Przypomniała mi się w snach nie wiadomo dlaczego bardzo dawna podróż spod Bratysławy do domu. Łojciec tam przez jakiś czas pracował. Nieszczególnie przyjemnie wyszła ta podróż, owszem barwna, ale rozbawienie to teraz. Najpierw był autobus do Bratysławy nocą głęboką, a potem błądzenie z solidnym obciążeniem bagażowym po uliczkach Bratysławy. Bez końca slalomami uliczek, do zawrotu głowy, oberwania dźwigających toboły stawów. A potem się okazało, że czarny kot przebiegł nam drogę i Łojciec omijając najprostszą trasę kluczył. Nawet tego kotka widziałam, ale do głowy by mi nie wpadło, że to przez niego. Mama i ja oraz psinka za Łojcem, bez pytań, bo przecież w zupełnie obcym mieście. Objuczone tobołami jak wielbłądy, ja jeszcze dźwigając sunię. Tak dziwnie jakoś Łojcu płacili, głęboka komuna to była, że najlepszym rozwiązaniem było tam nakupić dobra tu niedostępne i albo się nimi cieszyć, albo spieniężyć. Stąd te wielbłądy i to pośpieszne wielbłądy. Spóźnienie i tak na właściwy pociąg, jazda innym zawalonym poborowymi, którzy hurtem brani do woja. Pijanymi w sztok. Jeden z nich zwymiotował mi na nowiutkie zamszowe mokasyny, wymarzone, wyżebrane. Dwie przesiadki, wyganiani byliśmy przez konduktorów na właściwych stacjach. Jeden z tych dwóch pociągów znów z poborowymi. Zdaje się, że przez tych poborowych wyborowych dałoby by się ustalić konkretną datę zdarzenia. Czekania kilkugodzinne na pustych peronach by podróż zakończyć podróżą z Katowic do Cz-wy.
Dziwaczny koszmar, blisko dwudobowy, a wszystko przez kota, a raczej pogląd Łojca na kota. Pamiątką żyrandol z dużego pokoju obecnie w pawlaczu, sam lekki. Nie można tego powiedzieć o pierwszych, kupionych z żyrandolem pięciu kloszach, ciężkich jak diabli, każdy z grubo lanego szkła, szlifowanego centymetr w głąb. Dojechały cało, po czym przy zakładaniu szlag trafił dwa. Śniły mi się te błądzenia z tobołami. Obserwacyjnie mi się śniły, patrzyłam z góry na wędrującą grupkę, zastanawiając się o co chodzi tym głupkom. Tyle lat temu to było, dreptała jeszcze przecież z nami moja młodziutka wtedy psinka.
Niedobry był wtorek i zdaje się że środa nie będzie lepsza. Biało rankami, w środę sypie i kapie. Palą i paliły policzki, kaszel nie odpuszcza. Dobrze, że kaszel to nie ten z covidu, lżejszy o wiele, tamten wspominam jak zabójcę. Owszem, ten męczy, napady brzmią strasznie, ale kaszel coraz płytszy, bardzo dobrze chyba. Temperatura podwyższona do lekko ponad 38 stopni, co u mnie nienormalne. Zdaje się że na oskrzela mi poszło, co raczej normą. Lekarka uprzedzała że to częste, oskrzela i płuca, stąd antybiotyk, jak widać potrzebny. Ale noce przespane, koty odobrażone wszystkie trzy. Śliczne źrebaczki u Agniechy, słodkie i pluszowe, u Tabaazy kwiaty i opis dnia radosnego, choć z elementami grozy, znów trudnej do pogodzenia się. Teraz milczenie, co znów martwi. Pewnie głupio, no ale cóż, życie fika i niepokój, czy nie wyfikało. Durny niepokój o wszystkich, najchętniej (tu uśmiech na idiotyzm chęci), odbierałabym meldunki, czy ok. Chwalmy jednak małe cuda, śnieg za oknem we wtorek zniknął, środa zaczęta bielą co może też odpuści. Piękna ta biel, ale zimno i szaro.
Miałam siąść do książek, szukać lekarstwa na wojny kocie u Kocurka. Poszukam rzeczywiście, może coś znajdę (po coś ten stosik książek u mnie jest), ale na razie nie da rady, pchają się jak wściekłe inne tematy, a jak się nie pchają to padam, nie rozumiem co czytam.
Dużo telefonicznie ogarnięte, mam wrażenie że wszystko co mogłam załatwić załatwiłam we wtorek, choć może wrażenie mylne. Wyliczanka.
O rany. Jakim koszmarem wybieranie urny. Nie mam pojęcia, jakim cudem ludzie załatwiają takie rzeczy bezproblemowo. Nie to że jestem wybredna, owszem bywam, ale na litość! Takie cholernie drogie paskudztwa, chyba najbrzydsze jakie mieli. W końcu wybrałam drewnianą, za sześć stów. Brzydką ale skromną, alternatywy były nie do przyjęcia. To już stanowczo lepsze i ładniejsze moje pojemniki, na duperele różne, co mi się do tej pory przenigdy tak nie kojarzyły. Wybrana, trudno. Kremacja będzie w czwartek.
Bobuś mnie sklął za buty. Podane, ale doszło do mnie, że ma rację, po co dokładać do popiołu miazmaty tworzyw sztucznych? A z drugiej strony, nieracjonalna część mózgu uspokojona. To dlatego pewnie uszebti, zabijane konie, figury wojowników, malunki dóbr wszelakich na ścianach grobowców, palone dobra i żony. By odeszłemu zapewnić nie wiadomo po co duperele doczesne, gorzej że z uśmiercanym towarzystwem. No, u mnie tylko buty.
Poniedziałkowe i wtorkowe rozmowy z kuzynką nic nie zmieniły w sprawie mszy, choć ziarno uparcie zasiewam, i będę drążyć. Za to pięknych i zabawnych szczegółów życia z dwoma córeczkami moc, świetne dzieciaki, wykazujące inwencję od której można oszaleć, paść ze śmiechu, lub jeśli się ma wprawę spokojnie korygować szaleństwa. Kuzynka ma wprawę. Wśród szaleństw uparte picie z (umytego) nocnika stosowane przez młodszą, pomalowanie się przez starszą na niebiesko (farba wodorozpuszczalna do odnowienia szafki), samowolne strzyżenie młodszej przez starszą w placki przy skórze. Oczy i uszy całe, co pociechą..
We wtorek, już po wybraniu urny telefon od niej, w P są urny o wiele tańsze, kamienna 550, zdaje się że jestem równo rżnięta na kasie. Taki klient to marzenie, wciśnie mu się byle co, bo i tak nie sprawdzi. Z urną już trudno, wybrana, choć mnie szarpie. Brzydka, droga. Mętlik w głowie. Odwoływać urnę? Niby przywieźliby z P, ale zamieszania więcej niż to warte. Nie odwołuję.
Telefon do parafii z którą nie żyję najlepiej, ale rozmowa z obecnym proboszczem ulgowa. Będzie msza zaduszna tu, dla osiedlowych kolegów, będzie bezproblemowa zgoda na pochówek poza parafią. To drugie załatwi zakład pogrzebowy tu. Urnę wydadzą rodzinie, czyli mnie. Ulga. Jak najszybciej odebrać, biorąc pod uwagę koszty przechowywania. Koszmar jakiś, te cztery tysiące nie starczą, mur beton, więc leczyć się, by szybko ogarnąć finanse, PZU, ZUS, ojcowe konto. Nie będzie prosto.
To uniknięte, transport, siedemdziesiąt sześć kilometrów, najtaniej pięć za kilometr bo w obie strony. Piętnaście lat temu z kawałem, ja sama, na własnych kolanach wiozłam urnę Bobusiowego taty, właśnie z Cz-wy do P. Nie musiało takie rozwiązanie być możliwe teraz, ale jest. Drobnostka z głowy, kolana posłużą i teraz.
W P będzie obsługa przez tamtejszych, kuzynka załatwia. Niby tanio, a włos się jeży. Trzy tysiące trzeba chyba liczyć, nie ma przebacz. Takie to wszystko w P poplątane, że myśl rodem z głupich lektur: postawić urnę na półce, i niech stoi. I niech się wypchają z zamieszaniem.
No a poza tym.
Pod wpływem opisu fryzjerskich wyczynów Tabaazy włos już obcięty, fryzura na Kopernika jak talala, kopia Pawłowicz przeszłością. Po związaniu kitka bliska króliczej, głowa lekka. Pytanie, czy odważę się na farbę. Niby umiem, niby nic takiego, ale henna odleżała trochę za długo, co może dać efekty nie do końca spodziewane. Zielone, albo wściekle bordo. Niby jest ryzyko, jest zabawa, ale z drugiej strony włos już mi tak mocno nie rośnie, źle wspominam barwione poduszki (trzeba bardzo pilnować by łeb był suchy, czy mnie się chce?), a brązowe powłoczki mam, ale ich nie cierpię... Na razie wyciągnięcie paczuszek i impas decyzyjny: do kosza, czy na łeb. Ważność straciły blisko dwa lata temu, zdaje się że kupowałam w promocji i dawniej niż mi się zdawało. Podwyższona temperatura rozstrzyga, że nawet jeśli na łeb, to nie teraz.
I na takich to pierdołach przepędzony wtorek a środa nie będzie lepsza. Ogacanie, drobne dreptania i drzemki w każdym możliwym momencie. Tak się zanosi. Środa dopiero zaczęta.
R.R. pisała. Strażnik dzienny zdobi. Feluś, podrzemujacy na lodówce podczas pisania posta.