Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Artyści. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Artyści. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 stycznia 2024

Notatka 546 bajaderka

U Tabaazy były obrazki i tańce z piórami.  Samba proszę Czytacza. Karnawał w Rio de Janeiro z filmikiem gdzie konkurs na królowe i księżniczki. Po kostiumach sądząc to może był konkurs szkoły samby Maqeiro, konkurs gdzie maksimum natężenia uwagi wymagało samo odróżnienie jednej trzęsącej piórami od drugiej trzęsącej piórami. Bardzo trudna sprawa. Ja nie odróżniłabym, nie umiałabym wyłapać niuansów które  sprawiają że akurat ta jest RAINHĄ, królową lub księżniczką karnawału w Rio. Tak mi się pomyślało, co by to było gdyby pomiędzy te panie trafiła taka, co wszystko robi po swojemu, niby w pełni zgodnie z tradycją, ale po swojemu. I w efekcie tegoż nie da się jej pomylić z nikim. Wykopaliby z konkursu? Dali koronę?  Czy może jest jakaś rainha co wyjątkowa w swoim trzęsieniu piórami? I tyłeczkiem?

Nie znalazłam takiej rainhy. Tropiłam tańce z piórami, ciężko, oj ciężko z rainhami. Być może sam fakt, że trzęść trzeba pod dyktando konkretnej szkoły samby już ogranicza. A może jeszcze inny powód?

Tańce z piórami. Mało. Niby karnawał w Rio i pióra oraz samba powiązane ze sobą na mur, ale foteczek malutko. Tak jak prawie nie ma filmików z takim trio. No nie znalazłam i już. 

Za to.

Znalazłam Jasirah wymachującą piórami, tancerkę orientalną co po swojemu przekształciła tańce orientalne zwane Baladi. Baladi to cała tradycja muzyczna rodowodu egipskiego, ale kojarzona głównie z tańcem brzucha, który to brzuch tradycyjnie tańczy w jego rytmie i melodii.  Pani Jasirah z tej tradycji, ale po swojemu wykorzystuje w swym rzemiośle imponujące umiejętności manipulacji mięśniami i tłuszczykami, robi to z przyjemnością, to widać. Z poczuciem humoru i inwencją, tańczy tak, jak sobie z orientalnymi tańcami wcale nie kojarzymy. Panowanie nad własnym ciałem ma opanowane w szerszym zakresie niż panienki z Rio. Tak uważam.

Poniżej Jasirah w ptasich tańcach mało Baladi. Coś białopierzastego na pierwszym filmiku, paw na drugim i feniks - też przecież ptak, na trzecim i żal że technicznie to ten akurat filmik jest niezbyt.



Na pierzastych filmikach nie ma prawie wcale  Baladi. Jasirah w nich się bawi innymi rytmami. Bardziej tradycyjny, lecz "modern" jest popis poniżej, pokazuje cząstkę umiejętności.

Baladi to tylko jeden z wielu tańców orientalnych. A one jakby modne były czy cóś, i to już od ponad dekady tak trwa. Festiwale, pokazy, kursy, moc tego i wszędzie  (u nas festiwale muzyki orientalnej w Krakowie i Warszawie).   

Okazało się od razu, że taniec orientalny jest zupełnie ale to zupełnie inny niż mi się wydawało, mniej w nim grania erotyzmem, bywa komiczny, tajemniczy, ekspresyjny. Jest różnorodny, bogaty w indywidualności tańcujące, a one wykorzystują wszystkie gatunki tańca wzbogacając tradycyjne.  Znów ogrom Czytaczu, Jasirah jest jedną z bardzo wielu gwiazd i gwiazdek. 

Ale poszukasz sobie sam, ja po przeglądzie pozostanę przy Jasirah. Po niej widać, że jej sztuka sprawia jej radość.

Pytanie, co Jasirah zrobiłaby w konkursie na rainhę? 

Wygrałaby, czy by ją wywalili? W szkole samby tańczonej jak Baladi.

Zastanawiała się R.R.


Tym powodem dla którego niezbyt mi się udało znaleźć filmiki z sambą, i jednocześnie tym samym że znalazłam Jasirah, może być jest to, że moja wyszukiwarka robi mi bezczelną cenzurę przestrzenną, najchętniej zupełnie ograniczyłaby mi ogląd szerszego świata. Samba i karnawał w Rio zagraniczne, Jasirah, tu mam podejrzenia że ona nasza, krajowa. Srajtfon po ostatniej aktualizacji wykazuje zamordyzm, chyba się wścieknę i oddam dziada na operację. Niech mu wytną te skłonności.


sobota, 18 lutego 2023

Notatka 480 błyszczące, tak miało być.

Pisane rano.

O błyszczącym będzie. Ale nie teraz, giełda staroci, Bobusiowo, więc prawdziwy post wieczorem. Tak naprawdę, to chciałam by Tabaaza posłuchała pańci Caro Emerald, bo ona dobrze robi na psyche.  Dziewczęcy głos pulchnej, urodnej bardzo retro Dunki, mimo tekstów niezbyt wesołych, nastraja pogodnie. 



I już po giełdzie. Może to przez wiatr, może inny powód, ale giełda staroci tym razem kichowata. No to jeszcze jedna Caro. 
 

Pisane wieczorem

I po Bobusiowie. Caro zapodana rano jako lek lub odtrutka w ten wietrzny, szary i pod koniec rozpłakany deszczem dzień. I tak może mieć żałośnie słabe działanie, dzień był (łagodnie pisząc) bardzo niezbyt.  Dla mnie był wystarczająco "niezbyt" by odechciało mi się pisać o błyszczącym. Dla niektórych był dniem pierwszym, dla innych wręcz przeciwnie, komuś przyniósł radość, jeszcze komuś smutek. Lub uczucia bardziej ekstremalne. 

Siedzę tradycyjnie już przy kuchennym blacie i obracam w głowie dzisiejszy dzień.  Był pracowity, nużący i denerwujacy. Pracowity, bo wycinałam niechciane młode odrosty klonu/jaworu. To normalnie rzecz trudna, bo nawet młode mają twarde, odporne na cięcie drewno, ale u Bobusiów pojawił się bardzo porządny sekator i okazało się że o tej porze roku klon/jawor wycinać najłatwiej, więc ciełam.  To ta część pracowita. Nużący, bo znów na tapecie towarzyskiej te same tematy, nic nowego, wręcz mogłabym robić za suflera podrzucającego kwestie. Denerwujący, bo Bobuś denerwujący, stosowana dieta ma fatalny wpływ na jego temperament i charakter, ponadto na niektórych tematach się zaczął od jakiegoś czasu zacinać, stąd też i znużenie.  Więc teraz siedzę i odzipuję dzień.   Futerka po przywitaniu mnie ruszyły do czynów fizjologicznych (jedzenie, picie i wręcz przeciwnie), ale lada chwila zaczną wymagać. Oooo, Jacuś już jest i wymaga....

A obiecałam sobie (i Tobie Czytaczu) że będzie o błyszczącym.  Bo trzeba mi naprostować własne przeoczenia, ponadto wczoraj sobie poczytałam, sięgając do starej mądrej książki (być może nieaktualne mądrej) i do Googla co ma z mądrością różnie, obrazki nagromadziłam... Tyle że dziś to jednak nie dam rady, przeceniłam własne siły oraz dobroć dnia. Za dobry nie był, wywiana jestem dosłownie (bo duło wichrowo), i w przenośni. Dopieścic futra i lulu. 

Ale następna notka będzie o błyszczącym. 

Pisała wywiana R.R.

I pociechą wieczorną kończę. Jak dobrze że ten gościu jest, nie odszedł. Lata temu śpiewał co będzie "kiedy kitę odwalę", ale nie odwala na szczęście.  Dlaczego akurat Jaromir Nohavica na pociechę? Bo ludzki, w sposób przewrotny i prosty. Znajduje  pociechę w przemijaniu, ma upodobanie do rubaszności, dystans zmieszany z czułością. Nie mylić z czułostkowościa, on nie myli. Ta minulost, stracona minioność, to co było i co kiedyś być mogło i nie było,  to nie skamlenie że stracone, to czułość. I dlatego jeszcze Nohavica, bo być może błędnie kojarzę poczucie humoru, zdolność do korzystania z nagannych i nienagannych uroków życia z pewną znaną mi cząstkowo z netu osobą. Jakby trochę podobni. 


Język barda ma w sobie moc idiomów, bardziej chwytam klimat tekstu niż dosłownie rozumiem. Na szczęście on czasem sam śpiewa po naszemu (bo lubi - diabli wiedzą dlaczego), na szczęście są doskonali tłumacze i wykonawcy. 




piątek, 23 grudnia 2022

Notatka 473 pomiędzy wszystkim..


To czerwone okienko to moje, kuchenne. A za nim dzieją się rzeczy różne i różnie bywa, tak jak na swój własny sposób ma każdy. Nie będzie raportu dokładnego bo i nic szczególnie ciekawego się nie dzieje, a to co się dzieje nieszczególnie chciałabym uwieczniać.  

Święta nadchodzą, już tuż tuż za progiem. Jakoś tam się przygotowuję, choć w tym roku wyjątkowo niechętnie. Tak to nigdy nie było. Prezenty w tym roku głównie cukrowe, tak wyszło. Słodycze powoli stają się tym czym były za mojego dzieciństwa, dobrem prawie luksusowym, może dlatego tak. I jakoś wydaje mi się konieczne dosłodzenie rzeczywistości. Bo co by nie mówić, łatwo nie ma. Pokój na ziemi ludziom każdej woli coś chwiejny lub go nie ma, niezbyt dużo w naszych sercach miłości dla bliźnich, troski rozmaite żrą kwasem i doprawdy schodów pełno bardziej niż kiedyś...... Nie ma tak, że święta wszystko wygładzą, choc chciałoby się. Bardzo.


Poniżej perełeczka, drobiażdzek  ze stronki Pani Alicji Majewskiej, taki cukierek  na
osłodę, w ramach przypomnienia że biale gówno nie jest tylko wyzwaniem dla ogrzewania domów, chodzenia i jazdy po rozdyźdanym i jeszcze innymi przykrościami. Niekoniecznie świąteczna perełeczka, bardziej zimowa. 


Choć zdaje się że białe zrobiło falstart, a święta będą "zielone".  Może zamiast klasycznych bombek zawiesić te w kształcie jajek? Hmmm. 

A było tak.






A teraz, ech, teraz jest tak. Białe niezbyt białe w prawym dolnym rogu cykanki. 




Pomiędzy wszystkim co u mnie futerka szaleją. Już zdawałoby się że aż tak to nie powinny, ale Rysia przypomniała moim kawalerom JAK się szaleje. No i dzieje się. Gdzieś już pisałam, że mała ryża jest jak bohater filmów lub gier akcji, gdy biegnie ziemia usuwa się spod łapek, lawina ognia, kamieni i strzał i wszystko się wali. Tylko dramatycznej muzyki brakuje, ale tu dość często za akustyczny grzmot robi mój okrzyk QURRWO!! oraz rytm nadaje trzask i łomot tego co pada. Ryszarda nie ma litości ani umiaru, musi odwalić akcję przynajmniej raz dziennie. Normalnie trening przed filmem oskarowym z wkładaną w rolę pasją nieprzeciętną. 

A kawalerowie jakby też tak chcieli i robi się naprawdę strasznie. 

Żywioł nie kociczka.  Intensywna bardzo, jak śpi to letarg, zabawa to koniecznie taka by wszyscy się bawili - ja przy sprzątaniu zawsze i na pewno, gdy chce pieszczot to ręce odpadają bo mało i mało. .  Ale czasem, no dobra, najczęściej, jest pokój i słodycz.














A tu prezent dla Kocurro. 


Nieprawdopodobne stadko futerek. Nie zazdroszczę, moje i tak najfajniejsze i ukochane - chyba każda futerkowe pańcia tak myśli o swoich. Nie mam jednak co liczyć na taki posłuch i nie wiem czy bym chciała.  Ale filmik wrażenie robi, czyż nie?

Cieszę się że armagedon nie zawsze, on owszem jest, ale to są intensywne krótkie akcje. Musi wystarczyć. A tu co można jak się futerko pobawi bombeczką.


Znacznie gorzej, gdy ofiara jest inna niż pojedyncza bombeczka.  Znam tę akcje, większość miała u mnie miejsce.




Pokój niech będzie, błogość i szczęście.  Niech będzie co do garnka i na grzbiet włożyć, bielizna niech nie uwiera i ogólnie życie niech nie uwiera - to życzenie będę powtarzać, bo jak uwiera to wszystko się robi wredne i nie do zniesienia.  Zdrowia i pogody ducha. Siły i piękna. Miłości. 

Pisała i życzyła topornie R.R.

środa, 22 czerwca 2022

Notatka 440 o strachach


Nie moich strachach. Futrowych.  Konkretnie o strachu kotusia Jacusia.  

Pamiętasz Czytaczu może że Jacuś to lew, jaguar i pum, co uprawia rodeo na kolegach i uwielbia ich napadać? No cóż, od cholernych juwenaliów i burzowej wichury tuż po nich Jacuś zapomina że jest nieustraszony. Burza, huki piorunów i fajerwerków, trzaskanie rozszczelnionych okien od wiatru, wiercenia młotem pneumatycznm i zwykłą wiertarką  (sąsiad, sąsiad!!!!). Nawet włączenie miksera jest witane paniką. I akurat teraz co drugi dzień przeraźliwie głośna śmieciara z łomotem i hurgotem pod oknami. Dziwne że śmieciowe pojemniki jeszcze całe, brzmi to tak jakby opróżnianie ich odbywało się za pomocą rzucania nimi. A Jacuś teraz i tej śmieciary się boi. Pogłębiłam niechcąco ten stan strasząc go dodatkowo przewróceniem taboretu - prawie na niego i akurat grzmot dołożył swoje. A w chwili akustycznej flauty kolega jeden i drugi sprawili że nawet cisza Jacusia nie uspokaja. Feluś zrzucając prawie na Jacusia talerz z półki nad kuchennym otworem drzwiowym, Gacuś prawie na nim wylądował przy zeskoku z lodówki, oba wystraszenia przy kuwecie. Normalnie, z miesiąc temu przeszło by bez wrażeń, ale po trzydniowym muzycznym hardkorze i nocnych hałaśliwych opadach źle to przyjął. Kuweta traktowana jest z dużą nieufnością co spowodowało że zaczął mi sikać na wewnętrzną wycieraczkę. Zgroza.  Co gorsza zasypiam mając rozochoconego kociego zabijakę lub rozkosznie pieszczotliwego cacusia na stanie, a rano zamiast niego przerażonego nie wiem czym dzikuna. Który nieufnie i na ugiętych łapkach przebiega przy ścianach, na mnie reaguje jak na Babę Jagę co bije. Musi minąć trochę czasu i przypomina sobie że mnie kocha i go nie biję. I nie krzyczę ani nie dręczę - żadnego ziaziu i be mu nie robię. No, poza obcinaniem szponków od czasu do czasu ale akurat to lubi...... Więc skąd i dlaczego ta Baba Jaga? Hmmmm, a może musi przywyknąć do mej wstrząsającej urody o której przez noc zapomniał....... A tak to chowa się pod biurko, poduszkę lub za kiblem w łazience. Horrory śni? Ech. Jeśli tak, to w dzień też powinien, ale takich objawów po dziennych spankach nie ma. 

A ja nie wiem jak temu zaradzić. 

Dziś spoko, rozkoszniaczek mnie przywitał. Może samo mu przejdzie, bardzo bym chciała.

Początkowo głaskałam, uspokajałam, pieściłam ale to niewłaściwa metoda, upewnia go że słusznie się boi. Tak mi wychodzi na podstawie dotychczasowych zabiegów.

Zaczynam podejrzewać (może niesłusznie) o machiawelizm mojego kotusia, realizującego jakiś sprytny plan. Po trzech dniach niepieszczenia wystraszeńca dziś pieszczoszek i przylepa. Może to chodzi o wyzemdanie większej uwagi....  I co z tym zrobić, ma ktoś pomysła? Bo jeśli mam poświęcać mu więcej uwagi, to zostanie łysy od głaskania, a ja z rączkami rozrosłmi kulturystycznie od rzucania myszką i głaskania. A koledzy na razie się przypatrują, mam wrażenie że kalkulują i obmyślają swoje strategie na dokopanie pańci i na wyłudzenie jeszcze większej porcji uwagi, troski i co tam jeszcze......

Ratunku. 

W załączniku pieśń ukochana, o zagrożeniach i strachach, burzach jakie nachodzą nasze życie. Z powodów niewiadomych Jacuś i jej się boi. Pieśń ukochana od dawna, początkowo zupełnie bez wiedzy o czym ona, a z wiedzą jeszcze bardziej. 

Pisała R.R. 





sobota, 1 stycznia 2022

Notatka 403 Bazyli Albiczuk

Post wstawiam z powodu tęsknoty. Bo tak szaro i ciemno. Nie ma co życia poganiać, ono i tak leci jak rozszalałe konie, no ale jednak ta ponurość powoduje że się chce. Koloru, ciepła, życia. Będzie będzie, na razie obrazki. Raju-ogrodu człowieka niepospolitego. 










Artysta za bramą od 2009 roku. Najbardziej znany z przedstawionych prac, ogrodowych. Bezludne raje, choć ludzi umiał malować.  Malowane z natury, bo on sam był ogrodnikiem. Z pospolitych jałowców, dziewann, podobno i bylic oraz pokrzyw powstał ogród niepospolity uwieczniony w niepospolitych obrazach. Niby sama swojskość, ale jednak nie do końca, jałowce - cyprysy, bujność tropikalna kwitnąca obficie. Kto chce niech szuka o artyście, to ciekawa osoba, malował nie tylko ogrody, i nie tylko malował. Życia nie miał łatwego, samouk, dorobek doceniony, choć nie w takim zakresie jak mu się należy, ułamek prac w muzeach. Tu Pan Bazyli w ogrodzie. 


Pisała R.R. a wiosna przyjdzie. U Pana Bazylego wyglądała tak. Ta wczesna. 


Nie tęskniłabym za nią gdyby za oknem 
była Bazylowa zima.  Taka.  Ale na razie też nie ma. 




środa, 19 maja 2021

Notatka 333 co zostało po Monikach

Ulotniśmy.  Wszyscy.  

Pastelowy Kurnik żegna jedną ze swoich. Mikę-Monikę, współtwórczynię zjawiska.  To nie pierwsze pożegnanie, ale mam nadzieję, że na długi czas ostatnie. Czas niech będzie łaskawy.  

Kury mają swoje wspomnienia związane z odeszłą Moniką, posty, komentarze, historie, opowieści. Spotkania i przyjaźnie.   Póki są Kury, i póki Kurnik Kurnikiem,  odeszła Monika będzie trwać, gdzieś w czeluściach Kurnika zachowując młodzieńczą roześmianą twarz.   Jeśli jest możliwość utrwalenia w formie papierowej tego co pisała, to byłoby dobrze - teatr któremu poświęciła kawał życia jeszcze bardziej ulotny niż my. 


A ja czytam wspomnienia Moniki Szwaji i wspomnienia o Monice Szwaji w książce kompilacji "Dupersznyty... czyli zapiski stanu szwajowego".  Tropię wygląd róż które sadziła (sto dwadzieścia kilka sztuk na chwilę sporządzenia spisu), uśmiecham się nad cytowanymi rozmowami i zamieszczonymi fragmentami tekstów z blogów Gotuj się! i Bobikowo.   I żałuję gorąco, że więcej książek nie ma i nie będzie.  

Oprócz książek zostało po autorce i inne dobro. Reportaży i programów które realizowała ja sama nie pamiętam,  z licznie na liście płac reportaży występujących nazwisk zapamiętałam jedno i nie brzmi ono "Monika Szwaja". No dobra. To zapamiętane nazwisko to Nadzieja Pociupana, z katowickiej regionalnej. A Monika Szwaja zrobiła kilkaset programów, z czego część ogromna to reportaże. O ludziach ciekawych, ekologii, pływaniu, lataniu, śpiewaniu i ogólnie muzyce. Gdzieś są w archiwach, prezentowane przede wszystkim w telewizji szczecińskiej.

Felietony w szczecińskich gazetach. Tłumaczenia. Próba założenia własnej oficyny wydawniczej. Teksty szant, w tym hymn dla statku STS Kapitan Borchardt, śpiew w grupce/zespole "Stare dzwonnice" co powstał okazjonalnie. 

Kilka lat minęło od odejścia autorki, w necie dobra dusza zamieściła filmik gdzie autorka na jakimś spotkaniu z młodzieżą śpiewa. Zły jakościowo filmik, mocno amatorski, ale daje pojęcie o wdzięku osobistym, poczuciu humoru i inwencji mojej ulubionej "romansowej" autorki. "Ciałko" rzecz się nazywa. Inna dobra dusza zamieściła w pełni profesjonalny reportaż opowiadający o wielkiej i odwzajemnionej miłości Moniki Szwaji  do morskich i wodnych klimatów i do szant. Miłości mającej wyraz w pisaniu tekstów szant, a w ramach żartu także ich śpiewania. Krakowskie Szanties mają nagrodę imienia Moniki Szwaji  za najlepszą premierę. Dobrze.  Jej teksty weszły na stałe w repertuary szantowych artystów.  Jeszcze lepiej.  W Szczecinie jest Szwajowa Niedziela, impreza prowadzona przez przyjaciela. Super, ta ostatnia nią była. 

Przy jednej z książek o mało używanych dziewicach była płytka-prezent od autorki z śpiewanymi tłumaczeniami pieśni głównie irlandzkich. Moja ukochana. W necie od niedawna całość, choć w kawałkach. W roku ubiegłym płytka została wydana jako samodzielna, i jeśli jest na niej choć jeden dodatkowy tekst, dodatkowy utwór, to kupię.  Dobrze że wydana,  pierwotnie była dodana do trzech tysięcy książek sprzedanych w Empiku. Kto kupił książkę wcześniej, ten się załapał. Na szczęście mam.

Irlandzka pieśń miłosna z tekstem tłumaczonym lub raczej napisanym przez Monikę Szwaję, gdzie wezwanie do pójścia w nieznane.  Nieznane, ale ma być pięknie i szczęśliwie, choć dla mnie bohater romantyczny, to może jest ostatni kochanek, zapraszający naprawdę w nieznane. A może nie, może śpiewa po prostu młodzieniec spragniony bara-bara, chwili szczęścia na odludnej hali.

Chodź ze mną tam


Tego posta zdobi fotografia róży Monika oraz przesłodzona fota nieznanego, w roli nieznanego fragment irlandzkiego wybrzeża w majowej odsłonie. Aaa, co tam, równie dobrze to może być i Patagonia z wietrznym niebem, górami jak z kosmosu, szalonymi kolorami domów i tangiem. 

Nieznane nieznanym, ale mam nadzieję, że w tym nieznanym człek się spotka z pożegnanymi ludźmi i ukochanymi stworami,  można zjeść dobre ciacho, cieszyć się kawą, muzyką, i ogólnie być szczęśliwym.  Może są i inne szczęśliwości, niewyobrażalne dla nas, ograniczonych niedoskonałymi ciałami. 

A póki my przed bramą, to bądźmy szczęśliwi i po tej stronie, przyda się trening. To trzeba koniecznie opanować. 

Słońce świeci wszystkim.


Pisała R.R.

 



sobota, 17 kwietnia 2021

Notatka 313 cysorz to ma jakie życie

Za sprawą pewnej arystokratycznej siedziby ten pościk, przyznaję że terapeutyczny ma być, służący głównie temu, by trochę rozprostować zapętlone na aktualiach mózgowe zwoje. Absurdem pytań rozprostować. Po obudzeniu się ze snów męczących post pisany.

Jak do licha żyje obecna arystokracja. Mają pałace po przodkach. W nich mieszkają. Te lokale pałacowe wysokie na cztery metry, lub nawet i pięć, z kilometrami posadzek co wymagają regularnej polerki... No przecież skalę te pomieszczenia mają monumentalną, a gust co do sprzętów codziennych zmienił się radykalnie przez wieki. Tak jak poglądy na czynności niezbędne dla utrzymania ludzia w dobrostanie. Więc gdzie łazienka, gdzie kuchenka? Jak taki pałacowiec chce sobie podgrzać serdelki, to zaiwania do dawnej kuchni gdzie dawniej tylko służba? 

Ja tam w zabytku mieszkałam raz. Na moje oko to on był przynajmniej z epoki naśladowczej, a konkretnie to naśladował renesans. Dopuszczam myśl, że może wcale nie naśladował, może był naprawdę tak stary. 

Przez miesiąc mieszkałam razem z całą grupką psedoharcerzy i prawie równie liczną grupką ich opiekunów w antycznej, z lekka się rozpadającej kamiennej willi pod Bolonią. Baza to była do licznych wypadów, nocleg poza nią jeden.  Ach, jaki urok! Urok co nieco siermiężny, ale dla dziecka z komuny niezwykle egzotyczny. Wypatroszona z normalnych sprzętów piętrowa willa została wynajęta jako lokum dla mało wymagających zorganizowanych grup turystycznych. Czyli dla niebogatej młodzieży.  Wtedy na parterze my, na piętrze rówieśnicy z RFN.  Więc proste łóżka w szeregach, współczesne umywalki i kibelki. Proste prysznice z wodą doprowadzoną kładzionymi na wierzchu rurami. Składane lekkie stoły, krzesła w największej z komnat. Współczesność w wersji najtańszej, dostosowana do spełnianych wtedy przez willę funkcji. Ale. Kamienne posadzki. Proporcje komnat. Grubość murów. Ozdobne kamienne obramowania drzwi i okien, wyraźnie młodszych od obramowań. Belkowane sufity, a potężne i dość gęste belki malowane precyzyjnie i delikatnie w odpadające płatkami szlaki, . Widowiskowe kamienne schody na piętro, gdzie świergoliło szwargotem. Willa na wzgórzu oddalonym od miasta, przy stromej, wąskiej asfaltówce łatanej  bardzo skutecznie i ładnie przez maleńką ekipę miniaturami drogowego walca, asfalciarki. Wzgórze za tyłami willi wznosiło się coraz stromiej, ale teren przy willi płaski, ona jak rozłożysty, kwadratowy w podstawie klocek, solidnymi narożnikami wparty w grunt, dach prawie płaski.  Ogród przy willi z wawrzynowym żywopłotem i płonącą różą. Sucha kamienna fontanna w środku, a zaniedbana zieleń posadzona na francuski formalny sposób. Wersalowo miało być, ale żywopłoty porosły, poschło co nieco, wciskająca się trawa zarosła co mogła, w tym i kamienne zdezelowane ławki. Pachnie laurem, zwłaszcza rano gdy rosa paruje, pod wieczór i po deszczu. Cykady ogłuszają wieczorami. Winniczków moc, ogromnych i upasionych na dziczy. Na sąsiedniej posesji sad, grusze ratują przed strasznością posiłków, a straszne rzeczywiście były. Jedna ogromna twardawa gruszka i daje się żyć na paskudztwie. Bajeczny widok na wieczorną Bolonię oświetloną rzęsiście i na dzienną Bolonię, średniowieczną w rysunku, czerwoną i białą przez budulec charakterystyczny dla miasta, czyli czerwoną cegłę z bielą marmurowych dodatków. Letni raj. Szczegóły to, o wyraźnym obrazie mowy nie ma. I tyle mojego mieszkania w zabytkach, choć jeszcze trzeba doliczyć pojedyńcze noclegi w pokojach osiemnastowiecznej kamienicy. Tam spoko, żyć się dało bez kłopotu.

Ale ta willa miała ludzką miarę, a reprezentacyjne pałace nie mają. Lokal w kamienicy też miał i ma miarę.  Więc jak mieszkają w pałacach, gdzie pomieszczenia wysokie, marmury pod nogami. Choć akurat we Włoszech luksusem jest drewno. A ono wymaga starań, chyba większych niż kamień. Kto się stara? Mieszkańcy stali raczej nie, więc służba. Na jakich zasadach, niemożliwe przecież te klitki pod dachami, dochodzi ta służba, czy mieszka przez ścianę z pracodawcą? Ten przepych wnętrz, nawet pozbawionych sprzętów, mimo urody trudny do zniesienia dla współczesnych.  Czy kuszą kartongipsy i panele z dyskontu? A czy jak już mają współcześni to łoże z baldachimem to zakładają baldachim? Raczej nie, żadne takie, niemożliwe (bym założyła). A co zamiast, szyk Ikei, czy może meble z paździerza i laminatu? Może jednak trwanie w zastygłej skałami rozpadających się mebli  przeszłości. Takie to pytania głupie prostują mi zwoje - lista ich nieskończona.  Ale już dosyć. 

To wszystko co powyżej oczywiście zakłada pewną pustotę łamaną przez wygodnictwo współczesnych. Bo tacy jesteśmy i wątpię czy arystokracja różni się od ogółu. 

Muszą być i chlubne wyjątki, może nawet takim wyjątkiem prywatne komnaty siedziby, co dała początek głupim dociekaniem. Komnaty z szacunkiem mogą być traktowane, ale tak, by dało się w nich żyć. 

Rozprostowało się co miało rozprostować. 

Autorów ilustracji wygrzebanych z netu nie ustalę,  nie do zidentyfikowania dla mnie, a przedstawiają one arystokrację najczęściej przez nas spotykaną. Dwa obrazki to modne obecnie fotomontaże, pozostałe to uczciwe malarstwo. Dodatek muzyczny oczywisty.






Absurdem prostowała swe zwoje R.R.

czwartek, 4 marca 2021

Notatka 284 Herbaciane: ogień, światło i szajba.

Ten wpis jest dla mnie, nikt go o mnie nie prosił. Nagromadziło mi się dziwności-piękności, więc czemu tego nie pokazać, uporządkować ciut? Nie przewiduję kontynuacji tematów herbacianych, więc w tym poście wysypuję aktualnie zgromadzoną resztę. Dużo będzie,  za dużo, ale wysypuję wszystko. 

Było o troskliwym zaparzaniu. Otulajacym i łagodnym. Teraz o ogniu, co też ogrzewa ale parzy i pali. Bo ja z tych ogniowych.

Bez ognia lub jego grzejącej namiastki nie ma herbaty. Nie ma i kawy. Oraz całej ludzkiej cywilizacji i kultury, obojętne, biegun zimna czy tropiki. To stosowanie ognia odróżnia nas od reszty zoologii, potem dopiero jest reszta różnic, nie takich znów wielkich. 

Przy herbacie ogień i woda mają znaczenie podstawowe, tak jak i przy wszystkich ludzkich dzialaniach. Ale o reszcie sza, herbata to już temat ocean, jak się okazuje.

Wiadomo, temperatura ważna. Radzono sobie różnie. Żar paleniska, wtykanie żaroodpornego zaparzacza w ogień, zawieszanie nad. Stawianie imbryka na żeliwnym lub żelaznym  płacie kuchennej płyty,  na ruszcie w kominku (stary angielski i szkocki sposób). A jak nie było takich urządzeń? Albo były za mało wytworne na salony? To jak? 

Przenośnie, bez używania dużego ognia. Pomysły dziewiętnastowieczne, może osiemnastowieczne.




Tu źródło ognia to spalanie palnych płynów. Alkoholu. Może nafty. Może oleju parafinowego. Nie wnikam. Kłopotliwe na pewno to było, mimo całej wymyślności, ale radzono sobie. 

Szczyt prostoty takiego sposobu uzyskania żądanej temperatury to ten. Ciężko powiedzieć kiedy powstał i nie wiadomo kto był twórcą, ale jak dla mnie to jest rewelacja. Może Bauhaus, może obok w czasie, wcześniej lub później. Ze Szwecji on. 


Inne, z Metropolitan Museum. Wymyślne w wytwornej prostocie. Srebro i stal.



Tak przenośnie uzyskiwano wrzątek. Obecne konstrukcje do zaparzania oparte na tej samej zasadzie. Niczym, poza mocą stosowanego ogniowego natarcia jedno od drugiego się nie różni. No i materiał z którego naczynie. W metalu, nawet tak szlachetnym jak srebro, herbata zmienia smak, lepsza ceramika lub od niedawna stosowane szkło. Nawet stal to lepsza do wrzątku. Aale, zanim żywy ogień to jeszcze turecki wynalazek. Wcale nie taka głupia sztuczka, a zestawy umożliwiające takie działania możliwe do kupienia i u nas. Mało szaleństw, bo to z zupełnie innego kręgu kulturowego. Turcja, Maroko. Surowcem metal. Wrzątek na dole, u góry napar.




W Turcji i Maroku, a także jak podejrzewam, w reszcie arabskiego świata, metal króluje w czajniczkach i czajnikach. A pije się ze szklanek, okoszyczkowanych tak jak w Rosji (Turecka herbata dłużej parzona, o mocy strasznej, z dużą ilością bakalii na przegryzkę, z śmietanką w dzbanuszku. Taką piłam).

U nas, to raczej ogień od spodu.

Zanim pojawiły się masowo tanie świeczuszki zastępujące prymusy, jeszcze nawet przed prymusami podejrzewam, radzono sobie za pomocą ognia w przenośnym naczyniu.

Na starociach widziałam nie raz dziwnie powypalane ażurowe metalowe konstrukcje. To znaczy nie do końca ażurowe, dno z pełnego metalu, wsparte na nóżkach, a nóżki powinny stać na czymś ognioodpornym. Boczki "naczyńka" ażurowe, nakładana metalowa ażurowa pokrywka. W środek ustrojstwa rozżarzone węgle, na pokrywce nasz imbryk. Dno i pokrywka okrągłe lub owalne. Jakoś wątpię, czy obecnie w kraju jest choć jedno domostwo, gdzie stosują urządzenie nadziane węglem, nawet mając do dyspozycji rozżarzone węgle.  Ja mam takie jedno, niekompletne bo bez spodniej tacki. Oczywiście nie używam, niby węgiel można wziąć grillowy, niby można go zastąpić tealigtem, ale nie mam też ceramicznego czajniczka o owalnym dnie (z metalu nie lubię, mam), a moje ustrojstwo takie.  Są różne. Tego mojego nie używam. Rączka i uchwyt na wieczku imbryka z czarnego drewna.


Używane to takie, kupione też na starociach, ale staroć nie bardzo stara. Zwykle stoi na nim niebieski czajniczek, mniejszy i całkowicie wystarczający. Czerwony wygląda, ale na co dzień za wielki.


Podgrzewa oczywiście tealight. Herbaciane światło, herbaciany blask. Świeczuszka w foremce z blaszki lub polimeru, pozwalająca na wypalenie się całego "wosku", bez wypływających w  kaskadach zastygajacych sopli. Pomysł nie nowy, ale udoskonalony i skuteczny, płomyk nieduży, stosowany wszechstronnie.


Do podgrzewania potraw, sporządzania fondue, oświetlania w nastrojowych obudowach, do kominków zapachowych. Ta sama zasada we wkładach do zniczy i zniczach, ale tealight ma tylko około pół cala wysokości, co i tak pozwala na ponad godzinę świecenia i grzania. Powstał naprawdę do herbaty, umieszczany w konstrukcjach utrzymujących czajniczek, zamiast pojemniczka z palnymi płynami.

Do nowo powstałych czajniczków bywają ustrojstwa projektowane specjalnie do nich.



Ale to nie takie częste.  Tu niby jest od razu konstrukcja podgrzewacza, ale do tego modelu kiedyś tam może wrócimy, bo z nim i jego twórczynią to jest skomplikowana sprawa. Jak na razie link do galerii artystki.

annettecorcoran.com/gallery.php?year=2007&piece=E&page=1

Rzadko do tych wymyślnych są. Owszem są takie imbryczki z konstrukcjami  podgrzewczymi, że człeka całokształt  z lekka zatyka. 




















Ale do prawdziwie wymyślnych imbryczków to na ogół nie ma. Tu jeden z wyjątków. Ale czy on wybitnie dziwny?


Inna rzecz, że te prawdziwie wymyślne, to herbaty w sobie nie miały nigdy. Ja nie wierzę, by ktokolwiek odważył się zaparzyć herbatę w czymś takim.



A to wcale nie są szczyty. Tak jak nie są ekstremum nieużytkowym twory imbrykowe pani Anette Corcoran, od samego powstania traktowane od dawna jako rzeźby.  To pszczelo-osie gniazdo wygrzebałam z netu jako anonimowe, ale kto wie, może też wyszło z rąk pani Anette.
Czy do takiego tworu może pasować jakiś podgrzewacz? Może. Taki w kształcie prostej kostki, naśladownictwa muzealnych podstawek pod rzeźby, którymi te dzieła przecież są. No, kto by się odważył podpalić tealigta pod szaleństwem? 

Podgrzewacze mogą być oddzielne od imbryka. Jak te. Prostota dobrze robi wszystkiemu. Nie mylić z prostactwem.



Bywają imbryczki, którym konstrukcja na tealight zbędna. 





Osio/pszczele gniazdo też można uznać za okaz niepotrzebujacy podgrzewacza. Gdyby się człek odważył zapalić tealighta.

Wymyśleń w temacie kształtu wydawałoby się zwykłego naczynia moc. Tomiszcza na kilka tysięcy stron, na każdej kartce tuzin obrazków, tomiszczami zajęty cały budynek od głębokich piwnic po strych. Gęsto ućkany, tom przy tomie, bez centymetra wolnej przestrzeni, taki budynek wielkości... może Pałacu Saskiego, gmaszydła, nonsensownego grzmota, co go koniecznie PiS chce odtworzyć.  Tyle tego.

A przecież jest jeszcze ogrom ogrzewanych elektrycznością. Nie bardzo rozgraniczam, naczynia do gotowania wody na herbatę i naczynia do parzenia herbaty potrafią mieć kształty łudząco do siebie podobne, ale te do zaparzania mniejsze, rzadko kiedy mogące mieć styczność z naprawdę ostrym grzaniem, bo przecież herbaty się nie gotuje. Przynajmniej w tej tradycji, którą mamy po Chinach i Japonii, obowiązującej prawie wszędzie. Prawie, bo w Mongolii to chyba gotują.


Jeden z protoplastów czajników elektrycznych. Po nim form różnych moc. 

Te dziwne formy jakie przybiera niby zwykły przedmiot do zaparzania. Z reguły szaleją artyści związani z angielską tradycją picia herbaty lub z tradycji angielskiej się wywodzące.  Picie herbaty powszechne na całym świecie, podejrzewam, że i wśród Eskimosów, mieszkańców tropików również. A tak szaleńczo szaleją ci z tradycji brytolskiej. Dlaczego do licha?


Cholera wie. Może to dlatego, że piją naprawdę mocne napary. Tradycyjnie łyżeczka herbaty na osobę plus łyżeczka herbaty dla czajniczka. A susz herbaciany stosują bardzo dobrej jakości, dający czadu jak rzadko. Czajniczki zaparzacze nie za wielkie, napar z imbryka dzielony naprawdę na tyle filiżanek ile było łyżeczek herbaty dla ludzi. Woda w ilości stosownej dla ilości filiżanek, ale zawsze i herbaty i wody tyle, by była możliwa druga filiżanka dla chętnej osoby. Mleko do tego. I od razu jasne, dlaczego te filiżanki nieduże. Po dużej filiżance to hercklekot i zawał, nic dziwnego w piosence Starszych  Panów jeśli pili angielską herbatkę. Bo ona....
No dobra. Przyznaję się. Nie mogę takiej pić.
Moc i kopa daje o wiele silniejszego od kawy. Maturę na takiej herbacie zrobiłam. Parę egzaminów zaliczyłam, po czym młodemu szczylowi organizm zaprotestował i stara gropa nadal nie może.
A oni tak dzień w dzień, święty czas przez ponad wiek, rytuał towarzyski, gdzie pity dopalacz.  To i nie dziwne te szaleństwa herbaciane.  I powstają. Tu wysypuję na stertę resztę dziwactw czajniczkowych. Im nie ma końca.










































Czy można tę podstawkę uznać za grzewczą? Chyba nie.

















I najpolityczniejszy. Nie do wiary, to też czajniczek. Podium. Anonim to zrobił.


Mniej dziwne.












No i moje numero duo, miejsce drugie na podium w kategorii odlot, dzielone z osim kokonem. Wygląda na to, że z podgrzewaczem. 


A może na podium powinien być ten.


Bo po takiej herbatce to góry przenosić, nurt rzekom zmieniać, nie spać dwa dni. Lód w żyłach trzeba mieć by dzień w dzień pić, lub jeśli nie ma lodu - to nie ma wyjścia, kłania się Szalony Kapelusznik, z mózgiem działającym na teinowym  haju. Inteligentny, a jakże,  tylko już nie kontaktujący, że reszta hałastry za nim nie nadąża. Haj. 

Kto nie wierzy, niech sam zaparzy sobie herbatkę po angielsku. 
Proporcje podałam, susz powinien być naprawdę angielskiego pochodzenia. Rodzinne Dziecko dwa lata temu z siedem różnych rodzajów przywiozło i tak, te susze wszystkie mają moc piekielną. Przecież kupuję u nas dobre herbaty, aallee... podejrzewam herbacianą cenzurę, bo to nie to. Czas parzenia nektaru to różny. W dociepleniu imbryczka  sześć minut maksimum, jeśli herbata angielskiego rodowodu, to doprawdy wystarczy. Angole pijali z mlekiem, rozcieńczając moc naparu, ale im więcej mleka, tym większy biedak, herbata była droga, mleko nie. Może stąd ekscentryczność angielskiej arystokracji? Moc herbatek słabo zabielanych?
Ogólnie, to one podobno samo zdrowie, te herbatki, nawet tak mocne - ale podczas posiłku głównego, mającego dostarczyć zasadniczego paliwa, zawierającego jakieś jarzyny, to lepiej herbaty nie pić, bo podobno żelazo zabiera. 





Zagadką jest, dlaczego świat herbacianej  tradycji tureckiej i arabskiej nie objawia się ekscesami twórczymi. Czy ma znaczenie ciut dłuższe zaparzanie zielska? Bo moc tzw. tureckiej też wielka, a skutki uboczne w sferze twórczej niewidoczne. 
A szaleństwo poherbaciane wielkie, inwencją tryskające, tealigtem ogrzane i świecące. Tealight przenośnią, bo światło herbaty to nie tylko w małej świeczuszce. 






Aaaaale. To powyżej to prycho. Bo.






Serwisik po babci be? Na sufit z nim, niech świeci. A jak nie świeci, to może tak. Tu inne herbaciane skorupy. Filiżanki, których było śladowo.







Świat skorup herbacianych. Ale nie tylko herbacianych. 
Nie czajniczki tym razem, ale i czajniczki...
Rzeźby składane ze skorup porcelanowych. Byłabym zachwycona, gdyby nie podejrzenie że surowiec jest robiony z wyrobów gotowych. Chyba, że rzeźbiarze kupują stłuczki u wytwórcy, a tłuczone, bo nie przeszły kontroli jakości. Może być i tak.
Bo przecie produkcja trwa wciąż.


A herbaciarzom, jak by tu delikatnie napisać o zjawisku. Szajbunia, fijołek, bziczek? Odwala wszechstronnie.

Bo jest jeszcze przeogromny świat tych, co urządzają przyjemne lokum w ogrodzie, lub właściwie w każdej przestrzeni, dla chcących się osiedlić wróżek, skrzatów i minielfów. Oraz krasnali. I tu forma imbryka i reszty herbacianych naczyń
Bezcenna. Ogród wróżek w filiżance.









W "Pięciu małych świnkach"? Agathy...
No nie, trzeba sprawdzić. Nie, nie tam. 
W każdym razie jedna z drugoplanowych bohaterek innego kryminału układa dla odstresowania krajobrazy ze stron dalekich, w betonowych pojemnikach, odtwarzając miejsca nigdy nie widziane. A herbaciarz w filiżance. Filiżanki. One też potrafią same sobą dać czadu. Urodą, dziwnością, wdziękiem. Dziwne już od chwili powstania, w ramach jednego monoformowego serwisu, lub tworzone jako pojedyńcze egzemplarze, unikaty.








Ale herbaciarzom mało. Cała plejada twórców dorwała się do glinek polimerowych, mas szklanych, zimnych porcelan. I cholera, tworzą. Uwalniając przedmiot od funkcji użytkowej.






Z drugiej jednak strony znajdując nowe zastosowania dla ich nadmiaru. To akurat oblicze wkręcania śrubki w radio (o Leokadio!) najmniej mnie zachwyca. Tu  gotowe czajniczkopodobne twory, ozdoby ogrodu, domki dla wróżek.

 









No, ten ostatni może być, najbardziej udany. Domki dla wróżek pełnią też rolę lamp solarnych lub po prostu lamp. Z reguły jeszcze brzydsze niż pokazane. Dwa z nich też lampami. Fu. Poniższe, też mogą być. Nie wiem, czy one domowe, czy może ogrodowe.
Ten dolny domowy, a górny cholera wie.



Wróżki, elfy, Calineczki w niedoczekaniu  na przyjście prawdziwych, zręcznie tworzone, ale raczej niewystawiane na wabia dla prawdziwych do ogrodu.  Wyglądają na wewnętrzne.






W ogrodzie, herbaciane skorupy mogą mieć lepsze zastosowanie niż domki dla Calineczek. Takie.


Lub takie


Albo takie.


No. Dobrnęłam. Wysypałam co miałam. 
Wynudziłam. Przez długi czas zamierzam twardo milczeć na herbacianopodobne tematy.  Koniec.

R. R. 

Alicją kończymy. 





Coś tam bredzono o narkotykach wpływających na treść  książki, o skłonności autora do małych dziewczynek. Możliwe. Nie może być bez wpływu jednak picie herbatki po angielsku. Codziennie.