Ku pamięci, inaczej dzieląc literki. Po garażówce. W grudniu się nie załapałyśmy, w styczniu się udało.
Post pisany wczoraj, pary starczyło mi na pisanie, a brakło na dodanie obrazków. Posta zdobią foty znaleźnych skarbów, część wróciła z garażówki, część dopiero na takiej zadebiutuje.
Piszę, bo mimo zmęczenia, a może przez zmęczenie nie mogę zasnąć. Powinnam, nie spałam w nocy z soboty na niedzielę, a nie mogę. Bardzo jestem złachana, bardzo. Może jak popiszę to mnie zmorzy.
Gdyby nie to złachanie byłabym bardzo zadowolona. I pewnie będę jak się wyśpię, pogoję, wypocznę.
Najpierw to, co miało wpływ na złachanie, a czego mogłam uniknąć. Chyba mogłam.
Ku pamięci.
1. Nie jeść nigdy sałatki ani żadnego ciasta u M, a najlepiej niczego nie jeść u M. Przenigdy, każdy wykręt jest dopuszczalny żeby uniknąć konsumpcji efektów kulinarnych działań mamusi M. Trzeba obmyślić wykręt, bo zwykłe odpowiedzi w stylu "dziękuję, ale nie" nie działają. Co by to mogło być? Najlepiej powód długotrwały i jeden, łatwiej będzie mi go zapamiętać i go zakodować mamusi M że NIE. Tylko że M u mnie jada...
Tak Czytaczu, bezsenna noc zawdzięczana sałatce z selerem-ananasem-szynką z autorskim majonezem mamusi M. A może ciastu z galaretką? Nie, to ta sałatka. Nie dość że niedobra, to jeszcze szkodliwa. Wszystko niedobre. Najgorsze, że przepis na sałatkę dałam ja. Ech. Nie przypuszczałam że można tak ją zepsuć. A można, wystarczy tylko usunąć sól, cukier, walnąć za to dwie łychy ziółek na trawienie (to gorzkie w nich, co to mogło być?), co konserwowe zastąpić gotowanym bez soli i jednak nie dogotowanym, porąbać wszystko na w porywach blisko dwucentymetrowe kostki (żucie i gryzienie jest ZDROWE), wymieszać z domowej roboty mazidłem zamiast z gotowym majonezem i już. Gotowe. Samo szczęście i jeszcze usłyszałam że specjalnie dla mnie moja sałatka i moje ciasto. O cieście to już wstyd pisać, fakt, też kiedyś dałam przepis, a zupełnie mu nie posłużyła wersja wytrawna bez cukru i zlekceważenie sposobu wykonania - co dało gruby zakalec. Ela pewnie to samo przeżywała co ja, na jej cześć pasztet z cieciorki, też walory smakowe miał ujemne. I to wszystko niby nasze, taaa. Moja to na pewno była noc w towarzystwie kibla.
Najgorsze po raz drugi, że to wszystko z sercem i najlepszymi intencjami, bo zdrowsze i na pewno będziemy wolały takie zdrowe. Nie ma chyba uprzejmej formy żeby powiedzieć że jednak nie. Więc jadłyśmy, a niech to. O co zakład że Ela też musiała warować przy kiblu? Niech Ci się Czytaczu nie wydaje że jestem złośliwa i przesadzam. Nie jadłeś i mam nadzieję że nigdy nie będziesz musiał jeść czegoś takiego. W zdumienie wprawia mnie że można się przystosować, M je i żyje oraz nie narzeka, ale jakie zdanie tak naprawdę ma o jedzeniu wsysanym u mnie? Ja solę, słodzę, nie stronię od konserwantów w konserwowych jak już się na nie zdecyduję i nie upieram się przy własnoręcznej produkcji majonezu czy galaretek. Oraz nie cuduję z tłuszczami, dla mnie masło lepsze od najzdrowszej sercowej margaryny. Podobno są ludzie o smaku tzw. pierwotnym. Dla nich sól i cukier to trauma. Mama M ma taki? A M?
Spałam w sumie z dwie-trzy godziny, z tego godzinę ciągiem. Sałatka, moja podobno.
2. Nie zakładać więcej granatowych skarpetek, ten jeden jedyny raz starczy. No, to można skreślić, wywaliłam nowiutkie dziadostwo. Nie trzeba pamiętać. Żeby to jeszcze wiedzieć jaki do licha one miały skład dzianiny, żeby nie kupować. Najgorsze że w dotyku były milusie, nic nie zapowiadało że tak dogodzą.
3. nie pchać wściekle obciążonego wózeczka po śniegu. Kółka się nie sprawdzają na słabo odśnieżonym. Ten akurat punkt może mieć trudności z realizacją, jeśli za miesiąc też będzie śnieg. W każdym razie przy transporcie ciężarów wozeczkiem po śniegu ma miejsce taki wysiłek, tyle on trwa, że należy się na to nastawić. Chodzić intensywnie na siłownię i wyjść z chałupy godzinę wcześniej. Przynajmniej.
4. Jak upadać to na miękkie. Najlepiej nie upadać wcale. Nawet jeśli to nie są typowe zaglebienia, to skutki nagłego styku ciałka z twardym są bolesne. Tyłek był nie tak dawno, może jak zapiszę to się zakoduje że NIE UPADAĆ. Owszem, jak na razie nie ma długotrwałych skutków, mijają, ale kiedyś upadki mogą dać gorsze efekty niż boloki przez kwartał, miesiąc, tydzień, dzień. Nie upadać.
5. Sprawdzić czy w domu jest kawa. Mieć kawę.
Może będę tryskać od razu zadowoleniem z garażówki jeśli zastosuję powyżej wymienione.
Bo za miesiąc też chcę wziąć udział. Asia też chętna, ciągle jeszcze ma co sprzedawać, ciuszki, torebki, duperelki, obrazki. Ja też mam z czym. Towarem głównym były książki wywalone koło pojemnika na papier. Dużo jeszcze mam. Góra tego mokła na trawniku, obracałam dwa razy z torbiszczami które ledwo niosłam. Zabrałam wszystko co nie było doszczętnie przemoczone, bez dzielenia na to co lubię lub nie. W domu się okazało, że razem z zasobami domowej biblioteczki wywalajacy wywalił wypożyczone dwie biblioteczne, z placówki dosyć odległej - więc jeszcze ich nie odniosłam. Możliwe że jeszcze coś bibliotecznego było w zostawionych rozmoczonych. Dlatego wózek był tak ciężki, zabrałam na garażówkę książki dziecięce, trochę sensacji i wszystkie religijne, w tym kilkanaście religijnych wydanych przed drugą wojną światową. Wszystkie w czarnym płócienku z tłoczonymi złotymi literkami na okładkach, na ciężkim kremowym papierze. Najpiękniejsza, najbogaciej ilustrowana była ta o Franciszku Xsawerym, świętym co działał w egzotycznych krainach. Ilustrator sobie nie pożałował egzotyki a wydawca dołożył do tego luksusu złocąc brzegi kart, dając piękną wyklejkę i wstążeczkę-zakładkę oraz stylizując wytłoczeniami okładkę na skórzaną. W 1932 roku wydana, i tak sobie myślę że było to jakieś wydanie unikatowe, bo w necie nie ma takiego. Poszły wszystkie, antykwariusz zabrał w momencie i nie kłóciłam się co do innej ceny za Franciszka Xsawerego, bo pierwsza strona wycięta do połowy-pewnie była dedykacja lub dane właściciela, okładka z zaciekiem po suszeniu. Oczywiście że tanio sprzedałam, kosztowały mnie tylko tachanie do chałupy i zabawę z dosuszaniem. Ale wiesz Czytaczu, książki to dobro z którego wyrzucaniem nie umiem się pogodzić, nie godzi się traktować ich jak śmieci. Owszem, był czas że wydawano je tak, że po jednym czytaniu były rozsypującym się śmieciem, treść śmieciem nie bywała, choć zdarzało się że część nakładu miała od nowości puste niezadrukowane strony, części brakowało lub był ich nadmiar.
Tym razem zabrałam prawie wyłącznie to, co wyrzucane w śmieci, a raczej zostawiane w torbach i pudełkach koło śmieci. Bo zaglądanie do tych opakowań weszło mi już chyba w nałóg, tak jak zerkanie do pojemników z napisami szkło-plastik/metal-papier. Obok książek lana z aluminium wymyślna patera - wielki wywijas podobny w kształcie do znaku zapytania na ciasteczka-owoce-orzechy-cukierki, tak wielki że pomieściłby wszystkie podane łakocie. I cztery filiżanki z falbaniastymi spodkami, szklane-dmuchane, wytwornie baniaste i śliwkowe ze szklanymi ślimaczkami-uchwytami. I jeszcze zdekompletowane sztućce, trzy misie z metkami, zabawkowy wózek dla lalki z lalką, maskotki z Epoki lodowcowej, Krainy Lodu, świnki Pepy. Nowiutkie i ani razu nie włożone pastelowe różowe kalosze w granatowe groszki. Skąd wiem że nienoszone? Ano z metki-metryczki producenta, tak sprytnie doczepionej że założenie wymagałoby jej zerwania (w tym samym pudle kaloszki równie nowe, mój rozmiar, krótkie i zgrabne oraz w kolorze khaki. Moje. Będę nosić). Poszła część książek, wiewiór z Epoki Lodowcowej, filiżanki, patera, część sztućców, kaloszki. Te ostatnie zostały kupione z kwikiem szczęścia i niewiary że za dwie dychy.... No.
Wywalone rupiecie i zawadzacze, taaa...
Obiektywnie patrząc, to wszystko takie jest, dla jednych niechciane, zawadzające, niepotrzebne, dla innych wręcz przeciwnie.
Wiesz Czytaczu od czego się zaczęło to moje baczne przyglądanie się temu co ludzie wyrzucają? Od lat chodziłam na targi staroci, do ciucholandów, przyglądałam się ryneczkowym stoiskom z badziewiem, ale to nie stąd. Śmieć to śmieć, tak było, teraz nie każdy śmieć to śmieć.
Od maskotki-pluszaka widzianego jako zostawiona pod śmietnikiem sztuka nówka nieśmigana. Szokujące, bo tak nowa, droga, nietypowa. Codziennie mijana przynajmniej dwa razy. Nie zbierałam nigdy pluszaków i maskotek, jedna wykochana od dzieciństwa małpka mi wystarczyła. Ale te ileś tam lat temu uroda i pełen wdzięku realizm zostawionej maskotki mnie powalił, buldożek to był, mięciutko się układający i tak realistyczny że byłam pewna że jest żywy, wstrząs za każdym uchwyceniem go kątem oka. Zachwycił mnie. Ale nie wzięłam, nawet przez ułamek sekundy o tym nie pomyślałam. I potem patrzyłam jak zostaje stopniowo świniony, niszczony, przygniatany zwalanymi na niego rupieciami i workami, rozpruty stłuczoną szybą. Był to jakiś rodzaj traumy, ten śliczny zwierzaczek został wywalony bo już niekochany, żywe zwierzaczki mają czasem szansę na drugi dom, on jej nie dostał. A był tak ładny, tak nietypowy, potem dopiero i z rzadka zaczęły się pojawiać u nas mięciutkie maskotki, ale te z pełnym wdzięku realizmem nadal są rzadkie. Raz spotkałam pluszowego kruka w ciucholandzie, wypisz wymaluj jak z Czarownicy. Też wdzięk i miękkość oraz realizm w pełni docenione przez obdarowaną młodą wielbicielkę Czarownicy. Teraz ten piesek, na żywo jest super, przytulny i wdzięczny, mięciutki, ale to już nie klasa arcymistrzowska.
Po buldożku zaczęłam patrzeć. I widzieć potencjał odrzutów. Od nie tak dawna je zabieram i daję im szansę. Pierwszy raz to było może rok po buldożku, ta szafka powstała. Od jeszcze bardziej niedawna zabieram także te, co mają potencjał, ale dla kogoś innego. Kilka powędrowało do Bobusiów, ostatnio trzy kontakty podtynkowe, dizajnerskie, kompletne i nowiutkie, przy najbliższym wyjeździe zostaną uszczęliwieni metalowym czarnym zamykanym magnetycznie chlebakiem, u nich sprzęt potrzebny bo myszy w domu bez Fotki coraz bardziej bezczelne. Chlebak nówka, jak z katalogu. Do tego łazienkowy kosz na śmieci, komplet do łazienkowej szafki-komódki, nawet kolor pasuje. Do mojej koleżanki, z jej transportem, trafił latem tarasowy fotel, stoliczek do niego, wielki metalowy świecznik, też zdobiący taras. Kłopot był, bo ona jeździ jarriską, trzeba było rodzinnej mobilizacji by przewieźć, pal diabli stoliczek i świecznik, fotel był potęgą. Ale się udało, choć przewożący pyskował. Pomalowała wszystko na jasny zgaszony granat i nie wiem jakie zdanie ma pyskujący, ważne że koleżance się podoba. Mnie też, co mniej ważne.
Teraz sprzedaję. Ja mam dodatkowy grosz, rupieć nie staje się śmieciem a czymś potrzebnym i chcianym, fajnym.
I cieszy mnie że ludzie się cieszą.
I cieszy zarobek. Uważam że należny, za znalezienie, czyszczenie, pranie i mycie- czasem bardzo potrzebne, częściej symboliczne, transport i stanie nad płachtą ze sprzedawanym. Tanio.
Tym razem było ludno, impreza była wypasiona. Ludzie jacyś tacy tym razem sami fajni. Łącznie z przebierającymi w Asinych kubkach obcojęzycznymi facetami.
Ale czemu te imprezy zawsze takie...... Z kiksami?
To że bezsenna noc, to już wiesz. Adrenalina przy transporcie była tym razem w takiej ilości, że cała impreza była na przytomnie. Ale niezbyt szczęśliwie. Pchając ten mój transport przez śnieg przy jednym z podważań wózka bo krawężnik, któryś tam kolejny, poślizgnęłam się. Upadek był na rączkę wózka, trafiło na żebra. Dużo mówi o ciężarze ładunku i wytrzymałości wózeczka fakt że się nie wywalił razem ze mną. I nie połamał. A ja w kurtce rozpiętej, bo od ciągania i pchania dobra pot mnie zalewał. Nagle schylanie się, dźwiganie, nawet głębszy oddech to rzecz niepożądana. Ponieważ transport przez śnieg był długi, a Asia zawsze dociera ciut później, "nasze" miejsce przy ławkach już było zajęte, nie było gdzie usiąść i cała impreza na stojąco. Owszem, byłyśmy zajęte, niezbyt zwraca się uwagę na dyskomforty, do pewnego momentu się nie zwraca. Nogi, stopy zaczęły mi dokopywać obok żeber, piec. O prawie piętnastej już miałam zupełnie dosyć, pakowania odwaliłam przy zaciśniętych ząbkach, Asia pomogła. Ona jeszcze by została, ale widziała że lada moment padnę. Na nóżkach bardzo już obolałych dotarłam do domu. Było z jednej strony o wiele łatwiej, ciężar do pchania mniejszy, białe podtopniało i zmiękło, no ale nogi coś pracować nie chciały i te żebra, bezpośrednio po upadku bolały mniej... Ale dałam radę. Jakoś, z myślą że zaraz uwolnię stopy, napiję się kawy, odsapnę i może coś zjem.
W domu się okazało że druga zapasowa paczka kawy była właśnie zużyta, nie ma. Tylko myśl o kawie pozwoliła mi dotrzeć do domu, a tu nie ma.
Owszem, rano piłam, ale nie przeżyję bez kawy. Nawet obiadu nie zrobię i nie zjem, musi być. Więc krótka obróbka futer i po kawę. Nie ma. Więc dalej na tych moich spuchlakach. Kupiłam trzy kilometry dalej, wróciłam, ściągnęłam buty i skarpety i od razu przestałam się dziwić piekącym i bolącym stopom. Że puchną to normalka, od stania przez ponad pięć godzin mają prawo. Odparzone wszędzie gdzie się da na miejscach styku but-skarpetka-skóra, rozlanymi plackami. Na biało-bąblasto-wodniasto-ropiasto.
Rozkładana metalowa skrzyneczka, też łup, akurat na zbierane sztućce i kuchenne narządka |
Tu częściowo rozłożona, po lewej sześć noży z bardzo dziwnym trzonkiem, pierwszy raz się spotykam z takimi. |