyślam, gdzieś chodzę, czytam, dłubię, coś pichcę. I jest lepiej, o wiele lepiej. To sranie tęczą mu się marzy, dawkę leków mi podniósł do maksymalnej.  Tłumaczyłam, że jedyne czego oczekuję, to uspokojenie telepki, co nastąpiło, oraz tego że minie mi emocjonalne rozchwianie na skutek stanów lękowych. A ten, bach, leki w dawce zmieniającej ludzia w zombi. 

Wała. 

Zbuntowana R.R. pisała.





poniedziałek, 3 stycznia 2022

Notatka 405 klęska porcelanowa

To nie dla mnie tworzywo, poddaję się na razie. Żal, bo widzę po necie że można, teoretycznie też powinnam móc, a jednak nie. Kulfony niedorobione, nie trzymające kształtu, za szybko jak na moje potrzeby wysychające (bo nie nadążam zrobić faktur i zdobień) i jednocześnie mało stabilne, zniekształcające się pod własnym ciężarem podczas schnięcia. Przestaję się dziwić licznym foremkom stosowanym przy figurkach. Pokonana konsystencją masy zrobionej samodzielnie, kupiłam gotową. Też do dupy, przynajmniej dla mnie. Foremki tak, ona bardziej do wyciskania niż do lepienia czy rzeźbienia, ale w żadnym wypadku nie będę inwestować w sztance. Nie ma mowy. Planowane prezenty nie mogą być z niej. Szkoda, pomysłów było dużo, zawiodło wykonanie. Odstawka, czas na główkowanie jak by tu jednak. Sposobem trzeba, to pewne, i to takim by był mi przyjazny. Wykonane zawieszki do prezentów to na razie szczytowe osiągnięcie, serca i gwiazdy wycięte zwykłą foremką do ciastek z rozwałkowanego kawałka, takie coś tak, sprawdza się. Ale przestrzenne rzeczy już nie.  Szkoda, bo można z niej tak. Oczywiście podstępem.









Można barwić w masie, można malować gotowe. Po wyschnięciu nabierają jakby przejrzystości i szklistości, to właściwość kleju będącego spoiwem. 

Co niektórzy tworzą z niej kwiaty, tu przykłady jeszcze średniej klasy, mistrzowskie można znaleźć na YouTube. 




Sposoby na masę pewnie każdy twórca ma własne. Diabli wiedzą z czego (bo patenty) jest oryginalna argentyńska, najlepsza, wymyślona właśnie w Argentynie. Ona owszem, podobno też staje się z lekka szklista, ale nie traci na nieprzejrzystości. Podstawą wyrobu pozostałych mas jest wikol, wypełniaczem pozwalającym na formowanie na ogół mąki napuchłe klejem w proporcji jeden do jednego.  Ziemniaczana, ryżowa, kukurydziana. Rosjanie dodają silikon, reszta nacji oliwki, kremy, glicerynę, ocet lub sok z cytryny.  

No cóż. Po cichu będę jeszcze kombinować, na razie masa mnie pobiła.

Pisała R.R.



niedziela, 2 stycznia 2022

Notatka 404 huki

Piekło, prawdziwe piekło trwało przez około pięć wiadomych minut. Nie wiem jak wyglądało. Skutki usuwałam wczoraj i dzisiaj, nie wszystko się dało. Wczoraj psychiczne, dzień był z tych silnie zalegających, odsypialiśmy grupowo noc. Mnie się bardzo przydało, ostatnie dni dla mnie niedobre. Futra co prawda padły po emocjach, ale ja nie, nie mogłam. Dopiero o szóstej udało mi się zasnąć, i podsypiałam przez całą sobotę. Odchodziło po za tym tulenie i głaskanie na maksa. Karmienie wyczynowe. Na zabawę futerka nie miały ochoty, ale ani na moment nie mogłam się od nich oddalić. Nic zrobić. Więc dzień naprawdę zalegający, ręce jednak omdlewały od głasków.  Łazienka dopiero dziś odsierściona, ślady po pazurach Gacusia zaczynają się już zarastać.  Jest drugi stycznia, teoretycznie powinno już nie być strzałów. Są. Wśród dalekich zdarzyły się i bliskie, straszące futra jak cholera. A gruby młody jełop z bloku naprzeciwko został przeze mnie obsadzony na stanowisku wroga numer jeden. Obejrzany dokładnie, poznam drania przy spotkaniu, nawet jeśli nie będzie w rozciągnietym dresie.  Nie wiem co mu zrobię, mam ochotę zrobić mu bardzo źle. Puścił mi serię z balkonu, właściwie w okna, syczących czerwonych rac.  Na szczęście nie doleciała żadna do okien, wszystkie wybuchły chyba tuż nad dachem, albo za blokiem.  Czysta groza, mnie się wydawało że lada moment będzie po oknach.  Z godzinę temu to było,  seria sześciu czy siedmiu fajerwerków, odpalonych jeden po drugim, hurtem można powiedzieć. Powiem Ci Czytaczu,  że się wystraszyłam, co się dziwić futrom... Na razie z ukrycia wyszedł Jacuś, przypłaszczony, na ugiętych łapkach. Tak szybko i znienacka to było, nie zdążyłam zareagować. 

Nie pierwszy to raz ten balkon dostarczył mi emocji ekstremalnych. Tamte były innego rodzaju i dawno. Chyba to nawet ten sam młodzian, z kolegami dostarczył emocji - skakali z drugiego piętra, jeden za drugim, dzieciak za dzieciakiem. Lato to było, mnie zamurowało. Bałam się krzyknąć, bo co jeden wylądował, skakał następny, gorzej, jeszcze leciał, a już startował kolega. Wystraszę i się dzieciak połamie lub zabije, co otwierałam usta to zamykałam, właściwego momentu nie było. Sprawnie nie do pojęcia im to wychodziło. Po zeskoku smarkacze biegli z powrotem do mieszkania, a tylu ich było, że skoki były bez przerwy i trwały do chwili gdy pojawił się roznegliżowany i rozespany brzuchacz i ściągnął z barierki jednego z kamikadze. Tatuś obecnego brzuchacza lub może poprzedni lokator.  Dawno to było, skaczący smarkacz może dziś być brzuchaczem strzelającym racami.  Ta sama grupka smarkaczy przyłapana parę dni później na skakaniu "na płasko" na szczyt żywopłotu. Tu zareagowałam. 

Ale na litość!!! Jeśli to on kiedyś skakał to widać głupota mu nie minęła. Co tu zrobić, się pytam. Co mu zrobić, też się pytam. Dla niego sprawa prosta, miał, puścił. 

Pisała R.R. Teraz pojawił się duet. Cholerne świętowanie. 

Żeby nie było, że ja tu bzdury wypisałam o skakaniu dzieci z drugiego piętra. Tak było. Żadnemu nic się nie stało, prawdopodobnie na skutek nieprawdopodobnego szczęścia jakim do czasu cieszą się uważający się za nieśmiertelnych. Teraz by tak nie wyszło, piętro niżej ramy suszarek, na trawniku krzaki. Z drugiej strony, po osiedlu chodzi gościu, co w wieku dziecięcym zleciał z kasztana. Jemu zaszkodziło bardzo poważnie, skutki upadku na całe życie, no i  dawny, sprawny wtedy jak nie wiem co młody sąsiad z pierwszego piętra. On zleciał przy próbie montażu czegoś na balkonie. Złamane obie nogi, a tym dzieciakom nie było nic.  I teraz, obudzona kolejnym strzałem nie wiadomo skąd, też się zastanawiam czy było się czego bać. Wybiłyby te cholery szyby? Zrobiły pożar dachu lub elewacji? No nie wiem. 


sobota, 1 stycznia 2022

Notatka 403 Bazyli Albiczuk

Post wstawiam z powodu tęsknoty. Bo tak szaro i ciemno. Nie ma co życia poganiać, ono i tak leci jak rozszalałe konie, no ale jednak ta ponurość powoduje że się chce. Koloru, ciepła, życia. Będzie będzie, na razie obrazki. Raju-ogrodu człowieka niepospolitego. 










Artysta za bramą od 2009 roku. Najbardziej znany z przedstawionych prac, ogrodowych. Bezludne raje, choć ludzi umiał malować.  Malowane z natury, bo on sam był ogrodnikiem. Z pospolitych jałowców, dziewann, podobno i bylic oraz pokrzyw powstał ogród niepospolity uwieczniony w niepospolitych obrazach. Niby sama swojskość, ale jednak nie do końca, jałowce - cyprysy, bujność tropikalna kwitnąca obficie. Kto chce niech szuka o artyście, to ciekawa osoba, malował nie tylko ogrody, i nie tylko malował. Życia nie miał łatwego, samouk, dorobek doceniony, choć nie w takim zakresie jak mu się należy, ułamek prac w muzeach. Tu Pan Bazyli w ogrodzie. 


Pisała R.R. a wiosna przyjdzie. U Pana Bazylego wyglądała tak. Ta wczesna. 


Nie tęskniłabym za nią gdyby za oknem 
była Bazylowa zima.  Taka.  Ale na razie też nie ma. 




piątek, 31 grudnia 2021

Notatka 402 ejże... Znowu. Na szczęście znowu.

Każdy rok miniony skłania do rozliczeń.

U mnie działo się wiele. Złego wiele, dobrego wystarczająco dużo by pozbierać resztki odwagi i podnieść głowę.   Szczęście że jest ten następny rok. 

Szesnasta z minutami, już w nocy. Kanonady fajerwerków  już odpalane, dalekie na razie. Karetki wyją, mglisto i szaro było w dzień, teraz ciemno i mglisto. Jak co roku wojenny ostrzał spędzę w łazience, uspokajając futra. Najcichsze pomieszczenie.



No i co mam napisać. Nie znoszę tego dnia i następnego. Kiedyś może napiszę dlaczego. Od lat tak mam, to nie jest dla mnie żadna okazja do świętowania..  ale jednak, gif zamieszczony powyżej jest prawdziwy do bólu. Lubię czy nie świętowanie noworoczne. Bo do nowego roku podchodzę tak.

Przed zdarzeniem co wybiło mi z głowy noworoczne szaleństwa było różnie. Nigdy tak do końca zgodnie z planem. Domówki, kino-maraton sylwestrowy (ODRADZAM!!!!), wyjazdy by świętować poza domem. 

Jedynym balem który wspominam jako wystrzałowy, był podszyty grozą i absurdem bal przebierańców urządzony w absolutnie nie przeznaczonym do zimowego użytku ośrodku. Leśnym. Nielegalnie, więc sam Czytaczu rozumiesz, wykluczone było wołanie służb. A były powody, bo działo się. Włącznie z pożarem totalnym grożącym (LAS!) i gaszonym przez część nocy i minimalizowaniem ruiny która z tego wynikła. Nie było to możliwe, zalane ściany, parkiet pokryty lodem, zerwane panele z sufitu, pęknięta szyba bufetu.... krótko po tej imprezie ośrodek zlikwidowano. Może i przez nasze świętowanie.  A dla nas, uczestników, też nie było bez echa. Pozytywnego lub negatywnego. U mnie to były przemrożone kolana dające znak przez lata że impreza bardzo się nie podobała.. Jedno zapalenie płuc, kilka poważnych przeziębień, zwichnięte nadgarstki i kostki. Ktoś złamał nogę, czego skutkiem było wywinięcie się od wojska, ktoś się rozwiódł, dwie pary zawarły związek małżeński, nie tak jak przed balem planowano. Jedynym wyjątkiem, który nie ma przebarwnych wspomnień z niej jest kolega, co przebrał się za płetwonurka. Nie wierzy w opowieści, bo umęczony tańcem w płetwach rąbnął się spać. I nie dał się obudzić, wietrząc złośliwy kawał. Nawet na szarpanie z krzykiem "WSTAWAJ, PALI SIĘ!" padła senna odpowiedź "niech się qurwa pali".   Nie przekonała go także o prawdzie ruina świetnie widoczna w dziennym świetle, uznał że tak już było, a wieczorem nie zauważył. Owszem, część sprzed zamieszania też była absurdalna, ale gdzie jej do dalszego ciągu. 

Impreza szalona, z elementami tak nonsensownymi.... Mam wrażenie że znaczna część noworocznych imprez miała, ma i mieć będzie coś z tamtej, ekstremalnej. 

Nostalgia? Możliwe. Absurd w naszym życiu zmienił oblicze, znajomi straceni z oczu, to cholerne dojeżdżanie do K. ... 

Miało być życzeniowo. Bo lubię czy nie, jest to data miernicza, umowna, to prawda, ale jednak. Gdzieś porównałam ją kiedyś do równika, też rzeczy umownej.  Przekroczymy, i na nowo będzie 365 dni, o całkiem indywidualnych numerach. Nowych szans. Obyśmy z nich korzystali, w zdrowiu. Z optymizmem i odwagą. Co do postanowień noworocznych, to można. Dla mnie obowiązujące to to u dołu posta. 


Zdrowia. Żebyśmy się nie dali. Wszystkiego dobrego. 

Pisała R.R. 

Ps. Po. Godzina 00:50

Rany, pięć minut koszmaru za nami. Uff. Dochodzimy do siebie i zaraz grupowo będzie spanie. Grzmiało jak na wojnie.  Na szczęście o wiele krócej niż w ubiegłym roku, ale mam wrażenie że głośniej. Jacuś zawodził przy tym łomocie. Histeria, nie dał się złapać i w końcu wcisnął się pod sedes. Pełno sierści w łazience. Ja poraniona przez Gacka, pazury wbite na mur. Paniczne próby ucieczki Felusia, na oślep nie wiadomo gdzie. Wypuściłam, bo by się zabił o drzwi łazienki, kierunek ucieczki akurat odwrotny niż Jacusia. 

Wyjątkowo barbarzyński sposób świętowania. Żeby mi się tylko nie pochorowały. Przycicha, już prawie cisza, światła w wieżowcach gasną zadziwiająco szybko, świeci już po niecałej godzinie kilka okien.

Dobranoc, dzień dobry. Witaj Nowy Roku. 


poniedziałek, 27 grudnia 2021

Notatka 401 koleżanka i pazurek


Wczoraj byłam na krótkiej wieczornej wizycie u bardzo dawno nie widzianej koleżanki. Kiedyś przyjaciółki. Właściwie, to byłam uzyskać numer telefonu i podać swój, straciłyśmy kontakt, spotkana w przelocie i w biegu siostra kumpeli zaprosiła..... Ona zrezygnowała ze stacjonarnego, ja tak długo nie do kontaktów towarzyskich..... Nadal mieszkają tam gdzie mieszkały, choć rodzina się rozrosła o nowe pokolenie a zmniejszyła przez odejście seniorów. Dorosłe dzieci, kumpela babcią. Rany.... Jak to szybko poszło. Króciutkie bla bla bla i powrót, nie taki prosty, to ode mnie daleko, drugi koniec miasta. 

Dziwnie było.  Za wcześnie na bezstronną ocenę, ale.... obecne porąbane czasy mają wpływ, i na pewno my obie nie trafiłyśmy na nastrój.

Telefony wymienione. Nie wiem czy pierwsza zadzwonię, na razie lekki absmak, być może niesłuszny, ale jednak  i  bo przecież... Dystans. Nie ma się co dziwić. Strach.  Porąbane czasy.  Czy ktoś kiedyś przewidział że będziemy się bać obcych lub rzadko widzianych?  A tu była długa wzajemna nieobecność w życiu, zmiany nie zawsze szczęśliwe, spotkania mocno przelotne. Ja nie w szczebiotliwym nastroju i ona też.  Ogólnie niewypał i przykro. Być może jej też. 

No dobra, kiedyś może zadzwonię, na razie nie. Choć obiecałam. 

Gdy poczułam  jaka dziwna atmosfera obcości jest, to wymówilam się od dłuższej  gościny, mętnie się tłumacząc że owszem, siostrze obiecałam że wpadnę, ale muszę już iść. Stopy zaczęły mi się rwać do domu, nasilił mi się do poziomu paniki niepokój o Gacka, i tak gdzieś drążący, więc słodkości i grzeczności i się wyrwałam, prawie nieuprzejmie.  A mam podobno wychodzić do ludzi. Łatwo nie będzie, to już widać.

Gacuś. 

Pazur. Ułamany-wyrwany przy podstawie, rozlizany, spuchnięty ten kawałek łapki. Fakt  zauważony oczywiście w świąteczną niedzielę. Prawa łapka, pazurek drugi od środka. Riwanol, próba opatrunku - tu klęska. Tymczasowe zabezpieczenie zamiast, i to zabezpieczenie głównie mnie gryzło, czy przypadkiem nie zrobi kotu dodatkowej krzywdy. Dziś choć ten niepokój zażegnany, jest ok. Będzie miał pazurka, nie uszkodzone to z czego wyrasta, rozlizane było, owszem, ale już rozlizane zaciągnięte tym czymś co się tworzy przy gojeniu. Koncert burczeń odstawiony w podróży do weta był, owszem. Tak jak i pyskowanie i syczenie u weta, trzeba było trzymać. Nic nie zrobił, ale tak pyskował, że wet założyła grube rękawice do oglądania i w nich  dawany był zastrzyk. Taki pyskacz, na szczęście jednak nie umie tak jak kiedyś Lisiunia. Owszem, ciężki wstyd, ale nie ma porównania z Rudzieństwem, Gacuś pyskuje, ale nie rzuca się w rozpaczy na oślep, w pyskowaniu nie ma szarpiącego serce dramatyzmu, jest groźba. Niespełniona na szczęście.  Będzie dobrze. W głowę zachodzę jednak na czym Gacek sobie tego pazura wyrwał, koledzy cali. 

I o zabezpieczeniu łapki. 

Podkolanowka.  Sposób okazał się dobry, pochwalony po ataku śmiechu, więc się dzielę - jako tymczasowe zabezpieczenie bardzo ok. Zraniona łapka oczyszczona i zariwanolowana wsadzona do też czystej podkolanówki, długiej. Podkolanowkę rozcinamy od góry na cztery troczki, tak by łapka była w nierozciętym worku, a troczki zaczynały się przy korpusie. I zawiązujemy je na kotecku. Lepsza pewnie byłaby nogawka od dziecięcych rajstopek, ale nie miałam. Plastrem na podkolanówce ściągnęłam ją na szerokość, tak, by sobie nie powyrywał pozostałych pazurków przy chodzeniu.. No i cwaniak już nie rozlizuje, jedna kokardka ze skrzyżowanych na piersi troczków na karku, druga na plecach, przy drugiej troczki przechodzą pod brzuszkiem. Cięłam, wiązałam i lepiłam plastrem na Gacusiu, spokojnie zniósł wszystko. 

Na razie odzipuję dzisiejszy dzień, nie był ogólnie łatwy.  W czwartek powtórka z weta. 

Pisała R.R.

 

niedziela, 26 grudnia 2021

Notatka 400 tajemnicze cyferki i rozważania o sensie robótek i czasu.

Gapa jestem do kwadratu. Niekumata.  Dopiero teraz, gdy oglądam dokładnie haftowane podusie zauważyłam. Zdaje się że kupiłam zabytki. Bo.



Czy widzisz Czytaczu cyfry? Co one znaczą? 

1832-1944. 

Coś trwało, na tyle ważnego, że podjęty trud utrwalenia. Co? To jest pytanie. Z góry raczej odrzucam wniosek, że 112 lat trwało haftowanie.  W 1832 zdarzyło się wiele, ogłoszono powstanie Królestwa Grecji, cesarz Brazylii abdykował na rzecz swego pięcioletniego syna, odkryto źródła Missisipi. Misz-masz totalny.  Włącznie z bitwą z Indianami i encykliką Grzegorza XVI potępiającą powstanie listopadowe. Nic nie trwało równo do 1944 roku. Wojna była jeszcze w 1944,  tak wiele rzeczy się skończyło przez nią w sposób dramatyczny. Nie mówiąc już o ludzkim życiu.

Najprawdopodobniej są to daty prywatne.  Jakoś wątpię by ktoś żył 112 lat, więc to nie czas żywota ukochanego dziadzia czy cioci. Może czas zamieszkania w jakim domu? Trwanie czegoś. Pewnie nie dowiem się czego, tak jak nie wiem w jakim kraju wyhaftowano precyzyjnie tę poduszkę.  Ani tym bardziej komu się chciało. Zagadka pozostanie zagadką, nie ma rady. Na pewno poduszka powstała po 1944 roku. Też data daleka. 

Baaardzo nieliczne są u mnie przedmioty tak stare i starsze, a żaden nie jest pamiątką rodzinną. Co się stało z przedmiotami z domów dziadków i rodzeństwa dziadków? Ozdoby z dębowej szafy, zupełnie nie nadającej się do bloków, zdobiły paździerzową zabudowę przedpokoju wujków, czas jakiś. Potem róże i bluszcze trafiły na śmietnik, wraz z płytami laminowanymi "na sosnę". To pamiętam, z resztą nie mam pojęcia co się stało. Łącznie z obrazkiem zmalowanym własnoręcznie przez Dziadka, a może to po nim jestem "manualna".  Kiedyś pokażę być może co mam, cudze pamiątki, bo rodzinne wiatr historii rozwiał i rodzina zupełnie zlekceważyła.  Być może nawet dom został sprzedany z obrazkiem. Bardzo żal. Po Dziadku mam rozpadający się czarny portfel z trzema papierkami. Po Babci pościel i potworną firanę. Po ojcu książkę. Po Cioci listy. Te cudze pamiątki i starocie jakoś mimochodem trafiły, przecież nie planowałam kupić aż tak starego rękodzieła na przykład. 

Rodzinne rozwiało prawie zupełnie, cudze przywiało. 

Ciekawe bardzo, jak tam u Ciebie Czytaczu z przedmiotami pamiątkowymi. Wiem, że Kocurro ma stół z rodzinną historią. Własną, nie przywianą.

No i teraz myślę jak ocalić podusię by jej nie zepsuć, by była używana. Nieważne że cudzes. Łapy z lekka drżą, zabytek w końcu. Niby mój, mogę nawet wyrzucić lub pociąć, ale bardzo nie chcę zepsuć. Ładny, ktoś włożył mnóstwo pracy.

Nie o wszystkich wytworach robótkowych da się to powiedzieć, sama nie raz wyściuboliłam babola, tyle ich widzę w lumpeksie, brzydkie niektóre przepaskudnie. Jeśli jest sens w robótkowaniu, to lepiej robić rzeczy ładne. Nie ma oczywiście żadnej gwarancji że ktoś doceni, w końcu te podusie kupiłam w lumpeksie, więc nie doceniono ani urody ani precyzji. Oddano jako zbędne, być może brzydkie, gusty są przecież nieobliczalne, mody mijają.  A nawet takich matowych nici obecnie nie ma. Szkoda, żałuję, planowana dorabiana obwódka będzie błyszczeć. Szara? Zielona? Bordo? Stonowany granat lub wrzos? Do przemyślenia kolor, niestety będzie błyszczący.

Rozbroić trzeba, tajemnicze nadzienia poduszeczek nierówne i diabli wiedzą z czego. Bo jeszcze bliźniacza poduszka, wyszyta mur beton tą samą ręką ale bez dat.


A jeszcze jej siostry. Być może też ta sama ręka, kupowane za jednym zamachem, więc bardzo prawdopodobne. 



Powyższa pójdzie na pierwszy ogień. Haftowana największymi krzyżykami, najgrubszą wełną? I najłatwiejsza do rozbioru. 

Przygotowania takie. 

Kanwy zgromadzone, kordonki wyciągnięte. Igły naszykowane. Elementarz tak opanowany - cykanka poniżej. Jak to u początkującej, nie zachwyca, a co gorsza efekt niezbyt pasuje. Zdaje się że serwetka będąca podstawą z zupełnie innego regionu. Może Bałkany? Inna bajka. Jeszcze do dokończenia brzeg. 


Pisała R.R.

Ps. Niektórzy domagają się o futrach. Zaanektowany gwiazdkowy koc w pingwiny, ich, imię pańci na paczce to pomyłka. Gacek jutro do weta, wyłamany pazurek. Jacuś stłukł dwie miseczki przy jednej akcji, Feluś skarb pańciny nauczył się jak odkręcać wodę. O zakręcaniu mowy nie ma. Trzeba zamykać łazienkę. 

piątek, 24 grudnia 2021

Notatka 399 światecznie

Trwają. Jasne, kolorowe, pachnące. Świerk, cynamon, pomarańcze, czekolada. Oraz grzybowa i ryba. 


























W ramach Świąt, zamiast Dzieciątka opcja postawiona przy pojawieniu się procentów. Jeżu wcale nie malusieńki. Ale i tak Jeżusek.

Świętujmy. Chociaż śnieg ktoś ukradł, pada. 




Pisała R.R. 
Ps. Już w domu. Zawsze mnie dziwi, jak różne są wigilie w zależności od domu. Niby jedna tradycja, a jednak inaczej. Jedno się nie zmienia, to są ŚWIĘTA.