Czytają

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Notatka 315 mam płuca

Nadal mam płuca. Ze zmianami świeżych zwłóknień, zmianami bronchitowymi (to chyba znaczy zapalenie), co lekarka odebrala źle. Antybiotyk. Kontrola w czwartek.  Nie pierwsze to moje zapalenie, płuca się regenerują, choć bardzo wolno. Bałam się bardzo, że będzie gorzej. Tym razem nie ma rozłożenia na obie łopatki, a tak było przed dwudziestu laty. 

Ale dałam radę: 

- odebrać akt zgonu i fakturę. Daleko, pobłądziłam.  Już na tę część pogrzebowego nie starczy, lekko ponad, a nie wiem za co płacę. Fakturę łaskawie dali bez rozbicia na poszczególne pozycje. 

- wejść do ZUS-u w celach wywiadowczych, tu wqrw, bo albo przedstawię dokumenty żem pasierbica, albo rozliczenie jako osoba obca. Z wqrwem będę rozliczać jako obca. 

- po próbie przesłania pocztą foty aktu zgonu i mojego dowodu do zgłoszeń zrobionych telefonicznie, wściek i osobista wizyta w PZU. Bardzo długotrwała, ale chyba skuteczna.  Mam czekać na przelew. Żarcik mnie obsługującej, na pytanie ile to trwa, "do trzydziestu dniu". Moje przerażenie i reakcja "spokojnie, na bieżąco załatwiamy". Przerażenie nie całkiem minęło. 

- odebrać po rannych i południowych falstartach wyniki rentgena, przekazać je telefonicznie lekarce. Erecepta wykupiona. Będę łykać.

- uspokoić telefonicznie jednego z covidowych wujków, panikujacego po nieodebranych telefonach stosem SMS-ów.

No a teraz będę jeść i odzipywać.  Wędrówki, jazdy po mieście, rozkopanym paskudnie, stanie i siedzenie w kolejkach, czekanie na przystankach. Niby odpoczywałam, niby wolniutko, ale... Emocje zdrowotne, to przyznaję zmora ostatnich dni najgorsza.  Zaraz pewnie padnę jak kawka, adrenalina opada, jeszcze jadę na resztkach. 

Cykanki z pierwszej połowy załatwiania. Nędzniutkie, ale nie dało rady porządnie zcykać przez szybę autobusu choćby kwitnących mirabelek, tych ciemnych, kwitnących różowo. Zwały ich widziałam.








Pisała wykończona R.R.

Co z tymi telefonami? Nie mam na nie siły, a wściec się chcą. Wyłączam. Trudno. Jutro będę oddzwaniać. 

I jeszcze dodaję. Ja nie jestem specjalny chojrak. Bałam się bardzo, zły wpływ miało widziane u Łojca w tv przedstawienie zżartych przez świństwo płuc.  A tak, to stwierdzam, że bywało gorzej. Te dwadzieścia lat temu, i za dziesięcioletniego dziecka też nie było fajnie. 


sobota, 17 kwietnia 2021

Notatka 314 recenzja i skrótowy meldunek

Kocurro, jesteś? Przeczytałam młodzieżową Jadowską. "Franek i Finka" rzecz się zowie, i jest jedną z najlepszych książek dla młodzieży przeczytanych w ciągu ostatnich kilku lat. Sądząc po fabule, gdzie jeden z  wątków niezamknięty, będzie kontynuacja. I to jest bardzo dobra nowina.  Dla Ciebie, może dla Młodego też.

Książkę odebrało z Empiku Rodzinne Dziecko, podrzuciło dziś rano, a ja ją pochłonęłam, ulgowo traktując śniadanie i wybierając najmniej  absorbującą wersję obiadu.  To nie jest bardzo gruba rzecz, ale intensywna. Spokojnie kładzie na łopatki zagraniczne przeczytane przeze mnie w ostatnich latach młodzieżowe hiciory.  Czytam różne rzeczy, delektuję się różnymi klimatami, jak rzadko jednak coś aż tak wciąga.  Harry Potter, to ten poziom intensywności.  Niewiele książek go osiąga, a tu niespodzianka, "Franek i Finka" tak. Nic te tytułowe dzieciaki nie mają z ofiar, żadne tam dziewczynki z zapałkami, wierzgają przeciw pułapkom losu równo. Może podstawą jest coś, czego nie miał HP, rodzina i pewność że kochani, że na bliźniaka/bliźniaczkę można liczyć.  Ale nie ma łatwo, jeśli jest magia to owszem ubarwia i rozszerza świat, ale niczego nie upraszcza, problemy są (i to poważne), podstawowy wcale nie magiczny.  Jak to u Jadowskiej, nie ma sztampy, nie ma kalkomanii. Oryginalność tak. 

Potrzebne mi było takie nurkowanie w lekturę. Wrócę zaraz do niej, łykałam za pośpiesznie, ciekawa co dalej. Teraz będzie wolniutko, ze smakowaniem. Intensywna ona na tyle, że gwarantuje ponowne wpadnięcie w świat fikcji, dobrze napisana, a nawet bardzo dobrze.  I lekka, nie dla mnie teraz ciężka artyleria.  

Meldunek w międzyczasie.

Czwartek i piątek były podłe, dziś lektura leczyła, ale dobrze to nie jest. Lekka gorączka i kaszel, wczorajszy dzień z wędrowaniem na rentgen w deszczu nie pomógł, to czytanie pomaga. Strach co wyszło na kliszy.  Kurczowe trzymanie się myśli, że lepiej jednak jest.

Dodatkowo niepokój kwoki, czy wszystko z ludziami ok. dokopuje. Rodzina, Czytacze, przyjaciele. Kwoczy niepokój to efekt uboczny wczorajszych dramatycznych opowieści telefonicznych. Nie dość, że spokojnie spać nie dały, to nie daje się ich ignorować i w dzień. Aż głupiego posta musiałam pisać, by się co nieco od paskudnych myśli uwolnić.  Przecież i bez tych opowieści trudno mi zachować stoicyzm,  łatwo teraz o lęki.

Ale jak czytam, to zapominam i lepiej się robi, choć za meldunki byłabym wdzięczna. 

Dla Kocurka pysio Jacusiowy. Chciała, a Jacuś życzliwie pozwolił, podrzemując na ropuszej pościeli, przetaczając się po niej w drzemkach. Drobinka to jeszcze, koci szczypiorek. 






Wracam do lektury. Nara. Trzym się Czytaczu.

Notatka 313 cysorz to ma jakie życie

Za sprawą pewnej arystokratycznej siedziby ten pościk, przyznaję że terapeutyczny ma być, służący głównie temu, by trochę rozprostować zapętlone na aktualiach mózgowe zwoje. Absurdem pytań rozprostować. Po obudzeniu się ze snów męczących post pisany.

Jak do licha żyje obecna arystokracja. Mają pałace po przodkach. W nich mieszkają. Te lokale pałacowe wysokie na cztery metry, lub nawet i pięć, z kilometrami posadzek co wymagają regularnej polerki... No przecież skalę te pomieszczenia mają monumentalną, a gust co do sprzętów codziennych zmienił się radykalnie przez wieki. Tak jak poglądy na czynności niezbędne dla utrzymania ludzia w dobrostanie. Więc gdzie łazienka, gdzie kuchenka? Jak taki pałacowiec chce sobie podgrzać serdelki, to zaiwania do dawnej kuchni gdzie dawniej tylko służba? 

Ja tam w zabytku mieszkałam raz. Na moje oko to on był przynajmniej z epoki naśladowczej, a konkretnie to naśladował renesans. Dopuszczam myśl, że może wcale nie naśladował, może był naprawdę tak stary. 

Przez miesiąc mieszkałam razem z całą grupką psedoharcerzy i prawie równie liczną grupką ich opiekunów w antycznej, z lekka się rozpadającej kamiennej willi pod Bolonią. Baza to była do licznych wypadów, nocleg poza nią jeden.  Ach, jaki urok! Urok co nieco siermiężny, ale dla dziecka z komuny niezwykle egzotyczny. Wypatroszona z normalnych sprzętów piętrowa willa została wynajęta jako lokum dla mało wymagających zorganizowanych grup turystycznych. Czyli dla niebogatej młodzieży.  Wtedy na parterze my, na piętrze rówieśnicy z RFN.  Więc proste łóżka w szeregach, współczesne umywalki i kibelki. Proste prysznice z wodą doprowadzoną kładzionymi na wierzchu rurami. Składane lekkie stoły, krzesła w największej z komnat. Współczesność w wersji najtańszej, dostosowana do spełnianych wtedy przez willę funkcji. Ale. Kamienne posadzki. Proporcje komnat. Grubość murów. Ozdobne kamienne obramowania drzwi i okien, wyraźnie młodszych od obramowań. Belkowane sufity, a potężne i dość gęste belki malowane precyzyjnie i delikatnie w odpadające płatkami szlaki, . Widowiskowe kamienne schody na piętro, gdzie świergoliło szwargotem. Willa na wzgórzu oddalonym od miasta, przy stromej, wąskiej asfaltówce łatanej  bardzo skutecznie i ładnie przez maleńką ekipę miniaturami drogowego walca, asfalciarki. Wzgórze za tyłami willi wznosiło się coraz stromiej, ale teren przy willi płaski, ona jak rozłożysty, kwadratowy w podstawie klocek, solidnymi narożnikami wparty w grunt, dach prawie płaski.  Ogród przy willi z wawrzynowym żywopłotem i płonącą różą. Sucha kamienna fontanna w środku, a zaniedbana zieleń posadzona na francuski formalny sposób. Wersalowo miało być, ale żywopłoty porosły, poschło co nieco, wciskająca się trawa zarosła co mogła, w tym i kamienne zdezelowane ławki. Pachnie laurem, zwłaszcza rano gdy rosa paruje, pod wieczór i po deszczu. Cykady ogłuszają wieczorami. Winniczków moc, ogromnych i upasionych na dziczy. Na sąsiedniej posesji sad, grusze ratują przed strasznością posiłków, a straszne rzeczywiście były. Jedna ogromna twardawa gruszka i daje się żyć na paskudztwie. Bajeczny widok na wieczorną Bolonię oświetloną rzęsiście i na dzienną Bolonię, średniowieczną w rysunku, czerwoną i białą przez budulec charakterystyczny dla miasta, czyli czerwoną cegłę z bielą marmurowych dodatków. Letni raj. Szczegóły to, o wyraźnym obrazie mowy nie ma. I tyle mojego mieszkania w zabytkach, choć jeszcze trzeba doliczyć pojedyńcze noclegi w pokojach osiemnastowiecznej kamienicy. Tam spoko, żyć się dało bez kłopotu.

Ale ta willa miała ludzką miarę, a reprezentacyjne pałace nie mają. Lokal w kamienicy też miał i ma miarę.  Więc jak mieszkają w pałacach, gdzie pomieszczenia wysokie, marmury pod nogami. Choć akurat we Włoszech luksusem jest drewno. A ono wymaga starań, chyba większych niż kamień. Kto się stara? Mieszkańcy stali raczej nie, więc służba. Na jakich zasadach, niemożliwe przecież te klitki pod dachami, dochodzi ta służba, czy mieszka przez ścianę z pracodawcą? Ten przepych wnętrz, nawet pozbawionych sprzętów, mimo urody trudny do zniesienia dla współczesnych.  Czy kuszą kartongipsy i panele z dyskontu? A czy jak już mają współcześni to łoże z baldachimem to zakładają baldachim? Raczej nie, żadne takie, niemożliwe (bym założyła). A co zamiast, szyk Ikei, czy może meble z paździerza i laminatu? Może jednak trwanie w zastygłej skałami rozpadających się mebli  przeszłości. Takie to pytania głupie prostują mi zwoje - lista ich nieskończona.  Ale już dosyć. 

To wszystko co powyżej oczywiście zakłada pewną pustotę łamaną przez wygodnictwo współczesnych. Bo tacy jesteśmy i wątpię czy arystokracja różni się od ogółu. 

Muszą być i chlubne wyjątki, może nawet takim wyjątkiem prywatne komnaty siedziby, co dała początek głupim dociekaniem. Komnaty z szacunkiem mogą być traktowane, ale tak, by dało się w nich żyć. 

Rozprostowało się co miało rozprostować. 

Autorów ilustracji wygrzebanych z netu nie ustalę,  nie do zidentyfikowania dla mnie, a przedstawiają one arystokrację najczęściej przez nas spotykaną. Dwa obrazki to modne obecnie fotomontaże, pozostałe to uczciwe malarstwo. Dodatek muzyczny oczywisty.






Absurdem prostowała swe zwoje R.R.

czwartek, 15 kwietnia 2021

Notatka 312 wojny koteczkowe

W ubiegłym roku, gdy pojawił się maleńki Jacuś, miałam jazdę, ale bez bicia. Nie mam wielkich doświadczeń z lejącymi się futrami. Owszem, był bandycki Kubuś, była Piwniczna Kotka. Piwniczna Kotka wyemigrowała, a Kubusia spacyfikował Tytusek. Dopóki Kubuś nie był na etacie mamuni, rzeczywiście były prania moich futerek, trzeba było ratować, paść Kubusia ponad miarę, bo głodny był wściekły. Pilnować na okrągło, karcąco krzyczeć "Kubuś, nie wolno!!". Bezczelnie łapać tłuściocha w trakcie bójek, zamykać agresora w łazience, gdzie w momencie pokorniał. Krzyki, łapanie i pilnowanie pomagały, ale ileż to wymagało czujności. Na szczęście, poza pierwszym ugryzieniem mnie do kości, nigdy nie podniósł na mnie zęba i pazura. Inteligentny ponad kocią normę, a przecież futerka niegłupie. Tyle mojego doświadczenia z kocimi bójkami.

A teraz u Kocurro wojny. Nie wiem, czy z lecącymi kłakami, ranami i wrzaskiem, pewnie tak. 

Na pierwszy ogień skuteczne raczej metody gościa od programu My cat from hell, czyli Kot z piekła rodem. 

Jackson Galaxy oraz Dr. Mikel Delgado KOCIE MOJO czyli jak być opiekunem szczęśliwego kota. 

Pam Johnson-Bennett Jak kot z kotem

Claire Bessant ZAKLINACZ KOTÓW Jak rozmawiać z kotem

Wnioski takie. Łatwo nie będzie. Najskuteczniejszym rytuałem byłoby ponowne wprowadzenie kota do towarzystwa, co przy zakoceniu miejscówki  u Kocurka, niewielkiej ilości pomieszczeń, zakrawa na niemożliwe. Jeszcze wymagałoby to ciągłej obecności, czujności, dyscypliny wojskowej. Chyba odpada, ale jeśli Kocurro uzna ponowne wprowadzenie za metodę właściwą - służę. Rozwlekle w dwóch pierwszych książkach krok po kroku opis postępowań podobnych, acz różniących się znacznie szczegółami. 

Tak naprawdę, to Kocurro przydałaby się klatka bytowa, by agresora do niej ładować.  Nie zaszkodziłoby położenie do pokoju z dwóch dodatkowych legowisk, a może i drzewka, może być takie naścienne. Sztuczki z karmieniem jednoczesnym (konieczne odcięcie od stałego dostępu do karmy, karmienie małymi porcyjkami pani w klatce i pani poza klatką, równocześnie, zmniejszając odstęp pomiędzy miskami) i mieszanie zapachów jednego kota z drugim kotem. Poprzez wymianę legowisk, przenoszenie za pomocą pieszczot policzków szmatką zapachu jednej kotki na drugą.    Jeśli Małgosia  ma rację, i u kotek wyciętych lub nie, chodzi o terytorium, to powinno pomóc. Ale klatka  bytowa przynajmniej na początku, gdy agresja silna niezbędna, żeby było ograniczenie terytorium.  Praca i tak tytaniczna, wymagająca błyskawicznych reakcji, ale omija się blokadę pomieszczeń.  Proces rozłożony na dni, może tygodnie. Tak mi wyszło z lektur.  Jeśli Kocurek będzie miała życzenie, udostępnię. 

Zadziwiające. Zawsze się starałam przez dzień, dwa izolować przybysza. Nigdy nie wychodziło, Łojciec nie dopuszczał do osamotnienia nowego, lub tak jak z Kubusiem akcja była błyskawiczna. Z Lisiunią wypuszczenie rudzielca dało kosztowne i długotrwałe kuracje całego stada, łącznie z moją osobą. Wyjąwszy przypadek zbója Kubusia, wszystkie moje chłopaki egzystowały bez efektownych bojów. Wstępy do bójek, to tak. Gacuś jest kotem niezbyt towarzyskim, gdy coś mu się nie podobało boksował, najczęściej podgryzającego Felusia.  Jeden, dwa bardzo silne pacnięcia, łapka naszykowana do ciosu, bardzo stanowcza postawa i rezygnacja z akcji ze strony pacanego. Gacuś wali zwiniętą łapką, bez pazurów, bardzo boleśnie - przez przypadek oberwałam. Od kilku miesięcy nie ma i tego, z Felusiem sojusz. Pacana Lisiunia nic sobie z pacania nie robiła, odskakując w porę i odpychając ciałem Gacka, np. od miski, traktując go jak powietrze, od czego głupiał. Przy miseczkach na moją zdrową wtedy i żertą Gender nie było mocnych, widać było że nie ustąpi za nic na świecie i to Gacek ustępował, czasem z pyskowaniem. Na Jacusiu jeden cios wypróbowany i skuteczny. Namolny Jacuś nie jest wobec Gacka namolny, wystarczy podniesiona łapka i CHUPACABRA rezygnuje. Jakimś cudem się układa bez wojen.

Więc tego. Ilustracje to okładki fantastyki, kociej fantastyki, seria Wojownicy Erin Hunter, zupełnie mi nie znana.  Nie będę robić skanów wszystkiego, ale kilka stron z trzeciej, najzwięźlej omawiającej kocią agresję książki, czemu nie. Wnioski wysnułam z trzech.  Więcej mam, ale tam temat jakoś pominięty. 






R.R pisała, o sprawach, o których Kocurro być może i tak wie więcej.

Notatka 311 czwartkowe, piątkowe

⭐ Czwartek. 

Dzień kremacji. Paskudnie z pogodą. Biel oczywiście, ale gorsza gatunkowo od wczorajszej i przedwczorajszej. Tumani i siecze rano śniegiem z deszczem, na zmianę z leniwym wirowaniem nielicznych płatków. Mało co zostaje na ziemi, brzydkie to, przypomina efekt walki Jacusia z papierem toaletowym.

Sen kilkukrotnie przerywany, dziwaczne projekcje i nerwowe zrywanie się bo coś się dzieje. Nic się nie działo.  Nie mogę sobie znaleźć miejsca. To znaczy nosi mnie. Z rąk leci. W głowie natłok myśli, ponure one. Poczytałam swoje posty z zarazy, jaka przecież byłam wredna, a przynajmniej niemiła. Ale nic nie zmieniam, było i opisane tak, jak rzeczywiście wtedy odbierałam Łojca. Skażony oczywiście ten odbiór słabością własną, złością że dokłada mi na barki ciężaru. Trudno, dzień świstaka niemożliwy, powrotów do przeszłości nie ma. Nie planuję amnezji, było i kropka. 

Tyle lat. Czterdzieści pięć? Tak, bez kilku miesięcy.  Wspomnienia, gorzkie, dziwne, zabawne. Wkurzające i teraz,  tych dużo, ale wkurzają mniej niż kiedyś. Absurdalne, tych też moc, rzadko ale jednak, rozczulające.  To nie tak łatwo zblaknie. 

Co do fizycznego samopoczucia, to nic się nie zmienia na lepsze, jak na razie nawet jakby regres. Martwić się nie mam zamiaru, psyche (z czym nie najlepiej) ma wpływ na fizys, nie ma inaczej. Leki, rosołek (Dziecko podrzuciło wczoraj składniki, w nocy perkolił) i po pisaniu pójdę do wyra, na drzemiące odrabianie wybrakowanej nocy. Może mnie niepokój z wyra nie wygoni.  Jutro Teleporada, ale dobrze by było, żeby lekarz mnie osłuchał. 

Świat się toczy, trzeba będzie znów zrobić wywiad, co z rodziną. Jak na razie milczą.  

Agniecha zdaje się dziś lub w najbliższych dniach będzie zdawać jeden z najtrudniejszych egzaminów w życiu, żegnając psinkę. Ech, te cholerne bilanse, lata pogodnego życia przywalane grozą ostatnich miesięcy. Trauma, co latami siedzi w ludziu. Niektórzy już nigdy nie odważają się na psa czy kota. Inni, tak jak ja, nie mogą znieść pustki, martwoty w momencie biorącej w posiadanie dom i serce, ryzykują grozę ponownie. Nie żałuję że zaryzykowałam. Za mną i przede mną niełatwe pożegnania, ze mną życie, aktualnie Feluś co uznał, że pora na pieszczoty i jedzonko.  

I będę ryzykować. Tak, bez futrowego życia przy moim, moje byłoby nie do zaakceptowania dla mnie. One potrzebują mnie, ja ich. Oczywiście, życie bez zobowiązań prostsze, futerka też mogłyby trafić lepiej. Ale taki właśnie bilans u mnie, bez nich echo w sercu, choć nie ma zastępstw, żal za odeszłymi zostaje.  Ale i wdzięczność że były.  

I tylko mam nadzieję, że....

Agniecha tak czy siak właśnie styka się z grozą, gdybym mogła, przytuliłabym.

Trzynasta, przeciątany ranek. Spać. Nie myśleć, bo przywala w momencie.  A potem czytanie dla Kocurka. Moje dwa skarby na ropuszej pościeli. Trzeci nie wiem gdzie.



⭐ Piątek

Bez śniegu. Czyli ptaki u Tabaazy prawdę świergoliły, jest szansa na lepsze. Szaro, mglisto, mokro ale bez bieli.  Rejestracja będzie od dziewiątej na lecznicze rozmowy lub jak się uda wizyty.  I udało się.

Doktor J., czyli cipa/nie cipa. Wizyta w przychodni.  Tym razem nie na konkretną godzinę, zdaje się że ta doktor niezbyt się trzyma harmonogramu i limit czasowy przeznaczony na pacjenta się jej rozjeżdża. 
No nic, totalne mycie zamiast pobieżnego prysznica i zalegam do trzynastej. Taki jest gryplan.

Tkwię, w przychodni. Półtorej godziny, skąd blisko dwie. Poczekalnia przy gabinecie. Trzy osoby czekają razem ze mną, nikt przy mnie nie wszedł, nikt nie wyszedł. Kaszlę, sprytna młoda kobieta, co dała nura pod bramką, omijając mierzenie gorączki i rejestracyjne pieriepały, ucieka na zewnątrz zostawiając torebkę. Hmm.  Puste gabinety, nie ma doktor, jeszcze nie wróciła z wizyt domowych? Nie rozumiem, ale w końcu nie muszę. Może nie wróciła z wizyt domowych, lub odwala teleporady w innym pomieszczeniu.

Po, i po konsekwencjach wizyty.  Więc rentgen z wynikami na poniedziałek. Zdążyłam, rentgen czynny do 17:30. Nie mam siły, ale się upieram że żyję i żyć będę. Bardzo wiejnie i mokro w Cz-wie, więc prędko jeść, ostatnia porcja antybiotyku i do wyra. A i jeszcze futerka wyprzytulać, zachowują się tak, jakbym wróciła z dwuletniej wyprawy do ludożerców. 

Złośliwość losu. I to taka przewrotna, troskliwa. Zasypiałam, a tu telefony, jeden krótko po drugim wybijają ze snu, gaduły przy nich, i teraz mowy nie ma, nie zasnę. I znów pytania na które nie znam odpowiedzi, a wśród nich podstawowe, "kiedy?". Historie straszne, dziwne.  O synu, córce, pociotku w Norwegii. Nie znam tak naprawdę rozmówców, to klan Łojca. Jakby mnie przez wyżymaczkę przeciągnęło, choć miłe te gaduły.

Porad znów moc, z serca, a nierealnych. Bo skąd kapusta kiszona z beczki (żeby tylko nie z folii),  kimchi i kiszone buraki. I soda  oczyszczona. W brzuchu pewnie Etna, a może i nie. Wracając z rentgena weszłam do sklepu, szałwia jest, tymianku nie było, uzupełnienia zaopatrzenia zrobione, ale przecież nie kapustą z beczki. Futerka tak, drobne dodatki do menu mają. 

I co, teraz cios w łeb, żeby zasnąć?

środa, 14 kwietnia 2021

Notatka 310 wtorkowo-środowe

Przypomniała mi się w snach nie wiadomo dlaczego bardzo dawna podróż spod Bratysławy do domu. Łojciec tam przez jakiś czas pracował. Nieszczególnie przyjemnie wyszła ta podróż, owszem barwna, ale rozbawienie to teraz. Najpierw był autobus do Bratysławy nocą głęboką, a potem błądzenie z solidnym obciążeniem bagażowym po uliczkach Bratysławy. Bez końca slalomami uliczek, do zawrotu głowy, oberwania dźwigających toboły stawów. A potem się okazało, że czarny kot przebiegł nam drogę i Łojciec omijając najprostszą trasę kluczył. Nawet tego kotka widziałam, ale do głowy by mi nie wpadło, że to przez niego.  Mama i ja oraz psinka za Łojcem, bez pytań, bo przecież w zupełnie obcym mieście. Objuczone tobołami jak wielbłądy, ja jeszcze dźwigając sunię. Tak dziwnie jakoś Łojcu płacili, głęboka komuna to była, że najlepszym rozwiązaniem było tam nakupić dobra tu niedostępne i albo się nimi cieszyć, albo spieniężyć. Stąd te wielbłądy i to pośpieszne wielbłądy. Spóźnienie i tak na właściwy pociąg, jazda  innym zawalonym poborowymi, którzy hurtem brani do woja. Pijanymi w sztok. Jeden z nich zwymiotował mi na nowiutkie zamszowe mokasyny, wymarzone, wyżebrane. Dwie przesiadki, wyganiani byliśmy przez konduktorów na właściwych stacjach. Jeden z tych dwóch pociągów znów z poborowymi. Zdaje się, że przez tych poborowych wyborowych dałoby by się ustalić konkretną datę zdarzenia. Czekania kilkugodzinne na pustych peronach by podróż zakończyć podróżą z Katowic do Cz-wy. 

Dziwaczny koszmar, blisko dwudobowy, a wszystko przez kota, a raczej pogląd Łojca na kota. Pamiątką żyrandol z dużego pokoju obecnie w pawlaczu, sam lekki. Nie można tego powiedzieć o pierwszych, kupionych z żyrandolem pięciu kloszach, ciężkich jak diabli, każdy z grubo lanego szkła, szlifowanego centymetr w głąb. Dojechały cało, po czym przy zakładaniu szlag trafił dwa. Śniły mi się te błądzenia z tobołami. Obserwacyjnie mi się śniły,  patrzyłam z góry na wędrującą grupkę, zastanawiając się o co chodzi tym głupkom.  Tyle lat temu to było, dreptała jeszcze przecież z nami moja młodziutka wtedy psinka. 

Niedobry był wtorek i zdaje się że środa nie będzie lepsza. Biało rankami, w środę sypie i kapie.  Palą i paliły policzki, kaszel nie odpuszcza. Dobrze, że kaszel to nie ten z covidu, lżejszy o wiele, tamten wspominam jak zabójcę. Owszem, ten męczy, napady brzmią strasznie, ale kaszel coraz płytszy, bardzo dobrze chyba. Temperatura podwyższona do lekko ponad 38 stopni, co u mnie nienormalne. Zdaje się że na oskrzela mi poszło, co raczej normą.  Lekarka uprzedzała że to częste, oskrzela i płuca, stąd antybiotyk, jak widać potrzebny.  Ale noce przespane, koty odobrażone wszystkie trzy. Śliczne źrebaczki u Agniechy, słodkie i pluszowe, u Tabaazy kwiaty i opis dnia radosnego, choć z elementami grozy, znów trudnej do pogodzenia się. Teraz milczenie, co znów martwi. Pewnie głupio, no ale cóż, życie fika i niepokój, czy nie wyfikało. Durny niepokój o wszystkich, najchętniej (tu uśmiech na idiotyzm chęci), odbierałabym meldunki, czy ok. Chwalmy jednak małe cuda, śnieg za oknem we wtorek zniknął, środa zaczęta bielą co może też odpuści.  Piękna ta biel, ale  zimno i szaro.

Miałam siąść do książek, szukać lekarstwa na wojny kocie u Kocurka. Poszukam rzeczywiście, może coś znajdę (po coś ten stosik książek u mnie jest), ale na razie nie da rady, pchają się jak wściekłe inne tematy, a jak się nie pchają to padam, nie rozumiem co czytam.  

Dużo telefonicznie ogarnięte, mam wrażenie że wszystko co mogłam załatwić załatwiłam we wtorek, choć może wrażenie mylne.  Wyliczanka.

O rany. Jakim koszmarem wybieranie urny. Nie mam pojęcia, jakim cudem ludzie załatwiają takie rzeczy bezproblemowo. Nie to że jestem wybredna, owszem bywam, ale na litość! Takie cholernie drogie paskudztwa, chyba najbrzydsze jakie mieli. W końcu wybrałam drewnianą, za sześć stów. Brzydką ale skromną, alternatywy były nie do przyjęcia. To już stanowczo lepsze i ładniejsze moje pojemniki, na duperele różne, co mi się do tej pory przenigdy tak nie kojarzyły.  Wybrana, trudno. Kremacja będzie w czwartek.

Bobuś mnie sklął za buty. Podane, ale doszło do mnie, że ma rację, po co dokładać do popiołu miazmaty tworzyw sztucznych? A z drugiej strony, nieracjonalna część mózgu uspokojona. To dlatego pewnie uszebti, zabijane konie, figury wojowników, malunki dóbr wszelakich na ścianach grobowców, palone dobra i żony. By odeszłemu zapewnić nie wiadomo po co duperele doczesne, gorzej że z uśmiercanym towarzystwem. No, u mnie tylko buty.  

Poniedziałkowe i wtorkowe rozmowy z kuzynką nic nie zmieniły w sprawie mszy, choć ziarno uparcie zasiewam, i będę drążyć. Za to pięknych i zabawnych szczegółów życia z dwoma córeczkami moc, świetne dzieciaki, wykazujące inwencję od której można oszaleć, paść ze śmiechu, lub jeśli się ma wprawę spokojnie korygować szaleństwa. Kuzynka ma wprawę. Wśród szaleństw uparte picie z (umytego) nocnika stosowane przez młodszą, pomalowanie się przez starszą na niebiesko (farba wodorozpuszczalna do odnowienia szafki), samowolne strzyżenie młodszej przez starszą w placki przy skórze. Oczy i uszy całe, co pociechą..

We wtorek, już po wybraniu urny telefon od niej, w P są urny o wiele tańsze, kamienna 550, zdaje się że jestem równo rżnięta na kasie. Taki klient to marzenie, wciśnie mu się byle co, bo i tak nie sprawdzi. Z urną już trudno, wybrana, choć mnie szarpie. Brzydka, droga.   Mętlik w głowie. Odwoływać urnę? Niby przywieźliby z P, ale zamieszania więcej niż to warte. Nie odwołuję. 

Telefon do parafii  z którą nie żyję najlepiej, ale rozmowa z obecnym proboszczem ulgowa. Będzie msza zaduszna tu, dla osiedlowych kolegów, będzie bezproblemowa zgoda na pochówek poza parafią. To drugie załatwi zakład pogrzebowy tu. Urnę wydadzą rodzinie, czyli mnie. Ulga. Jak najszybciej odebrać, biorąc pod uwagę koszty przechowywania. Koszmar jakiś, te cztery tysiące nie starczą, mur beton, więc leczyć się, by szybko ogarnąć finanse, PZU, ZUS, ojcowe konto. Nie będzie prosto. 

To uniknięte, transport, siedemdziesiąt sześć kilometrów, najtaniej  pięć za kilometr bo w obie strony. Piętnaście lat temu z kawałem, ja sama, na własnych kolanach wiozłam urnę Bobusiowego taty, właśnie z Cz-wy do P.  Nie musiało takie rozwiązanie być możliwe teraz,  ale jest. Drobnostka z głowy, kolana posłużą i teraz.

W P będzie obsługa przez tamtejszych, kuzynka załatwia. Niby tanio, a włos się jeży. Trzy tysiące trzeba chyba liczyć, nie ma przebacz. Takie to wszystko w P poplątane, że myśl rodem z głupich lektur: postawić urnę na półce, i niech stoi. I niech się wypchają z zamieszaniem. 

No a poza tym.

Pod wpływem opisu fryzjerskich wyczynów Tabaazy włos już obcięty, fryzura na  Kopernika jak talala, kopia Pawłowicz przeszłością. Po związaniu kitka bliska króliczej, głowa lekka. Pytanie, czy odważę się na farbę. Niby umiem, niby nic takiego, ale henna odleżała trochę za długo, co może dać efekty nie do końca spodziewane.  Zielone, albo wściekle bordo.  Niby jest ryzyko, jest zabawa, ale z drugiej strony włos już mi tak mocno nie rośnie, źle wspominam barwione poduszki (trzeba bardzo pilnować by łeb był suchy, czy mnie się chce?), a brązowe powłoczki mam, ale ich nie cierpię...  Na razie wyciągnięcie paczuszek i impas decyzyjny: do kosza, czy na łeb. Ważność straciły blisko dwa lata temu, zdaje się że kupowałam w promocji i dawniej niż mi się zdawało. Podwyższona temperatura rozstrzyga, że nawet jeśli na łeb, to nie teraz.

I na takich to pierdołach przepędzony wtorek  a środa nie będzie lepsza. Ogacanie, drobne dreptania i drzemki w każdym możliwym momencie.  Tak się zanosi. Środa dopiero zaczęta. 


R.R. pisała. Strażnik dzienny zdobi. Feluś, podrzemujacy na lodówce podczas pisania posta.


poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Notatka 309 poniedziałek oczekujący

Wyszłam dziś po raz pierwszy w dzień. 

Króciutki spacer z omijaniem ludziów. Nie do końca się udało z tym omijaniem, nie wytrzymałam, zapachniało (rany, po raz pierwszy od kiedy?) pieczywo. Weszłam do sklepu, smętnie pominęłam stoiska i półki z ludźmi w okolicy, grzecznie odczekałam na luz przy pieczywie, capnęłam bochenek i opakowanie surówki.  Nie było kaszlu, ręce w rękawiczkach odkażone. Wypad natychmiastowy po zapłaceniu kartą. Tyle mojego szaleństwa, bo już ta króciutka wyprawa wyczerpująca.  Cykanki z kwitnień na przyblokowym trawniku.

Nie było telefonów z policji, nie mam informacji z pracy, mimo że prosiłam o sprawdzenie w kadrach jak to wygląda. Zaraz będę się dobijać do dziewczyn, niech mi podadzą telefon do kadr, trzeba sprawdzić. Nie mam zamiaru latać pomiędzy ludzi, kaszel jeszcze brutalnie napada, ale śmieci, to wolałabym jednak wyrzucać w dzień. I Dziecko bym ciut zluzowała z zakupami. Niby nic nie potrzebuję, ale korci mnie kolejny rosół, a Dziecko niezbyt umie kupić składniki. Więcej mojego trucia byłoby, nie warto podcinać skrzydełek, Dziecko jest kochane nad podziw. Więc rosół kusi. Może jutro lub lepiej pojutrze.

Rodzinnie wyszło, że Łojciec będzie pochowany przy Mamie. Jak dla mnie to korzystne, ale ma parę minusów. Minusem/plusem fakt, że zastąpią mnie z załatwianiem pochówku w P. od strony kościelno/cmentarnej. Niby super, ale na przykład, jakże ciężko przekonać moją kuzynkę, która  podjęła się zadania, że uroczystości mszalne powinny być ograniczone do niezbędnego minimum. Dla żony Rycerza Chrystusa rzecz niewyobrażalna. Obowiązkiem katolika jest pochować ochrzczonego po katolicku, z mszą w kościele, nawet jeśli on sobie tego nie życzył. Koniec, kropka, beton, mur. A ja naprawdę nie życzę sobie długaśnej covidomszy w zamkniętej przestrzeni. Pal diabli uczucia katolickie rodziny mojej i Łojca, bratowa Ł po covidzie ma powikłania, jeden mój wujek w szpitalu, drugi prawdopodobnie też właśnie złapał. 

Rycerska para przeszła zarazę, ale do cholery, są zachorowania powtórne, a tą niedawno przebytą zarazę załatwili sobie właśnie w kościele. W rodzinie starszych osób moc, młodsze pokolenie porozjeżdżane po świecie, słabo z uczuciami rodzinnymi do Ł, ale bardzo starsze i średnie chce być. Nie wiem jak przekonać, że msza w kościele jest ryzykiem którego nie chcę, możliwością kolejnych pogrzebów. 

Buty znalezione, a raczej wybrane najporządniejsze ze sterty. Tych nowych, o których wiem, że są, nie znalazłam. Włodek nie ma zapisanego telefonu, prawdopodobnie był dzwoniony na pamięć, lub odwiedzany.  Nie poradzę, klepsydra będzie musiała załatwić sprawę.

Dziś dzień leniwy i czekający.  Na telefon z zakładu pogrzebowego. Na telefon od kuzynki. Nie mam siły na porządki, efekt dotychczasowych bałaganiarski na razie, zniechęca. Żałośnie to wygląda, siedem worów zawala pokój, zwinięty do wyniesienia dywan, torba z kocami, tymi z pralki też do wywalenia.  Jeszcze powinnam wywalić materac, wersalkę. No, ta ostatnia musi poczekać, nie da się wynieść kląkra bez rozłożenia na elementy.  I kręgosłup bardzo protestuje. 

Więc musi być leniwie.

Zaraz będę jeść ten chlebek co mi zapachniał,  będę zalegiwać ile się da. Niedobrze śpię, mózg co chwilę podnosi fałszywy alarm, że coś się dzieje w pokoju Ł.  Więc będzie nadrabianie nocnych pobudek. Będą telefony w międzyczasie. Takie są plany na poniedziałek, przepięknie jeszcze słoneczny, ale z chmurami (co jeden sino-szaro-biały tuman się rozłoży na białawe obłoki, to następny szarzeje nad horyzontem), może nawet będzie lało. 

Jutro nie będzie posta, może będzie spokój, na to liczę.  U Kocurka się dzieje coś niepokojącego, po co uspokajacze futerek, może da znać. Ja sama mam zamiar prosić Dziecko o kupienie trawki dla stworków,  dawno nie było, a niech mają trochę radości z szarpania zielonego. Wiosna w końcu.

 R.R. pisała. Mając się jednak dużo lepiej, niż w ostatnich dniach.

niedziela, 11 kwietnia 2021

Notatka 308 przy kawie

Blisko  jedenasty miesiąc piszę.  Nie spodziewałam się sensacji, to miał być codziennik z nudnego życia. Monotonnego do wypęku, więc pisanina ku pamięci o rzeczach ciut się z monotonii odróżniających, żeby w niej całkiem nie utonęły.. Notatnik ratunkowy ale w sumie nudny.  Bo mam życie bardzo pospolite, o ile jakiekolwiek życie jest pospolite. 

Blogujących moc, czasem wpadam i czytam blogi przypadkowe, poza tymi do których zaglądam stałe i maniacko. Te stałe, to Tabaaza, Dora, Kocurek, Małgosia z cudnymi obrazami i spokojną mądrością. Agniecha  i Ludmiła ze świetnymi zdjęciami. Rogata Owca i Pies w swetrze, za rzadko na mój gust piszące. MP nie pisząca wcale, być może tak bardzo zajęta życiem. Lubię jeszcze bardzo Diabła w buraczkach, choć tam z pisaniem krucho. Życia różne i piękne, absorbujące, twórcze z cieniami i radościami.   Czasem Kurnik, kłopotownia i sprawozdania z dni codziennych, cudnie też potrafiący bawić i zachwycić. Dobrze że są.

Z przypadkowych. 

Trafiam na czyste rozpacze, idiotyzmy szczujące, rzeczy tak bardzo egotyczne że zatyka. Mnóstwo dobrych, z mądrymi tekstami, talentami literackimi. Kulinarne, majsterkowiczowskie, psie i kocie. Fretkowe. O podróżach, życiu codziennym, urodzie świata.  Raz na dziwny, milczący od kilku lat blog z emotikonem Spidermana, śmieszący mnie niezwykle. Ogólniki i aluzje polityczne, a komentujący żyły sobie wydzierali podkładając pod te ogólniki własne poglądy i żrąc się pomiędzy sobą.  Aż żal że trafiłam tam tylko raz, przednia rozrywka, gościu doprawdy mistrz. Może w realu być każdym, od wcielenia Hitlera do matki Teresy z mnogością osobowości pośrednich w każdą stronę. Wybierać to może  wszystko poza obecną władzą, choć może to po prostu troll, ściemniający od samego początku pisania. 

Na tym tle to moja pisanina bezbarwna  z założenia. 

A tu ni z tego ni z owego takie rzeczy ostateczne, szarpiące nerwy i uczucia. Szarpiące wszystko.  Jak się cieszę, że cudem jakimś mam wsparcie, są zaglądania do mnie, są komentarze dające siłę. Nie liczyłam na taki cud.  A jest. 

I sama nie wiem, przepraszać, że mi się tak założenia z realem rozjechały? Na pewno gorąco dziękować. 

Sama wiem po sobie, jak bardzo bierze się do serca zmartwienia i radości blogujących. Zdrowie zwierzątek, zdrowie blogujących i ich otoczenia. Choroby i odejścia, ale i radości. Jak cieszą wpisy. O roślinkach, podróżach, sąsiadach i stworkach ukochanych.  Jak się przeżywa, że mają źle, że czasem boli, że nie można poza życzliwym słowem pomóc. Nie planowałam fundowania moim kochanym Czytaczom takiej uczuciowej kolejki górskiej, ale jasne jest dla mnie, że tak jak ja ich życie, tak oni przeżywają moje.  Cud blogowania.

Z rzeczy bieżących, to jak na razie nie poszło mi dobrze z telefonami do kolegów. Nie mam telefonu do Włodka, niby tylko sąsiedni blok, a obca galaktyka. Kto jak kto, ale on, powinien wiedzieć co i jak, ponadto do ostatniej chwili Łojciec chodził, być może zarażając i Włodka. Telefon Marka nie odbiera, SMS musiał załatwić sprawę. Pierdoła rodzinna straszliwie głupio gadatliwy gościu, spokrewniony ze mną (czterdziesta woda po kisielu) ale zaprzyjaźniony z Ł zabrał kupę czasu i nerwów.  A Włodek nie powiadomiony. Kamień na sercu.  Gdzieś musi być do niego telefon, ale zagadką gdzie. 

Podrywa mnie co jakiś czas do drobnych porzadkowań. Te buty, gdzież one? Cała góra kwalifikująca się na śmieci, a porządnych nie ma. Na razie, wiem że gdzieś są. Chaos totalny w jednej  szafie, letnie obuwie upchnięte w górze ciuchów, też raczej do wyrzucenia. Więc pakuję do śmieci. Molownia. Przestaje mnie dziwić, że co trochę łatałam, cerowałam. Złogi tych które zostały rzucone na pastwę molom.  Kręgosłup co jakiś czas daje znać, że sobie wyprasza, więc długie przerwy. Ale cholera, muszę się dokopać do porządnych butów, być może one w drugiej szafie, ta traktowana jak wysypisko. Cztery torbiszcza, jeszcze przebiorę, może nie wszystko pójdzie do śmieci. A może nie przebiorę, jeszcze stosy przede mną. Gdyby nie mole i buty dałabym se spokój z zajęciem, aż niestosowne ono.

Wczoraj ciepłym okładem było Dziecko, co wykupiło receptę. Telefony Bobusia, w tym i ten mówiący że kwitną moje tulipany, krokusy, przylaszczki.  I że roślinki za mną tęsknią i oni też. Telefon od koleżanki. Przypadkowy, bo tak jej do głowy wpadło, bo się stęskniła. 

Komentarze pełne troski. 

Jednak mam w życiu szczęście. 

Plany takie jak do tej pory, czyli znaleźć buty. Zadzwonić do Włodka. 

R. R. Pisała. Miał być obrazek od Kocurro, bezpretensjonalny i leciutki, taki jak chciałabym, żeby był mój blogonotatnik.  Nie da rady. Trudno, coś kolorowego być musi, więc mało udane cyknięcie króla Jacusia w moich piernatach. Król krótko po drzemce odwalił szaleństwo zakończone solidną kupą. 



sobota, 10 kwietnia 2021

Notatka 307 pracowity stupor

O ile jest coś takiego, to właśnie dotyczy mnie.  Widziałam, byłam przy tym, odwalałam wszystkie czynności na zasadzie błysków, że może trzeba. Dziwny stan, na pograniczu zapaści. Ma się ochotę usiąść i nie wstać, dopóki to co się stało się nie odstanie.  I nadal do mnie nie dociera. Cholerna zmiana sytuacji, jebut i nowe idzie. Nowe ciężkie do ogarnięcia.  

Pralka naładowana kocami, milczała, nie wpadło mi do głowy by ją nastawić, być może powinnam te ostatnie wyrzucić i być może tak zrobię. 

Futerka podchodzą do mnie jak do obcej. Miseczki pomogły, Feluś wyszedł. Ale ten strach, uchylanie się przed dotykiem, to cios w serce. Gacuś to samo, przyspieszone kroki, bym na pewno nie dotknęła. Jacuś nie ma takich uczuć, kocha mnie nadal.  

Kupa czynności odwalona, bardzo wstępnie ogarnięte miejsce dramatu. Telefony. Przejęty Bobuś,, nadużywszy procentów co pół godziny sprawdza czy żyję. W międzyczasie telefony do Łojcowej rodziny. Trudne, ale już za mną. Odebrany jeden telefon, od powiadomionej przez kogoś tam siostrzenicy. Łojciec miał siedmioro rodzeństwa, wszyscy z licznym potomstwem. Moi to naprzeciw Łojcowego klanu drobina. 

No nic, dotarło do mnie że muszę coś zjeść. Przedtem nie mogłam, niby wiedziałam że powinnam, ale ściśnięty żołądek protestował. Po telefonach, zaczyna się rozluźniać.  Późno, ale spać pójdę za jakieś dwie, trzy godziny, nakłamawszy godzinę temu Bobusiowi że spać idę zaraz.  Procenty wyzwoliły w nim pokłady troskliwości i gadatliwości, on zapija też obok wieści o Ł, ulgę, że ten ból co mu dokopuje to nie nerki. To mięśniaki cholernie blisko kręgosłupa, ślad po pobiciu z wczesnej młodości, do zbadania, ewentualnego usunięcia lub rozmasowania. Do tej pory nie dokuczały, teraz pokazują co potrafią, a potrafią. W każdym razie nie nerki, czego się bardzo bał. Ściskam kciuki i mamroczę do góry, żeby dało się je jakoś spacyfikować, mało co jest tak przerażające jak ściągnięta bólem twarz Bobusia z ciemnymi kręgami pod oczami i potem na czole.  Przyniósł mi nie tak dawno podkłady i pampersy, strasząc wyglądem i tym jak ciężko mu było pokonać schody, jak ciężko zejść. A on nie z tych jojczących, raczej z bohaterów, rzadka rzecz u faceta.

Z tematów innych, bo życie toczy się dalej,  powiadomienie z Egmontu. Tomiszcza z komiksami Muminkowymi będą cztery. Rany. Cztery. 

Mała Mi zdobi posta. Mem mało wredny, wybrany z całej góry ostrych jak brzytwa. Pobocznie rozważam dlaczego tak, przecież wredna Mała Mi nie jest aż TAK wredna.

R.R. pisała.

Odobraził się księciunio. Już mnie kocha. Jeszcze Gacuś. 




piątek, 9 kwietnia 2021

Notatka 306 atrakcje nocne, atrakcje dzienne



Są, niech to szlag.  Jakby mogło nie być, no jak? Nawet nie chce mi się opisywać, ale jak nie zapiszę, to sama za cholerę nie uwierzę, że takie coś było.

Staram się być przyzwoitym człowiekiem. Nie wychodzi.  

W nocy dziwny szelest. Ł oczywiście. Ściągnął koc, leżał na folii usiłując się przykryć jej skrajem. Już w poprzek łóżka.  Ściągnięty suchy pampers rzucony w kąt. Za to koc przelany, mokra koszula. W pierwszej chwili się nie połapałam. Wyrwałam mu z rąk folię, pytając gdzie ma koc. 

-zabrałaś 

-i dlatego przykrywasz się folią?

-sama mnie przykryłaś. Okryj, zimno.

Dostał klapsa w gołe ramię, Sama mi ręką poleciała. Rany boskie, co mu się w tym łbie pieprzy!

- bo jak ci przypierdolę! Niech też ci tak będzie, doczekasz się.

- Mam nadzieję, że nie. 

Koc przykrywający wciśnięty pod poduszkę, w połowie mokry. Wyciągnęłam cały ten mokry nabój spod niego. Mamrotanie jojczące. Ściągnęłam mokrą koszulę. Mamrotanie jojczące. Podścieliłam nowy koc, przetaczając gnoja. Nie dał sobie założyć pampersa. Założony świeży podkoszulek ściągany, bo niewygodny. Dusi. Przykryty, zostawiony goły na wersalce. O trzeciej pogoniło mnie do łazienki, zerknięcie kontrolne. Leży za wersalką. Materac kładę obok, Ł przeciągnięty na. Jasiek, przykrycie. Nie mogłam zasnąć do piątej. O piątej jeszcze leżał na materacu, ponownie przykryłam, bo rozkopał. Stan na dziś taki. Wywędrował na goły skrawek parkietu, goły otyły Gollum Smèagol. Z obitym dupskiem.  

- odejdź, zostaw mnie.

- wstawaj. Podaj rękę.

- nie.

Ok. Godzina minęła. Goły tyłek na materacu, pod tyłkiem mokra plama. Głowa pod kaloryferem. Jedyne co zrobiłam, to narzuciłam koc na golasa.

Rany boskie, gdyby teraz przyjechała jakąkolwiek służba, to dla mnie co najmniej wyrok w zawieszeniu. Czemu nie działają leki? Kurwa mać, to nie antywirusówka, to jakiś pieprzony antybiotyk. Telelekarka do zabicia.

Czekam na własną teleporadę, z bardzo złym nastawieniem. Bardzo złym, bo do cipy, która kierowała Ł na pogotowie.  Czas teleporady to od trzynastej do siedemnastej. 

Jacuś na moich kolanach, pralka odwala druga turę. Będą dzwonić na stacjonarny, u Ł w pokoju. Fotel odwrócony tyłem. Kawa obok. Książka.

Heparyna podana. Do pierwszej szklanki z wodą wrzucona kocia myszka. Do drugiej wygrzebany z jakichś szpar przy ścianie guzik. Rozlany jogurt. Dosyć. 

Niech ta teleporada będzie jak najszybciej, marzy mi się własne łóżko.

Małgosia ma rację. Nie wiem na ile to sprawa głupoty covidowej, na ile sprawa wredoty osobistej.

Nie było teleporady. Interwencja telefoniczna. Pani doktor jeszcze przyjmuje, będzie do pani dzwonić. No zobaczymy. Przesiedziany przd telefonem dzień. Jasne są dla mnie dwie rzeczy. Ta akurat pani doktor prawdopodobnie nie zadzwoni. Po drugie, prawdopodobnie Ł. dopadły bóle mięśni, te takie rodem z Syberii. Dlatego tak się kręci i nie może znaleźć sobie  miejsca. Bo go boli, a sama po sobie wiem jak to boli. I żaden na świecie Ibuprom tego nie złagodzi, może morfina. Nie byłam tak twarda jak powinnam. Odwrócony fotel nie pozwalał, boleściwe mamrotanie za plecami szarpało nerwy, ale rozpuszczona tabletka nie, za nic. Spasowałam, wystarczył mi cyrk z heparyną, antybiotykiem i osłonówką. 

Siedemnasta trzydzieści. Nic.

Jest. Zwolnienie do szesnastego. Antybiotyk. Nie żyję. Wykończyło mnie to czekanie. Acha. Odszczekuję cipę. Prawdopodobnie wtedy, wobec nawału poświątecznych pacjentów, też już nie wytrzymała. Tak na zdrowy rozum musiało być. Tym razem zupełnie inna osoba, mimo że to bez wątpienia ona.

Jacuś mi kicha i kaszle. Rutinoscorbin. Rany, niech mi się nie pochoruje!

⭐⭐⭐⭐⭐

Dziesiąty. Dezorientujące wycie syren, bardzo głośne i długie. Rocznica. Mogę już wychodzić, co idiotyzmem, kwarantanna podobno skończona. Lekarka wczoraj po objawach opisywanych stwierdziła, że teraz to już pocovidowe.  Nie znam się, ale te określenia/ustalenia głupie jak dla mnie. Nie kichałam, nie kaszlalam, nie emanowalam gorączką a zarażałam. Teraz kaszlę, bywa że smarkam, a nie zarażam.

Ł śpi, sapiąc strasznie. Obok materaca. Chyba będę wołać pogotowie.  Jęczał w nocy usiłując się przemieszczać. Saturacja była ok. Ale teraz nie do zbadania dla mnie, ręce podkulone. Waham się bardzo, pamiętając spuszczenie mnie po bandzie przy ostatnich telefonach na 112. 

Jest bardzo źle, czekam na pogotowie.

Boże, niech już ono przyjedzie!!! Nie chcę mieć Łojca na sumieniu!!! 

Nie żyje. Ratowali uparcie, przyjechawszy do jeszcze żywego. Zamieszanie trwało. Przed momentem dostałam do ręki akt zgonu.

Nie mogę się pozbierać. Szok. Jest trzynasta trzydzieści, za sobą mam telefon do firmy pogrzebowej (przyjadą ok. 14-15-tej, pobieżne obmycie Łojca i przebranie go w majtki. Podkoszulek, oczywiście niedociagnięty na plecach. Spodnie, za duże, ściągnięte paskiem. Skarpetki. Przy covidzie nie ubierają. Będzie kremacja, nie wiem kiedy, w trumnie kremacyjnej dają ubranie, obok.  Nie pojedzie upodlony, mimo ostatnio stosowanego świecenia dupą, to nie był jego styl. 

Bywał tak bardzo wkurzający, tak kłopotliwy. Zewsząd słyszałam rady, jak to mam się nim nie przejmować. Nie dziwię się, każdy chyba ma lub miał do czynienia z osobnikami, których ma się ochotę zakopać żywcem, tak trudne jest z nimi życie. Nie umiałam wytłumaczyć, że pomimo braku empatii, miał dobre serce. Swoiście pojmowane, ale jednak. Starał się o mnie dbać. Budził, gdy nie słyszałam budzika. Gotował obiady, z lekka trujące, ale gotował. Moje futerka dokarmiał, gdy nie mogły się doczekać na mój powrót, czyścił kuwety. Gdy było biednie, bo wydawałam wszystko co było na ratowanie futerek, żyliśmy za jego.  Rany boskie, jego rodzina do powiadomienia!  Stypa? Ja sama nie wiem jak to będzie, lekarka z pogotowia bąknęła, że wg. niej powinnam mieć kwarantannę do 24. Jasna dupa, nie wiem jak to ogarnę. Na razie bezsiła po akcji z pogotowiem, bezsiła po jakim takim myciu i ubieraniu ciała. Czekam. 

Byli. Zabrali. Poniewczasie orientacja, że nie dałam butów. Nie mogę się doliczyć futerek. Feluś jest, ale po Jacusiu i Gacusiu nie ma śladu. Pilnowałam bardzo drzwi, więc raczej nie ma ucieczki.  Raczej jest traumatyczne schowanie się.

Jest i Jacuś. Feluś znów zniknął, wystraszony łomotem od sąsiadów. Młot pneumatyczny, krótko, ale wystarczyło. Jeszcze się Gacuś nie odliczył. Bardzo ciężki dzień dla moich futerek, najpierw syreny, potem kupa obcych ludziów, pańcio nieżywy, znów obce co pańcia zabrali i ten cholerny młot.

Gacuchna przyszedł na siku. Ufff.

czwartek, 8 kwietnia 2021

Notatka 305 cip cip ciapo, masz covid


Obecnie życie wygląda tak. Opis bez uwzględniania Łojca i związanych z nim traum. Mam go tak serdecznie dość, może choć ten post bez niego. 

Słabość mnie rozwala. Jeszcze jest wściekły kaszel, napady rzadsze o wiele, ale są. Do tego wirowania błędnikowe. Jeszcze od czasu do czasu łupią mięśnie i kości. Głowa. Uszy. Jest i katar, dziwny, palący. Jest czuty cjankowy smrodek.  

Jedyne czego udało mi się uniknąć w tej zarazie to zaleganie, jeśli są skutki uboczne zalegania to mnie nie dotyczą. Nie mają prawa dotyczyć.  Za to kręgosłup napierdala, tego się nie da ładniej powiedzieć. Chodzę jak podpity paralityk, przygięta, zwłaszcza po rannym  wstawaniu. A rano, rano kwaśne świństwo zalepia, dzień zaczynam od płukania i rozlepiania, ale głosik, to proszę państwa zachrypnięty zostaje, jak po kilkuletnim chlaniu. Kwas w pysku czuję cały dzień, czasem pali w nosie. 


I taki kaszlący, podgięty, zataczający się ciut pokurcz chodzi, emanując niepowtarzalną i problematyczną urodą polarków moro. Bieda jak prane, polarki najskuteczniejsze, najcieplejsze, na szczęście schną szybciutko.

Tyle szczęścia na mnie jedną, ale chodzę.  Chodzę, bo muszę.  Gdzie te czasy, gdy człek chorował beztrosko lekceważąc obowiązki, no gdzie?  Dorosły człowiek biedny pod tym względem, nie da rady zlekceważyć, nie da rady się odwrócić palnikiem do góry.  Nawet gdyby odpuścić sobie Łojca, zostają kocinki, zostaje konieczność zadbania o własną osobę. Picie, jakieś jedzenie choćby. Ciepły ciuch. Kiedyś daaawno, nie trzeba było. 

Kocinki zalegają przy mnie wiernie, pilnują mnie. Jacuś jest szalony, ale i niezwykle kochany, no musi być przy mnie bo inaczej świat się wali. Szalone biegi po ścianach, wspinanie się po polarkach. Duet bardziej zdystansowany może być odległość, ale szczęście to jest jak mnie mają na oku.  W nocy cała trójka śpi ze mną, śledzik przy śledziku, bo tapczanik wąski. Niepokojące, że wybieram z nosków ciemne osady, Gacuś i Jacuś mają teraz nieustającą produkcję świństwa. Ale wydają się zdrowe, noski zimne, oczka bystre, apetyty i funkcje wydalnicze dopisują. Funkcje wydalnicze, taaa.  Kuwety.

Śmieci, w tym te kuwetowe.  Tu moja nieodpowiedzialność. Wynoszę co drugi dzień o zabójczych porach, zamaskowana, okutana, z nanosrebrem w kieszeni do pryskania klatkowej klamki. Nie dotykam poręczy. Nie dotykam drzwi. Nawet śmietnikowych. Niepojętym trafem te w nocy zawsze otwarte, miotnięcie workiem w pojemnik "mieszane", czasem drugim w pojemnik "plastik" bez wchodzenia do wnętrza.  Boże, nie wyobrażam sobie trzymania w domu worków z produktami wydalania trzech futerek. No nie. Już to, że wyrzucam co drugi dzień jest wyzwaniem.  Ani razu nie widziałam ludzia, nawet dla wyprowadzaczy piesków tak szalone godziny zbyt szalone. Na osiedlu jak okiem sięgnąć ciemno, jedyne jasne okno to moje, kuchenne. Pora wynika z przejść z Łojcem, albo z pobudki kaszlowej, przyduszającej przez sen do zachłystującego flegmą przebudzenia, albo z połączenia tych dwóch okoliczności. Burdel mi się zrobił nie wiadomo jak i kiedy, więc niech choć wyrzucenie śmieci zmniejszy ten burdel, który wkradł mi się do domu i na którego usunięcie nie mam już sił. 

Posiłki. Bieda z tym. Bieda z karmieniem Łojca, ale jego tym razem mam w .....  Gorzej z jedzeniem które marnuje. Dziecko kupiło serki, Dziecko kupiło banany. Teoretycznie dla dwóch osób, w praktyce serki wszystkie Łojcowe, wyrzucane po kilku łyżkach. Otwierany następny i to samo.  Skoro mówi że będzie jadł.... Banany, które chętnie zjadłabym wszystkie sama, wyrzucane po nadgryzieniu, sczerniałe bo schowane na zaś. Chleb, rozpaćkany, wymemłany. Migdałowe i cynamonowe bułeczki to samo. Rozdyźdane ziemniaki, wpół przeżute parówki. Niewiele mogę jeść, ale cholera mnie trzaska na takie coś. Niechby nie paprał, tym razem jedzenie nie przyjdzie na moich ani jego plecach.  Może przyszłoby z Mopsu, ale to nie gotowanie jest problemem. To umiem bezboleśnie.

No i nie da się ominąć tematu Łojca. A jak się nie da, to opiszę, dlaczego niezależnie od wszelkich związanych z nim aktualnych problemów uważam go za szuję. Podlucha. 

Łaził do ostatniej chwili. Włodek. Gdyby nie mój nacisk, w życiu by mu nie powiedział o tym, że covid. Przy czekaniu na pogotowie usiłowałam uzupełnić o rzeczy konieczne i przydatne w ewentualnym szpitalu podręczną torbę. Ona od czasu kłopotów z kręgosłupem zawiera rzeczy właśnie takie. Piżama, majtki, skarpetki, podkoszulek, klapki, grzałka, kubek, łyżeczka. Klapki oczywiście wyciągnięte, szukanie. I tu zonk. Ja już zdychałam od środy, wiedział że jestem chora, choć nie wiadomo było na co. Co mogłam kupiłam w środę, mleko w kartonie, soki. Około dziesięciu litrów okartonowanych płynów, kupione w bliskiej dworca Biedronce. Jakoś strasznie chciało mi się wtedy pić i zakupy mimo ciężaru, wydawały mi się konieczne.  Stało to w pudle przy szafie. Po pierwsze, wychlał co mógł, zostawiając puste kartony. Ponadto zakupy na własny użytek, skrzętnie ukryte,  zrobił sobie chomikownię. Sześć piersiówek z żubrówką, zapas czekolady.  Nic dziwnego że pluł serkiem. Bateria butelek po, złogi papierów po czekoladach, widać to normalna praktyka. Darowałabym, nie moja w sumie brocha, ale cholera, te puste kartony w zestawieniu z chomikownią, no rąbnęło mnie jak rzadko co. Wywlekłam zapasy na wierzch, stoi to na ławie-barykadzie. 

Eee, dosyć tego. Śmieci wyrzucone.

Spać. 

środa, 7 kwietnia 2021

Notatka 304 też jak dywizjon

Fluidy płynęły, i chyba tylko dzięki nim przetrwana, przespana noc. Ogromne dzięki.  O ile byłoby trudniej, bez świadomości, że ktoś tam czuwa ze mną, ktoś myśli. 


Wiadomo, los lubi kpić. A już zwłaszcza lubi pokazywać że plany i zamiary to se można mieć, a przydają się wyłącznie  jako zajęcie dla mózgu. Ale jako ludź niepoprawny oczywiście, że mam. Chciałabym zrobić przerwę w pisaniu, piszę, bo wydarzenia bieżące trzeba utrwalić, za łatwo u mnie uciekają z pamięci. Nuda by się przydała. 



Rano jest, Łojciec leży tak jak miał leżeć. Ława zdała egzamin. Konieczna była bo.

Pół godziny po odjeździe pogotowia już kombinował co by tu. Złapałam go jeszcze nad ziemią, przemocą z powrotem na wyro w pozycji właściwej. Jeszcze ta przewleczona ława, zabezpieczająca kloca przez stoczeniem się. Pierwsza próba zabezpieczenia fotelami to fiasko, potrzebna była powtórka z przewlekaniem kloca na wyro.  Mój kręgosłup już do mnie nie mówi, on do mnie klnie.  A wydawałoby się, że opieprz dotarł gdzie trzeba. 


Dziś plany takie. Teleporada, cholera znów będzie czekanie. Rejestracja po dziewiątej, dziesiątej. Spać ile wlezie, organizm mi wymaga, ostatnie noce i dni do dupy pod tym względem. Lista zakupów do zrobienia z uwzględnieniem aptecznym, pod wieczór dopiero pojawi się Dziecko...  Do jedzenia rosół, co się przez noc perkolił, ostatnie marchewki, pietruszka i ostatnie mięso. Nie umrzemy z głodu, w zamrażarce jakieś inne produkty są, nawet gdyby Dziecko nawaliło. Jak zwykle balsamem świadomość, że futerka zabezpieczone, naprawdę zrobiłam kiedyś tam ogromne zakupy. Z zajęć innych a koniecznych pralka upierze. Spać. 

Innym razem opiszę z czego wynoszę, że z Łojca kanalia. Bo kanalia jest, niezależnie od samowoli wyrowej, lania i świecenia tyłkiem.  Idiotycznie i niezgodnie z prawdą zaczynam mieć o sobie zdanie Pani Bukowej, ale mnie to np. można zarzucić, że mam ochotę przywalić przez łeb Łojcu zasikaną szmatą. Silnie przywalić.

Mądrości Pani Bukowej zdobią posta.

Futerka, te tak, sama słodycz. Spać. 

R. R pisała.