Czytają

poniedziałek, 10 lipca 2023

Notatka 523 z soboty

Mało było ostatnio aktywności, nie nadaję się do aktywności w upał. Owszem, jakoś się zawsze mobilizowałam, w tym roku tylko to co niezbędne. Rany. Czeka mnie orka gdy upały miną. 


Niedziela się skończyła, ja z nocnym chłodkiem ciut odżyłam, więc piszę.  W sobotę byłam w Bobusiowie, przegrzało mnie, przekołowało i niedziela była zdychająca, głowa pozwoliła sobie na ból. Nie ma co się nad zdychaniem rozwodzić, minęło jakby. 

Z Bobusiowa wieści takie. 

Dzieciątko obroniło licencjat, miało to nastąpić w przyszłym tygodniu, a znienacka jest po sprawie. Stres musiał być, bo na niewinne pytanie czy teraz magisterka, Dzieciątko stwierdziło że ma całkowicie dość i żadnych studiów. Na razie nigdy. Delikatne świętowanie  było, jestem z niej dumna, dała radę choć nie lubi. Bo Dziecko nie kocha idei zaliczeń (nie było wypadku żeby nie zaliczyła czegoś za pierwszym podejściem, gra twardziela ale okropnie przeżywa przed) i  więcej nie chce. 
Bobuś jest tuż przed kolejną leczniczą jazdą. Kiedy jazda będzie to na razie się ustala.

Ogólnie raczej ok.

Było wściekle gorąco, słonecznie i dusznawo, nie bardzo się dało żyć nigdzie. Tylko siedzenie w cieniu miało  sens i na tym właściwie powinnam poprzestać, tak jak reszta towarzystwa. Ale nie, zanim to do mnie dotarło, to sobie naszkudziłam.. Bo póki Dziecko było czczone to czciłam, jak pojechało na świętowanie grupowe to mnie jednak podniosło do zielonego, koniecznie coś chciałam, tak dużo do zrobienia. Na siedząco kołowrót mniej się dawał we znaki, to pewnie dlatego. Chociaż to co niechciane powyrywać zanim zrobi się duże nie do wyrwania lub rozsieje  nasiona. Więc zataczając się troszkę powyrywałam i..... Uznałam w szale wyrywania pokrzyw i małych siewek klonów za niechciany klon liście kirengeszomy. Prawie zlikwidowałam sobie raryteta. A wyrywałam niechciane!!!! 

Chyba karuzel wiedział dlaczego był. Albo to przez niego? 

Z działań mniej szkodliwych, to po odsiedzeniu szkody, gdy prawie pewna strata rarytetu podniosła mi ciśnienie,  wykopałam jedną kępę kamasji, cebulki wykopałam znaczy. Tu wydawało mi się że dam radę, chciałam  wszystko, ale źle się kopało, niby takie nic, a więcej machania sprzętem groziło kalectwem lub udarem, dobrze że nie padłam przy tej odrobinie. Wykopana kępa jest młodsza o trzy lata od swojej też niebiesko kwitnącej siostry, sadziłam pięć cebul, takich w rozmiarze cebul tulipanów botanicznych, wykopałam szesnaście w rozmiarach różnych, ale wszystkie większe niż posadzone. Sekator nie jest olbrzymem, cykankę zamieszczam dla MP, co sadziła biedronkowe kamasjowe pipciumy. A wcale te cebulki nie miały super warunków, możliwe że gdyby miały, byłyby rozmiarów sporych ziemniaków. 


Jeszcze starsza kępa do wykopania, pojedyncze białe też trzeba będzie wytropić, wykopać i zrobić z nich kępę na nowym miejscu. One lubią rosnąć w stadzie. 

Znów cykanki niezbyt udane, tym razem rozmazanie kolorów. Problem jest po ostatniej aktualizacji aplikacji,  barwy rozlewają się poza swoją formę. Najtragiczniej w tych przedstawiających czerwone róże, ciemne floksy i pomarańczowe lilie, wrrrrr, nie nadają się do pokazania. No dobra, najwyraźniejsze cykanki z nieudańców. 



Nawet powycinać nie ma jak, jaka taka co dziesiąta, więc raczej opisówka będzie. 

Jest bardzo sucho, po roślinkach nie widać tylko dlatego że mają poszycie, na ogół mnie denerwujące bo poddusza większe rośliny, ale przy upałach bezcenne. 

Poniżej rozmazany łanek krwawnika kichawca, przy nim wydaje mi się że poskrzypek liliowy ciut hamuje wraże pożeranie liliowatych, koleżanka Basia twierdzi że tak działają wszystkie podśmierdujące astrowate z wrotyczem włącznie. No to testuję, lilie - tu niespodzianka, za niskie do tego krwawnika, kwiaty mają jeszcze zwinięte w pąkach i schowane w krwawniku.   Tak sobie myślę, że może trzeba inne astrowate śmierdziuchy wprowadzić przy liliach, wrotycze i złocienie. Niższe. 




Róże. 


Część róż kończy lub skończyła kwitnienie, część dopiero teraz szaleje. Post otwiera cykanka ślicznotki z Koblencji i lawendowego kwietnego cyrku. Lubią się. Liva powyżej, niestety czerwone Piano i Karmazynowy cyrk kwietny mają cykanki rozmazane, wrrr. 

Te różane cyrki to wynik fascynacji serią róż Flower Circus Kordesa, te co mam nie wszystkie są strzałem w dziesiątkę, Impala stanowczo nie. Mam cyrki: Impala, Escimo, Lawender, Parfum (mało pachnie), Crimson i Pompon Circus Flower. Ta ostatnia róża bardziej jest znana jako Pashmina, odradza się pomaleńku, a już myślałam że po niej. Przy robionych zbiorczych zakupach z koleżankami pracowymi wzięłam jako zamawiająca najsłabszą. Niby dawała radę, ale słabo, ta niszczycielska dla róż przedostatnia zima wydawało się że jest zimą ostatnią. W ubiegłym roku obok rudego kikuta Pashmina z łaski wypuściła bardzo późno  wątlutki pędzik, taki wcale nie rokujący, w tym roku był jednak pęd mocniejszy, kwitnący. I super.  Crimson Circus Flower był bonusem, świetną niespodzianką. Od popularniejszego Piano z hodowli Tantau różni się wyłącznie wzrostem, jest niższy o połowę. 

Nie było mnie prawie całą sobotę, wracałyśmy z Asią ostatnim autobusem. Tak wyszło.  Moje futerka bardzo źle zareagowały na całodzienną samotność. Opierniczyły, ze strony Rysi to był miauczacy bluzg, głośny jak na nią na poziomie ryku. No jak śmiałam. Zostawiłam, a jak raczyłam wrócić, to skrzywdziłam, bo nie dopiesciłam od razu (kleszcze!), jedzonko nie takie (nowa karma), i gdzie trawka?!!!. Tym razem nie przywiozłam.   Przebaczyła mi dopiero w niedzielę, z popołudniowej drzemki obudziłam się z rudzizną u boku. Futerkowy chłopcy byli dla mnie bardziej wyrozumiali, przynajmniej takie robili wrażenie. Miauk był, ale raczej proszący o pieszczoty, co dostali. Tyle że nocą były ganianki, łomoty i rumory, skorupy miseczki i rozrzucone chrupki. W niedzielę znów koteczki Feluś i Jacuś to sama słodycz, ganianki i wojenki, naprawdę? Skąd. To jakiś obcy kot. Dwa obce koty, no, może trzy.

Ale już nie są słodziakami. Niby karma i kuweta są jak należy, ale pora na grupowe zaleganie, na pieszczoty. Rysia już nie da popisać, koledzy też, drobna na razie wojenka w ramach działań przywołujących mnie do porządku się szykuje. Drobna, ale rozwojowa, muszę działać.


Dobranoc. 

Pisała R.R

Acha. Jacunio sika, nadziewanie na razie odstawiłam, obserwuję go bardzo pilnie. Tabletki trzymam z niepokojem pod ręką i kto wie czy nadziewania nie wznowię. Niby ok. ale wydaje mi się że trochę za często  bezproduktywnie się zaczyna kręcić koło kuwety. 

Ryki Rysi weszły jej w nałóg. Karcona przecież była krzykiem i uznała że to dobra metoda na karę i dla mnie. Zaczęło się od stłuczenia przeze mnie miseczki z której miała właśnie jeść. Oburzona Ryszarda w pozie odpowiadającej mojej (szerzej rozstawione sztywne łapki), z mordką otwartą jak krokodyl, idealnie przełożyła moje QRRRWO!!!! na miauk. 

piątek, 30 czerwca 2023

Notatka 522 żelazko na gazie

Nie mam telewizora. To znaczy mam nieużywany zupełnie i nawet nie wiem czy działa po ostatnich zmianach w emisji pasm. Odzwyczaiłam się, teraz mnie wnerwia nawet oglądany krótko. Ale czasem mi jednak oglądactwa brak, jak już głód obrazu ruchomego dokuczy to oglądam. 

Ostatnio głód ruchomego obrazu już musiał być bardzo duży bo rzuciłam się na seriale. Braki w temacie serialu mam solidne, bo na ogół wolę filmy, do ogarnięcia w czasie najdłużej trzygodzinnym. Ale. 

Nawet taki absolutny nieoglądacz telewizji jak ja miewa seriale ulubione. Niektóre pozostają ukochanymi na zawsze, inne są miłościami równie trwałymi jak wieczna ondulacja, czasem nie do zniesienia po latach. A jeszcze inne, takie kiedyś niezbyt i bardzo niezbyt, okazują że są super. Ekranizacje literatury, to co lubię w czytaniu staram się obejrzeć.  Zdarzają się ekranizacje idealne, Herkules Poirot Agaty Christie, opowieści Ellis Peters o braciszku Cadfaelu, jeszcze parę innych. Łatwiej serialom niż filmom oddać urok i klimat powieści, więc serialowe ideały częstsze. W stały nałóg serialowego oglądania jednak nie wpadam. 

Bo ostatnio naszło mnie na oglądanie seriali, co już wyznałam.  Hurtem lecę, jak nie ja. Wręcz nałogowo. Ten od żelazka był przedostatni, ostatni to DAWNO DAWNO TEMU czyli ONCE UPON A TIME. Ilustracje z niego. 

Żadna nowość ale ominął mnie gdy być może był emitowany w Panu Telewizorku, już wtedy z Panem Telewizorkiem widywałam się niezwykle rzadko. 

Żaden tam wysoki poziom intelektualny, skąd, ale bardzo przyjemnie mi się oglądało, a Robert Carlyle wskoczył mi na listę ulubionych aktorów, świetna rola, nieoczekiwany zupełnie popis aktorstwa mistrzowskiej klasy. 


Siedem sezonów. I ogromnym zaskoczeniem dla mnie jest to, że wbrew wszystkim brakom serial tak mi się podoba, że na pewno jeszcze do niego wrócę. Zbyt dobrze się bawiłam przy oglądaniu by powrót odpuścić. Bajki wzięto na tapetę, dodano wielość światów w których żyją bajkowe postaci, postaciom dano życie rodzinne i komplikacje uczuciowe, bez dbania o to że nigdy w bajkowej literaturze nie pojawiły się razem.  Wyszło dziwo, zabawne i odprężające. 

Serial z założenia był robiony jako typowy podnośnik pozytywnych emocji, czyli od moralizmu i happyendów aż mdli, ale, uwaga, ja nie z tych co z fascynacją analizują gustowne girlandy z ludzkich flaków, duszne rozważania rozwleczone przed oczami memi powodują me duszne palpitacje, dużej dawki nie zniosę.   Niczego natrętnie podtykanego w zbyt dużej dawce nie znoszę, a tu dziwność, nie bardzo mi przeszkadza ani moralizm, ani problematyczna gra jednej z głównych bohaterek, podejrzana uroda najpiękniejszej drugiej głównej też znoszona bez grymasów. Oraz rozwłóczenie przesadne wątków i rozterek moralnych. Potrzebowałam być może tak potężnej dawki optymizmu, nawet wtykanego nachalnie. Nie wiem jak to będzie przy powtórnym ogladaniu za być może miesiac? rok lub więcej, ale teraz, tak świeżo po maratonie, już mi brakuje niektórych postaci. Rumpelsticken, Zła Czarownica z Zachodu,  to dla mnie supernowe, kilka innych błyszczy dla mnie tak, że miernoty przy nich do zniesienia. No i nieoczekiwany  zaskakujący humor. Na pewno wiele smaczków przegapiłam, w języku oryginału podejrzewam że iskrzy o wiele silniej. Ni z tego ni z owego, groźny czarny charakter zostaje nazwany pekaesem, Świątynia Przeznaczenia porównana do wytwornego wychodka, jeden odcinek (teoretycznie w treści dramatyczny, bo chodzi o zdejmowanie wrednej klątwy) jest musicalem. No i Rumpelsticken, pieszczotliwie i skrótowo zwany Rumpelkiem, ten ma dopiero  odzywki i sytuacje. "Magia może wszystko, możesz być potęgą, cesarzem, herosem lub chimerą" i po czymś takim zmienia się dla przykładu w zionącą ogniem świnię. Malutko groźną.

Ktoś oglądał?

Dobrodziejstwem i przekleństwem nałogowego oglądacza seriali jest to, że można hurtem, nie ma już raczej zastosowania ironiczna odzywka:

Musisz iść, bo się spóźnisz na Gumisie/będę lecieć, muszę zdążyć na Gumisie. 

Gumisie u mnie mają bardzo wysoką pozycję wśród dobranocek. W Monte Carlo rozglądałam się za Księciuniem, bo to turystyczne mi się kojarzyło z architekturą gumisiowych miasteczkowych budowli, no i akurat tam jest nikła szansa spotkania księciunia. 

Więcej absurdalnego sensu ma obecnie powiedzonko z serialu nie tak dawno oglądanego. 

Zostawiłem żelazko na gazie.

Jako pretekst do wyjścia oczywiscie.

Ale także no niestety, to żelazko na gazie to opis czynności bezsensownej i destrukcyjnej. Szkodliwej. Nałogowe oglądanie, tak jak inne nałogi, nie jest rzeczą zbyt pożądaną. Jakieś się podobno powinno mieć, tylko dobrze by było gdyby nie zagarniały wszystkiego. Ja na razie muszę wziąć na wstrzymanie, skłonności do nałogów mam, dwie solidne serialowe serie ciągiem to już na razie dość.

Konkurs, co to za serial, ten od żelazka na gazie? Obejrzałam calusieńki, co juz robi dość dobrą lokatę na mojej liście lubianych, a powiedzonko uznaję za swoje. 

Pisała R.R.

niedziela, 18 czerwca 2023

Notatka 521 o różach, meblowych odnóżach i natrętnej melodyjce

W Bobusiowie cięłam i wyrywałam na potęgę. Plewiłam wściekle.  Za tydzień powtórzę, muszę zrobić wolne pola do przesadzeń. Tym razem tylko kawalątka udało mi się wyszarpać, na przesadzenia i rozsadzenia już nie starczyło ani czasu ani sił. Wielkich efektów nie ma, tylko ostrokrzew mniejszy, już nie trzy gdańskie szafy a półtorej, zwłaszcza od dołu  - to widać. A poza tym szaleństwo roślin trwa, jedno zarasta drugie, usiłowałam coś podziałać, ale przegrywam, pora roku sprzyja zielonemu i zielone kładzie mnie na łopatki.



Dziwnie się porobiło z moimi różami. Ziemia w Bobusiowie niezbyt im sprzyja, one walczą, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć że pięknie rosną. I tak jakiś rodzaj cudu że róże są, jak sobie przypomnę jak wyglądały bzy lilaki....



Dają radę magnolie, kielichowce, kaliny, berberysy, dużo daje radę, ale róże ziemia Bobusiowa ledwo toleruje.  Przycięta bezlitośnie (bo ruda zaraza) róża Old Port odbiła, zakwitła, ale na tak niskim poziomie że kwiaty przysłonięte miskantem Little Zebra. 
Tylko zapach, wyjątkowo piękny, każe wypatrywać kwitnienia. A szkoda, Old Port ma te kwiaty równie urodne jak zapach. Miskancik trzeba będzie posadzić bardziej z tyłu, najpierw zrobić miejsce, ech. 
 




Inka w tym roku ma wyjątkowo wiotkie pędy, kwiaty widać z daleka, ale one główkami w dół. 
Róże jakby mniej wigorne, tak nie powinno być, dostały przecież swoją porcję odżywczego papu. Niektóre jeszcze nie kwitną, część ma kwiatów mniej. Chlubnym wyjątkiem jest jedna kordesowa cyrkówka, ta się okwieciła po całości. Obok Artemis, niestety, lichota. 

Poniżej na cykankach Violet Parfum Cirkus Flower, biedna Artemis, Lavender Circus Flower i Ślicznotka z Koblencji w blokach startowych, Liva z masą drobnych poukrywanych pączków.  





Część jeszcze nie ma ani jednego rozwiniętego kwiatu, są takie co widać że się będą starać, ale część zupełnie olała temat. Olewaczy nie pokazuję.

Poza tym, to nadal dżungla.






Rosnąca oczywiście całkowicie po swojemu. Beatka narzeka na warzywne grządki, Bobuś na ilość niechcianych samosiewek i połamańców w lasku na pasku, Asia na to co pcha się w truskawki, wszyscy uważamy że świetnie rośnie to, co niezbyt chcemy, a do chcianego dopieprza się żywina w postaci mszyc, mrówek, chrząszczy, zajęcy i saren. Wśród żywiny najbardziej nie kochamy ślimaków bezskorupkowych. 


Oczywiście że było trochę posiadów w konfiguracjach różnych i z gadkami na tematy roztomaite, niekoniecznie mądre.



Tak było.




Reszta tygodnia to pranie, pranie, jeszcze raz pranie (Jacuś) oraz pilnowanie futer (też głównie Jacuś).

Oraz.

Po tak długim czasie w końcu oderwałam nogi od spodu szafy. Przypominam, rozebrałam na części szafę z lat pięćdziesiątych, celem modyfikacji. I utknęłam przy nogach, przybitych na mur wielgaśnymi gwoździami, kołkami, zalepionych klejem w monolit. Jakieś tam nędzne sukcesy odniosłam przy JEDNEJ nodze i zastój, a nogi cztery. Co jakiś czas  były beznadziejne próby oderwania, ale beznadziejne. Plan przeróbki zakładał nieuszkodzenie żadnego z elementów, a tu zonk, nie zanosiło się że to możliwe. Oprócz oderwania nóg, to trzeba było zrobić konstrukcję pod, dużo piłowania i szlifowania, ale to było łatwiejsze i zostało zrobione, a nogi nadal przyspawane do spodu. Zawartość szafy w pudłach, na środku pokoju jak monstrualny parawan labirynt z części składowych szafy. Brakowało mi energii do dzieła, więc stał sobie ten dziwny twór omiatany tylko. Miałam składać w piątek, w takiej postaci jak było, nastawiłam się na wysiłki straszne, aż tu ni z tego ni z owego coś mi się w mózgu przestawiło i stwierdziłam że prędzej rozniosę rumpla niż pogodzę się z jego  dotychczasową postacią. Młot poszedł w ruch, co prawda przez kawałek sklejki, ale naprawdę ostro, sklejka w drzazgi. Okazało się że trzeba było nie delikatnie a z furią, nogi, klej, kołki i gwoździe się furii nie oparły. Będzie tak jak chciałam. Ufff.  

No i co jeszcze wartego zapisania? 

Przez balety pewnej białoczarnej kociej latawicy natrętnie i nie do zagłuszenia tętni mi gdzieś za uszami macarena. Nic nie daje rady zagłuszyć czy zastąpić. Słówko macarena nie ma dobrego tłumaczenia. Urocza latawica, piękna dziewczyna co uparcie imprezuje nie odmawiając sobie uciech cielesnych (bo one dobrze robią według piosenki), coś takiego to znaczy. Uciech cielesnych macarena zażywa w różnym towarzystwie, wiecznie do tych uciech zachęcając, bo to jest wg. niej i piosenki bardzo dobre.  Niejaki Vittorino nie dał rady dotrzymać kroku latawicy, więc kto lepszy, no, chłopcy? Piosenka o damie taneczno lekkich obyczajów liczy sobie już ponad trzy dychy i od czasu powstania pobiła ileś tam rekordów. A to odtańczono ją totalnie na olimpiadzie, a to remiksowano rekordowo licznie. Z remiksami dla mnie jest jest niezbyt, pieśń traci wiele, najfajniejsza wersja oryginalna, a  najradośniejsza to ta. 




Macarena zaczęła mi tętnić jak kocia macarena raczyła zawitać w domowe progi -  tak na pokazanie się że żyje, miziu-miziu i wyżerkę w przerwie od baletów.  Coś mi się zdaje że nie tak łatwo będzie odwieść kocią macarenę od baletów. A tak ciut poważniej brzmi oryginalna macarena. Panowie tu młodsi. 


Masz w sobie macarenę Czytaczu? Obok kilkunastu innych twarzy może masz. Nie wiem jak Ty, ale ja sobie te machania rączkami i gibania tułowiem przypomniałam, siebie w roli macareny raczej nie widzę, ale pomachać i pogibać mogę, skoro już gdzieś tam mi tętni. Tak sobie myślę, macareną być to fajna rzecz na jedną setną etatu, większa porcja nie może być strawna dla nikogo. Dla macareny też.

I link. Pojawia się u mnie co jakiś czas, byłoby fajnie gdybyś podał dalej Czytaczu. 

Pisała R.R.

piątek, 16 czerwca 2023

Notatka 520 lanie i faszerowanie

Walka z Jacuniowym sikaniem trwa. 

Opisałam część działań tu.🐾

Metionina stanowczo won. To jest jakieś nieporozumienie, ludzie zażywają proszek owinięty w warstwę celulozy, bo może uszkodzić kubeczki smakowe, a kotu każą sypać do karmy. Wysypałam. Efekt taki, że każda sucha karma jest traktowana z powściągliwością.  

Żurawina. Karma z żurawinowym dodatkiem cały czas stoi, alleee Jacunio rzadko ją podjada. Najpierw jadł bardzo chętnie, ale teraz je, chwila namysłu i odwrót, powrót, trzy chrupki i dość. Tak mu się zrobiło po podstawieniu porcji z wysypaną metioniną. Nic nie chciał jeść.

Może mu zbrzydła żurawina. Przynajmniej ta UroVitowa (na widok tubki z drożdżowo-żurawinowym mazidłem spruwa w tempie wyścigowym) i moja mielona autorsko. W planach jest kupno liofilizowanej, powinna dać się zmielić, jest bez cukrowych dosłodzeń, może będzie inaczej, może to cukier przeszkadza. Miałam taką niby mało słodzoną, ale wolę żeby była całkiem bez cukru, kupię, wywiad koleżeński mi doniósł gdzie jest..

Myślę o mieleniu ziół, perz, pietruszka, marzanka. Ale to do przemyślenia, tu też potrzebna wiedza czy można, na pewno porcyjki suszu muszą być mini. Perz ususzony daje radę zemleć, gorzej że nie do końca, zostają włoski-igiełki odporne na mielenie i ostre, nawet z młodego. Przesiewać?

Prościej z tabletkami, tu nie ostrzega go trzymana tubka, ani palec z mazią. 

Faszerowany jest uparcie Cystone Himalaya, nospę odstawiłam, bo to straszna trauma jest dla niego i dla mnie. Moja kocina pluje z wprawą odłamkami tabletek, jednak przy nospie (połówka, słaba) jest walka jak z miniaturowym tygrysem, obraza, chowanie się. Od poniedziałku nospy już nie dostaje i faszerowanie z dnia na dzień przebiega łatwiej. Ale nie za łatwo, bardzo nie lubi. Wiadomo, łykać musi bo zmuszam, ale ani dla mnie ani dla Jacusia miłe to nie jest. Nadziewany jest jedną czwartą tabletki Cystone.

Dlaczego tym? Kumpela poradziła. Zielarka od lat, siedząca mocno w temacie. Generalnie to polecała dwa preparaty, w tabletkach, ziołowe, ale nie z polskich klimatów.  Bo w tabletkach, łagodne i skuteczne. Cystone Himalaya i Shilingtong firmy nie do wymówienia. Dla człowieka zielarze polecają zażywanie Cystone razem z tym drugim, niedostępnym preparatem, część działania się wzmacnia, część jest ciut inna. Ten drugi ma też działanie rozkurczowe i leciutko przeciwbólowe, niestety Cystone nie. Kumpela jest zdania, że dla człowieka zawsze oba, dla kota jeden, jeśli oba, to podawane naprzemiennie po ćwiartce. Shilingtong-a nigdzie nie ma, w hurtowniach również, trzeba by sprowadzać zza siedmiu granic lub kupić za kwotę niebagatelną trójpak. Coś się porobiło tajemniczego, ograniczona liczba ziół, z aptek poznikały poza absolutnie podstawowymi ziołowe preparaty, kosmetyki, suplementy, nawet obecną od lat  Himalaya wymiotło z aptek i Rossmannów. Za Cystone się wychodziłam, potrwałoby zanim kumpela by sprowadziła, też ostatnio dostawcy mają coraz mniej w ofercie, a ja chciałam już, natychmiast. Bo metionina absolutnie nie, a widać było że robi się znów źle.... Gdyby nie było obu preparatów, byłoby gorzej, są zioła do parzenia, ale jak zmusić futrzaka do ich picia? Rozpuszczona nospa wstrzyknięta w pyszczek pieszczoszka dała głębokie rysy na moich rękach jakbym się pochlastała, już podgojone, ale nowych nie chcę. 

Z potężnym wahaniem zdecydowałam się na nie wetowe faszerowanie. Lęk ciągle jest. Organizmy ssacze mamy podobne, ale nie koniecznie to co dla ludzia to dla kota. No i dawkowanie. Ile razy mniej waży futro od człowieka? No właśnie.  Kiedy gorączkował mi kiedyś daaaawno Gucio, był przepisany przez weta paracetamol  dla niemowlaków, pół małej łyżeczki. A teraz..... Wcale nie jestem pewna czy dobrze robię. Cały czas obawiam się że Jacuniowi zaszkodzę. Ale oboje mieliśmy już dość, wetów, Jacuś bólu, ja patrzenia na jego cierpienie. Żeby jeszcze te wetowe działania były skuteczne długofalowo, żeby Jacuś jadł karmę z metioniną, to zgodnie z kodeksem dobrej pańci zapożyczyłabym się na amen i dalej wetowała Cacusia, wtykała przemocą niechciane jedzonko. 

Żebym miała zaufanie do metod inwazyjnych, poprosiłbym o płukanie i rozbijanie tego piasku. Ale nie mam zaufania, za grosz. Straciłam Mikusia, dość powiedzieć że zaczęło się podobnie, też były krótkotrwałe sukcesy, ale potem, mimo wetowania pełną parą, karmienia wetowymi karmami, kuracja skończyła się tragicznie. Słabo mi na samą myśl, choć z Cacusiem historia mogła by być przecież inna.  

Dlatego tak szukam, doczytuję i kombinuję.  Dlatego bardziej ufam ziołowym specyfikom polecanym przez zielarkę-futrzarę. Wiem jak podchodzi do zwierzaczków, własnych i cudzych. Nie wiem kto z wetów wysyła do Eli pańcie i pańciów futerek, ona też nie wie, ale ktoś to robi. A skoro tak, to niech będą te ziołowe tabletki. Och, one też mogą być niebezpieczne, nie ma czegoś takiego jak w pełni bezpieczne zioła. Nie wolno przesadzać, nie wolno latami pić, konieczne przerwy. Nie odżegnuję się od wetowania, jeśli znów będzie zatrzymanie sikania, będzie wetowanie. Ale proszę. NIE. Wystarczy, Gucio i Gacuś też odlecieli przez awarie układu moczowego, nerki.


Na razie Jacunio leje, nie tam gdzie powinien lać, od czego zaraz mnie trafi szlag, ale niech leje. 


No i znienacka znów sobota. Zdaje się że jest giełda staroci, odpuszczam tym razem.


Pisała R.R.

niedziela, 11 czerwca 2023

Notatka 519 sobota była.

Niewiele się dowiedziałam. 



Komunikaty muszę wyrywać, mój ulubiony Bobisław chętnie opowiada o okolicznościach towarzyszących, mniej chętnie o tym co się z nim dzieje i dziać będzie.  Sam podejrzewam niczego nie jest pewien, widzę jak szuka co jeszcze można i gdzie. Z każdym kolejnym tangiem zmiana, bo tu gorzej a tu lepiej niż zakładano.  No i tak okazało się że sprawa z leczeniem Bobusia jest o wiele mniej posunięta niż miała być, ale za to być może będzie lepiej niż się zanosiło. Z jednej strony nadzieja, z drugiej denerwujące czekanie.  Teraz przerwa na trzy tygodnie i potem znów będzie się dziać, w zależności od tego jakie efekty będą po zagojeniu tego co już było robione. 



Czyli do mety daleko. Bobisław w każdym razie spokojny jak masyw górski, taki bez lawin, wybuchów i trzęsień ziemi. Zadaniowo podszedł do tematu, stosuje się do zaleceń, ale i wciąż szuka. Nie jojczy. 
Nie wiem czy to częste, faceci jojczą, nawet nie ich wina że jojczą, inny trochę system nerwowy. Ale z drugiej strony to rzadko która kobieta rwie się do mordobicia, u facetów częstsze. Bobuś, z tego co widzę od zawsze  ma inaczej.  Bywa twardzielem nie od mordobicia. Już w komentarzu pod poprzednim postem napisałam w jak dziwny sposób czerpie siłę z tego co zdołał znieść. Do pewnego stopnia da się zapanować nad reakcją ciała i psyche na temperaturę, ból, hałas, nie każdy chce i umie, Bobuś chyba umie.   



Bobuś spokojny, ogólnie spokojność i pogoda ducha odpowiadająca tej w otoczeniu. Te kilkanaście godzin soboty to przerwa od duchoty, susz, zimnic i upałów, burz i lejnych opadów. Coś na kształt sielanki. Wiadomo, chwilowa sielanka, ale miło.



Impreza urodzinowa-imieninowa była w sielance, w tej przerwie od niemilstw. Oczywiście że kosiary po sąsiedzku rzegotały mechanicznie, szpice pierwotne wyły, ale jakoś tym razem króciutko, mokra trawa chyba źle się kosi a po deszczu słabiej chce się wyć. Za to ptaszęta rozmaite dawały z siebie wszystko.
Przyjemnie było.



Bobuś w humorze świetnym, ale po abstynencku. Tak nic a nic, ku mojemu zadowoleniu. Bez miłosierdzia żadnego napiszę że zaczynałam się bać przed zdrowotną akcją, czy mi się Bobuś nie rozpije na amen, alkoholu było dużo za dużo i za często. Prawdopodobnie usiłował tym piciem zagłuszyć zdrowotne turbulencje, co jest zawsze jednym z durniejszych pomysłów. Teraz nie wolno, zero jakichkolwiek procentów, to jedno z zaleceń których bezwzględnie musi przestrzegać od początku leczenia. I bez skrzywienia przestrzega, nieoczekiwany bonus. 



Ja doskonale wiem, że dostęp do procentów dla wielu jest miarą szczęścia, ALE. 


No dobra, napiszę. Bałam się że będzie jak z Bobusiowym tatą. To nie był alkoholik stoczony na dno, ale dno majaczyło, królom życia tak się robi. Miał zalety, owszem, w obliczu całokształtu one były coś jak topielce na brzegu, takie całkiem utopione i niedotopione. Królowanie tak utopiło.


Bobuś odziedziczył po swoim tacie jego zalety w trzystu procentach, wredoty i egoizmu to z ćwierć promila, może nawet jeszcze mniej. Geny bywają jednak złośliwą potęgą, mogło dziać się źle. Ale dostał czas, cud dany nielicznym. 


Impreza była super, ale Dziecko szybciutko spruło. Prawdopodobnie skorzystała z okazji że dozór nad tatuniem grupowy i da się oddalić celem odpoczynku wśród rówieśników. W pełni zrozumiałe, Dziecko trzyma i spisuje się rewelacyjnie, ale urlopy i odsapy konieczne. 

Nic tym razem w zielonym nie dłubałam, mokro w zieloności, bo w piątek przelało bardzo solidnie, ranny deszcz dał wilgoci na dłużej. Dżungla bardzo mokra. Brak mi w masie zieleni większych plam koloru, za mało żółci, bieli pomarańczu. Królują fiolety, trochę ich za dużo, część tego co teoretycznie miało być niebieskie przyjęło od otoczenia kolorek.


Naparstnice w tym roku cudnie wyniosłe, samosiewy tam gdzie im pasuje, róże dopiero będą na poważnie kwitnąć, czosnki Krzysztofa są tylko z ostatniego jesiennego sadzenia, wcześniejsze odfrunęły. Nie widzę czerwonych żmijowców, białych dyptamów.

Orliki na cykankach jeszcze pobite deszczem, mnóstwo roślin wrzeszczy o przesadzenie, część zjada kolegów i koledzy ledwo piszczą. Chwastów moc, a przecież tyle tego wyrwałam, no ech. Dżungla, mlaskata i ślimacza. 

Gdy wracałyśmy niebo na zachodzie było łagodnym cudem perlistych oranży i róży, słońce już się chowało. Coś z łagodnych perlistości było w całym krajobrazie, mimo że jak widać na niebie szarawo. Takie obrazki tam, gdzie kawałki horyzontu, cykanka wątło oddaje perłowość, ale może coś z niej zobaczysz Czytaczu. 



I przydrożne maczki. 


Pisała R R.