Raport ku pamięci. Za czas być może niedługi uleci z wiatrem. Ba, już teraz wydaje mi się że przesadzam. Mogło przecież, TFU-TFU-TFU, być gorzej.
Sobota się zaczyna. Chyba wracam. Jeszcze dużo śpię, a to co dochodzi ze świata budzi we mnie chęć by spać dłużej i przespać wojnę. Szkoda, jak człek jako tako na chodzie to się nie da. Nie docierało do mnie prawie nic. Teraz, w dawce wstrząsowej. Rany Boskie!!!! Aż chce się dalej być mało przytomną, ale nie, tak nie będzie. I dobrze. W odpowiedzi na zaniepokojonego majla pisałam tak w chwili przytomności. Środa to chyba była.
Kochana jesteś, wiesz? Tak. Żyję. Choć słabo. Doprawiłam się w sobotę, tą wietrzną przeokropnie. Tak głupim przypadkiem, że nie do wiary, a już było dobrze. Gryplan był taki. Giełda staroci, obejrzana miała być biegiem, potem odebranie i zakup żwirków dla futer. Proste, dojazdy i akcje wyliczone by nie wystawać na przystankach i nie łazić w tej dujawicy. I....... Tak. Udał się dojazd na giełdę i przebieg po bardzo nielicznych stoiskach. Ale potem, ło jasna dupa. Transport miejski tym razem dał ciała po całości. Ja rozumiem, wichur uszkodził trakcję i tramwaje akurat stały, ale to że jeden autobus, nowy i lśniący zgubił drzwi przed moimi nogami przebierającymi by do niego wsiąść, drugi pojechał trasą od czapy, trzeci się rozkraczył na zadupiu to przesada. I tak wystawałam wbrew woli na wichrze, lazłam z worami żwirku (dwa ośmiolitrowe) pod wiatr i a wcześniej z wiatrem dystanse długie i skutek jest. Pasę się czym mogę, jutro lekarz.
Nie było lekarza. Nie wstałam. U mnie trzeba wstawać wcześniej niż świt by się zarejestrować na żywca, nawet na wizyty domowe, a teleporady to se mogą wsadzić. Trzeba mieć zdrowie by się zmierzyć z służbą zdrowia, nie miałam. Czynności były ograniczone do absolutnie niezbędnych, zbędne i ponad siły omijane. Mycie się. Ubranie się. Zbędne. Przed pogotowiem mnie cofnęło, bo przecież futra, a Bobusiowie też byli chorzy, zbiegło się nam jak gacie w praniu.
Przechodzi. Ale z lustra patrzy na mnie postarzały w tydzień potwór. Ciemne wory pod oczami. Spodnie dają się założyć bez rozpinania i wymagają paska by się utrzymać gdzie trza. Kołtun na głowie rekordowy. Tydzień wycięty z życiorysu, dobrze że futra dały radę i cud że ja dałam radę o nie zadbać w zakresie podstawowym. W piątek po raz pierwszy od soboty było umycie się, wyjście z domu, wyniesienie śmieci co zaczęły dawać aromaty. Zrobione zakupy i będzie rosół. Ale gdy pańcia jęczała lub spała, Feluś zrobił porządny pogrom zielonemu. Na przykład. Jeszcze pewno nie jedna niespodzianka mnie czeka, bo były momenty gdy szalały bardzo, coś tłukącego się słyszałam kilka razy, nie zaglądałam jeszcze do dużego pokoju, boję się. Pranie nie wyjęte z pralki zaśmiergło. Pierze się ponownie, ale kto wie, może trzeba będzie wyrzucić. Trudno, ważne że nie ma strat w ssakach, siebie też liczę. Rachunki pewnie podskoczą, np. gaz się palił na kuchence przez noc, tak jak i światło. Nie byłam w pełni przytomna.
Stan taki jak sprzed sobotniego przewiania, czyli łeb pobolewa, aleee. To co się działo w zakresie bólu łba po wietrznej sobocie, to przechodzi ludzkie pojęcie. Super jest w porównaniu, metoda żydowskiej kozy, bo przecież przedtem wydawało mi się że dobrze nie było. I się wszystko leczy. W końcu. Czuję to.
Pożar był pod czaszką, huczący niczym młot pneumatyczny. Owszem był naproksen, on tłumił, ale ileż można go żreć? Dawka dobowa przekroczona dwukrotnie, a dwie-trzy godziny po zażyciu miałam ochotę w rytm młota rozłupać sobie czoło i wydłubać płonące. Metodą chłodzenia ekstremalnego ból był uciszany, czyli łeb pod zimną wodę, okłady z mrożonek. I znaczna część śmieci to mrożonki przykładane do łba i puszczane koło wyra z ulgą by zasnąć. I potem albo zjedzone, albo spalone przy przyrządzaniu, albo zepsute. Ani razu nie miałam siły by odnieść mrożonkę. Tak fajnie było......
Nie mam pojęcia czy była to skrajna nieodpowiedzialność, czy właściwa metoda. Możliwe, że udało się wyjść z tego bólu fuksem, metoda może być na dobicie, zastosowana w rozpaczy. Pomogło, ale nie polecam, gdybym myślała przytomnie pewnie jednak wołałabym pogotowie. A tak to ratował jeszcze naproksen.
Nie zauważyłam dwudniowego braku wody, czajnik był pełen a tablety popijałam mineralną. Owszem, przy zmianie wody futrom leciała ruda, ale przeczekałam to. Sąsiadka wyskoczyła z pytaniem jak sobie poradziłam, stąd wiem że nie było.
W piątek co minął było wyjście bardzo potrzebne. Potem spanie i jest już sobota. Jest dobrze jak na razie i tak trzymać, zaraz nastawię rosół i znów łupnę lulu. Budzik nastawię. Za ozdobnik robią przywleczone przy wyjściu wierzbowe bazie ze ściętych krzaczorów. Na turkusowym brystolu, problem jest by w tym wysypisku w jakie zmieniła mi się chałupa znaleźć coś czystego, przecież już było bordello przed. No nic, będę ogarniać.
Bobusie też zdrowieją.
Pisała R.R.