Ten wpis jest dla mnie, nikt go o mnie nie prosił. Nagromadziło mi się dziwności-piękności, więc czemu tego nie pokazać, uporządkować ciut? Nie przewiduję kontynuacji tematów herbacianych, więc w tym poście wysypuję aktualnie zgromadzoną resztę. Dużo będzie, za dużo, ale wysypuję wszystko.
Było o troskliwym zaparzaniu. Otulajacym i łagodnym. Teraz o ogniu, co też ogrzewa ale parzy i pali. Bo ja z tych ogniowych.
Bez ognia lub jego grzejącej namiastki nie ma herbaty. Nie ma i kawy. Oraz całej ludzkiej cywilizacji i kultury, obojętne, biegun zimna czy tropiki. To stosowanie ognia odróżnia nas od reszty zoologii, potem dopiero jest reszta różnic, nie takich znów wielkich.
Przy herbacie ogień i woda mają znaczenie podstawowe, tak jak i przy wszystkich ludzkich dzialaniach. Ale o reszcie sza, herbata to już temat ocean, jak się okazuje.
Wiadomo, temperatura ważna. Radzono sobie różnie. Żar paleniska, wtykanie żaroodpornego zaparzacza w ogień, zawieszanie nad. Stawianie imbryka na żeliwnym lub żelaznym płacie kuchennej płyty, na ruszcie w kominku (stary angielski i szkocki sposób). A jak nie było takich urządzeń? Albo były za mało wytworne na salony? To jak?
Przenośnie, bez używania dużego ognia. Pomysły dziewiętnastowieczne, może osiemnastowieczne.
Tu źródło ognia to spalanie palnych płynów. Alkoholu. Może nafty. Może oleju parafinowego. Nie wnikam. Kłopotliwe na pewno to było, mimo całej wymyślności, ale radzono sobie.
Szczyt prostoty takiego sposobu uzyskania żądanej temperatury to ten. Ciężko powiedzieć kiedy powstał i nie wiadomo kto był twórcą, ale jak dla mnie to jest rewelacja. Może Bauhaus, może obok w czasie, wcześniej lub później. Ze Szwecji on.
Inne, z Metropolitan Museum. Wymyślne w wytwornej prostocie. Srebro i stal.
Tak przenośnie uzyskiwano wrzątek. Obecne konstrukcje do zaparzania oparte na tej samej zasadzie. Niczym, poza mocą stosowanego ogniowego natarcia jedno od drugiego się nie różni. No i materiał z którego naczynie. W metalu, nawet tak szlachetnym jak srebro, herbata zmienia smak, lepsza ceramika lub od niedawna stosowane szkło. Nawet stal to lepsza do wrzątku. Aale, zanim żywy ogień to jeszcze turecki wynalazek. Wcale nie taka głupia sztuczka, a zestawy umożliwiające takie działania możliwe do kupienia i u nas. Mało szaleństw, bo to z zupełnie innego kręgu kulturowego. Turcja, Maroko. Surowcem metal. Wrzątek na dole, u góry napar.
W Turcji i Maroku, a także jak podejrzewam, w reszcie arabskiego świata, metal króluje w czajniczkach i czajnikach. A pije się ze szklanek, okoszyczkowanych tak jak w Rosji (Turecka herbata dłużej parzona, o mocy strasznej, z dużą ilością bakalii na przegryzkę, z śmietanką w dzbanuszku. Taką piłam).
U nas, to raczej ogień od spodu.
Zanim pojawiły się masowo tanie świeczuszki zastępujące prymusy, jeszcze nawet przed prymusami podejrzewam, radzono sobie za pomocą ognia w przenośnym naczyniu.
Na starociach widziałam nie raz dziwnie powypalane ażurowe metalowe konstrukcje. To znaczy nie do końca ażurowe, dno z pełnego metalu, wsparte na nóżkach, a nóżki powinny stać na czymś ognioodpornym. Boczki "naczyńka" ażurowe, nakładana metalowa ażurowa pokrywka. W środek ustrojstwa rozżarzone węgle, na pokrywce nasz imbryk. Dno i pokrywka okrągłe lub owalne. Jakoś wątpię, czy obecnie w kraju jest choć jedno domostwo, gdzie stosują urządzenie nadziane węglem, nawet mając do dyspozycji rozżarzone węgle. Ja mam takie jedno, niekompletne bo bez spodniej tacki. Oczywiście nie używam, niby węgiel można wziąć grillowy, niby można go zastąpić tealigtem, ale nie mam też ceramicznego czajniczka o owalnym dnie (z metalu nie lubię, mam), a moje ustrojstwo takie. Są różne. Tego mojego nie używam. Rączka i uchwyt na wieczku imbryka z czarnego drewna.
Używane to takie, kupione też na starociach, ale staroć nie bardzo stara. Zwykle stoi na nim niebieski czajniczek, mniejszy i całkowicie wystarczający. Czerwony wygląda, ale na co dzień za wielki.
Podgrzewa oczywiście tealight. Herbaciane światło, herbaciany blask. Świeczuszka w foremce z blaszki lub polimeru, pozwalająca na wypalenie się całego "wosku", bez wypływających w kaskadach zastygajacych sopli. Pomysł nie nowy, ale udoskonalony i skuteczny, płomyk nieduży, stosowany wszechstronnie.
Do podgrzewania potraw, sporządzania fondue, oświetlania w nastrojowych obudowach, do kominków zapachowych. Ta sama zasada we wkładach do zniczy i zniczach, ale tealight ma tylko około pół cala wysokości, co i tak pozwala na ponad godzinę świecenia i grzania. Powstał naprawdę do herbaty, umieszczany w konstrukcjach utrzymujących czajniczek, zamiast pojemniczka z palnymi płynami.
Do nowo powstałych czajniczków bywają ustrojstwa projektowane specjalnie do nich.
Ale to nie takie częste. Tu niby jest od razu konstrukcja podgrzewacza, ale do tego modelu kiedyś tam może wrócimy, bo z nim i jego twórczynią to jest skomplikowana sprawa. Jak na razie link do galerii artystki.
annettecorcoran.com/gallery.php?year=2007&piece=E&page=1
Rzadko do tych wymyślnych są. Owszem są takie imbryczki z konstrukcjami podgrzewczymi, że człeka całokształt z lekka zatyka.
Ale do prawdziwie wymyślnych imbryczków to na ogół nie ma. Tu jeden z wyjątków. Ale czy on wybitnie dziwny?
Inna rzecz, że te prawdziwie wymyślne, to herbaty w sobie nie miały nigdy. Ja nie wierzę, by ktokolwiek odważył się zaparzyć herbatę w czymś takim.
A to wcale nie są szczyty. Tak jak nie są ekstremum nieużytkowym twory imbrykowe pani Anette Corcoran, od samego powstania traktowane od dawna jako rzeźby. To pszczelo-osie gniazdo wygrzebałam z netu jako anonimowe, ale kto wie, może też wyszło z rąk pani Anette.
Czy do takiego tworu może pasować jakiś podgrzewacz? Może. Taki w kształcie prostej kostki, naśladownictwa muzealnych podstawek pod rzeźby, którymi te dzieła przecież są. No, kto by się odważył podpalić tealigta pod szaleństwem?
Podgrzewacze mogą być oddzielne od imbryka. Jak te. Prostota dobrze robi wszystkiemu. Nie mylić z prostactwem.
Bywają imbryczki, którym konstrukcja na tealight zbędna.
Osio/pszczele gniazdo też można uznać za okaz niepotrzebujacy podgrzewacza. Gdyby się człek odważył zapalić tealighta.
Wymyśleń w temacie kształtu wydawałoby się zwykłego naczynia moc. Tomiszcza na kilka tysięcy stron, na każdej kartce tuzin obrazków, tomiszczami zajęty cały budynek od głębokich piwnic po strych. Gęsto ućkany, tom przy tomie, bez centymetra wolnej przestrzeni, taki budynek wielkości... może Pałacu Saskiego, gmaszydła, nonsensownego grzmota, co go koniecznie PiS chce odtworzyć. Tyle tego.
A przecież jest jeszcze ogrom ogrzewanych elektrycznością. Nie bardzo rozgraniczam, naczynia do gotowania wody na herbatę i naczynia do parzenia herbaty potrafią mieć kształty łudząco do siebie podobne, ale te do zaparzania mniejsze, rzadko kiedy mogące mieć styczność z naprawdę ostrym grzaniem, bo przecież herbaty się nie gotuje. Przynajmniej w tej tradycji, którą mamy po Chinach i Japonii, obowiązującej prawie wszędzie. Prawie, bo w Mongolii to chyba gotują.
Jeden z protoplastów czajników elektrycznych. Po nim form różnych moc.
Te dziwne formy jakie przybiera niby zwykły przedmiot do zaparzania. Z reguły szaleją artyści związani z angielską tradycją picia herbaty lub z tradycji angielskiej się wywodzące. Picie herbaty powszechne na całym świecie, podejrzewam, że i wśród Eskimosów, mieszkańców tropików również. A tak szaleńczo szaleją ci z tradycji brytolskiej. Dlaczego do licha?
Cholera wie. Może to dlatego, że piją naprawdę mocne napary. Tradycyjnie łyżeczka herbaty na osobę plus łyżeczka herbaty dla czajniczka. A susz herbaciany stosują bardzo dobrej jakości, dający czadu jak rzadko. Czajniczki zaparzacze nie za wielkie, napar z imbryka dzielony naprawdę na tyle filiżanek ile było łyżeczek herbaty dla ludzi. Woda w ilości stosownej dla ilości filiżanek, ale zawsze i herbaty i wody tyle, by była możliwa druga filiżanka dla chętnej osoby. Mleko do tego. I od razu jasne, dlaczego te filiżanki nieduże. Po dużej filiżance to hercklekot i zawał, nic dziwnego w piosence Starszych Panów jeśli pili angielską herbatkę. Bo ona....
No dobra. Przyznaję się. Nie mogę takiej pić.
Moc i kopa daje o wiele silniejszego od kawy. Maturę na takiej herbacie zrobiłam. Parę egzaminów zaliczyłam, po czym młodemu szczylowi organizm zaprotestował i stara gropa nadal nie może.
A oni tak dzień w dzień, święty czas przez ponad wiek, rytuał towarzyski, gdzie pity dopalacz. To i nie dziwne te szaleństwa herbaciane. I powstają. Tu wysypuję na stertę resztę dziwactw czajniczkowych. Im nie ma końca.
Czy można tę podstawkę uznać za grzewczą? Chyba nie.
I najpolityczniejszy. Nie do wiary, to też czajniczek. Podium. Anonim to zrobił.
No i moje numero duo, miejsce drugie na podium w kategorii odlot, dzielone z osim kokonem. Wygląda na to, że z podgrzewaczem.
A może na podium powinien być ten.
Bo po takiej herbatce to góry przenosić, nurt rzekom zmieniać, nie spać dwa dni. Lód w żyłach trzeba mieć by dzień w dzień pić, lub jeśli nie ma lodu - to nie ma wyjścia, kłania się Szalony Kapelusznik, z mózgiem działającym na teinowym haju. Inteligentny, a jakże, tylko już nie kontaktujący, że reszta hałastry za nim nie nadąża. Haj.
Kto nie wierzy, niech sam zaparzy sobie herbatkę po angielsku.
Proporcje podałam, susz powinien być naprawdę angielskiego pochodzenia. Rodzinne Dziecko dwa lata temu z siedem różnych rodzajów przywiozło i tak, te susze wszystkie mają moc piekielną. Przecież kupuję u nas dobre herbaty, aallee... podejrzewam herbacianą cenzurę, bo to nie to. Czas parzenia nektaru to różny. W dociepleniu imbryczka sześć minut maksimum, jeśli herbata angielskiego rodowodu, to doprawdy wystarczy. Angole pijali z mlekiem, rozcieńczając moc naparu, ale im więcej mleka, tym większy biedak, herbata była droga, mleko nie. Może stąd ekscentryczność angielskiej arystokracji? Moc herbatek słabo zabielanych?
Ogólnie, to one podobno samo zdrowie, te herbatki, nawet tak mocne - ale podczas posiłku głównego, mającego dostarczyć zasadniczego paliwa, zawierającego jakieś jarzyny, to lepiej herbaty nie pić, bo podobno żelazo zabiera.
Zagadką jest, dlaczego świat herbacianej tradycji tureckiej i arabskiej nie objawia się ekscesami twórczymi. Czy ma znaczenie ciut dłuższe zaparzanie zielska? Bo moc tzw. tureckiej też wielka, a skutki uboczne w sferze twórczej niewidoczne.
A szaleństwo poherbaciane wielkie, inwencją tryskające, tealigtem ogrzane i świecące. Tealight przenośnią, bo światło herbaty to nie tylko w małej świeczuszce.
Aaaaale. To powyżej to prycho. Bo.
Serwisik po babci be? Na sufit z nim, niech świeci. A jak nie świeci, to może tak. Tu inne herbaciane skorupy. Filiżanki, których było śladowo.
Świat skorup herbacianych. Ale nie tylko herbacianych.
Nie czajniczki tym razem, ale i czajniczki...
Rzeźby składane ze skorup porcelanowych. Byłabym zachwycona, gdyby nie podejrzenie że surowiec jest robiony z wyrobów gotowych. Chyba, że rzeźbiarze kupują stłuczki u wytwórcy, a tłuczone, bo nie przeszły kontroli jakości. Może być i tak.
Bo przecie produkcja trwa wciąż.
A herbaciarzom, jak by tu delikatnie napisać o zjawisku. Szajbunia, fijołek, bziczek? Odwala wszechstronnie.
Bo jest jeszcze przeogromny świat tych, co urządzają przyjemne lokum w ogrodzie, lub właściwie w każdej przestrzeni, dla chcących się osiedlić wróżek, skrzatów i minielfów. Oraz krasnali. I tu forma imbryka i reszty herbacianych naczyń
Bezcenna. Ogród wróżek w filiżance.
W "Pięciu małych świnkach"? Agathy...
No nie, trzeba sprawdzić. Nie, nie tam.
W każdym razie jedna z drugoplanowych bohaterek innego kryminału układa dla odstresowania krajobrazy ze stron dalekich, w betonowych pojemnikach, odtwarzając miejsca nigdy nie widziane. A herbaciarz w filiżance. Filiżanki. One też potrafią same sobą dać czadu. Urodą, dziwnością, wdziękiem. Dziwne już od chwili powstania, w ramach jednego monoformowego serwisu, lub tworzone jako pojedyńcze egzemplarze, unikaty.
Ale herbaciarzom mało. Cała plejada twórców dorwała się do glinek polimerowych, mas szklanych, zimnych porcelan. I cholera, tworzą. Uwalniając przedmiot od funkcji użytkowej.
Z drugiej jednak strony znajdując nowe zastosowania dla ich nadmiaru. To akurat oblicze wkręcania śrubki w radio (o Leokadio!) najmniej mnie zachwyca. Tu gotowe czajniczkopodobne twory, ozdoby ogrodu, domki dla wróżek.
No, ten ostatni może być, najbardziej udany. Domki dla wróżek pełnią też rolę lamp solarnych lub po prostu lamp. Z reguły jeszcze brzydsze niż pokazane. Dwa z nich też lampami. Fu. Poniższe, też mogą być. Nie wiem, czy one domowe, czy może ogrodowe.
Ten dolny domowy, a górny cholera wie.
Wróżki, elfy, Calineczki w niedoczekaniu na przyjście prawdziwych, zręcznie tworzone, ale raczej niewystawiane na wabia dla prawdziwych do ogrodu. Wyglądają na wewnętrzne.
W ogrodzie, herbaciane skorupy mogą mieć lepsze zastosowanie niż domki dla Calineczek. Takie.
Lub takie
No. Dobrnęłam. Wysypałam co miałam.
Wynudziłam. Przez długi czas zamierzam twardo milczeć na herbacianopodobne tematy. Koniec.
R. R.
Alicją kończymy.
Coś tam bredzono o narkotykach wpływających na treść książki, o skłonności autora do małych dziewczynek. Możliwe. Nie może być bez wpływu jednak picie herbatki po angielsku. Codziennie.
Uffff, ależ podzieiam za wytrwalość w kontynuacji tematu. Miło pooglądać, a nawet wianuszek filizankowy mi się spodobał.
OdpowiedzUsuńMocno parzonej herbaty nie lubie, tak samo zresztą jak i kawy. Kiedyś z kolezanką pijałyśmy herbatę po bawarsku podobno, bo z mlekiem i cynamonem,slodzonś, mialysmy taki kaprys,ale szalu smakowego nie było, wiec predko wrocilysmy do zwyklej,do ktorej wrzucslysmy rozne dodatki, a to liscie malin, porzeczek,mięty , a to kwiaty jasminu, forsycji, czy suszone owoce.
I taką herbatkę lubię wypić.
Zwykły podgrzewacz kiedyś mialam, ale wyrzucilam, bo tylko zalegał.
Uff, temat wykończony do imentu Doruś. Więcej nie będzie 🤔🤔. Miło mi, że cóś Ci w oko wpadło 😀😀😀
OdpowiedzUsuńWykończony temat do imentu dla mnie. Bo tak ogólnie, to jest tak, jakbym pociągnęła za cienki włosek, a się okazało, że ciągnę za np. rzęsę brontozaura.
UsuńAleż ogrom tego! Stylistyka chińsko-japońska jakoś najbardziej do mnie przemawia. I jeszcze te pańcie w sukienkach filiżankowych. Podgrzewacz świeczuszkowy jakiś nawet posiadam, ale bardzo rzadko jest używany i tylko do utrzymania temperatury jak imbryk ma dłużej na stole postać, bo wrzątku to się tym nie uzyska. Co do upodobań herbacianych, to mi się co jakiś czas zmienia. Dawniej pijałam niesłodzoną siekierę, potem słomkowe lekkie naparki, zawsze chętnie rozmaite zielska, był okres bawarkowy, a zimową porą - czarna z miodem i cytryną. Nie przepadam za zieloną. Mąż kiedyś robił eksperyment z yerba mate, bo koledzy zachwalali, nawet odpowiednie przyrządy do tego były, ale oboje doszliśmy do wniosku, że tego nie da się pić.
OdpowiedzUsuńMałgosiu, niby u mnie ogrom, a herbaciany temat taki, że to moje pisanie to ziarnko piasku na plaży. Ogromnej. Spokojnie by brakło życia na zagłębianie i to nie jednego życia. Co do smaków i upodobań, to one są zmienne. Kto wie, może kiedyś odkryjesz jeszcze inny ulubiony. Może to nawet będzie zielona lub yerba. Ja na własny użytek odkryłam za przyczyną Alexandra McCall Smith-a rooibos, czyli herbatę z czerwonokrzewu, po czym druga zakupiona paczka wybiła mi z głowy zachwyty. O ile pierwsza pachniała miodem i karmelem, nie wymagając słodzenia ani cytryny (prawidłowo, tak ma być w dobrym rooibosie), o tyle druga śmierdziała stęchlizną, a po pierwszym łyku całość wylądowała w śmieciach. Ostrożnie kupiona po obwachaniu trzecia paczka jechała rybą. Zachwyty od razu mi przeszły, teraz się boję kupować rooibosa. Takie cuda.
OdpowiedzUsuńDokładnie tak samo miałam :). Rooibos najpierw był cudownym objawieniem, a za kolejnym razem jakieś paskudztwo i jeszcze ze dwa razy podobnie, więc już się na rooibosa nie napalam. Może trzeba kupować wyselekcjonowane z porządnych sklepów, a nie w supermarkecie, jak to czasem bywa :). Z zielonych toleruję ekspresową jaśminową i z cytryną. I jeszcze białą lubię. A potem dla kontrastu leci czarna jak noc albo owocowa.
UsuńAle każdy coś w herbacianych klimatach znajdzie dla siebie. No prawie każdy, bo znam jednostkę,która na słowo "herbata" eksploduje wulkanem nienawiści. Dla tej jednostki, herbata to psucie wody. Kawa, tak, bardzo proszę, ale herbata nigdy i żadna.
UsuńJa to tak tylko zostawię
OdpowiedzUsuńhttps://sqnstore.pl/przedsprzedaz/sqn-imaginatio/1007-bookbox-ropuszki-pocztowki-gratis-kubek-360-ml-zakladki-papierowe-3-szt-aneta-jadowska.html
😀 kusiciel Kocurro 😀. A sama się wzięłłłaś Kocurrrro do Jadowskiej?
UsuńJa kiedyś kupowałam herbatę w internecie ostatnio tekkanne owocowe. Dużo lepsze niż jak się złapie w Biedronce. Ale nie umiem pić z lisciami.
OdpowiedzUsuńCichutko szepnę, że też nie umiem z liściami. Więc parzę liście, ale ich nie pijam. Biedronkowe herbaty... Owady to podobno żywnościowa przyszłość, (o szynka z biedronki np., wydojona biedronka daje całkiem niezłe mleko, tak kiedyś sklep reklamowali), ale herbaty z owada, to nie najlepsze.
OdpowiedzUsuńZaparzam lisciaste w dzbanku, litr napitku, szczegolnie kiedy mam kolezusie na wizytce.Ostatnio była zielona z żurawiną, mam też z jasminem. Z czarnych lubię starą dobrą yunan.
OdpowiedzUsuńChyba się złamię za czas jakiś i popiszę o herbatach. Chyba. Do niedawna (cholerna pandemia) miałam do dyspozycji w Cz-wie niezwykły sklepik. Herbacianych ogólnie sporo, tak jak i kawowych, aallee. Tam po prostu byłam miłym gościem, o którym wiedziano, że lubi to i to, a tego to nie. I że namiętnie lecę na herbaty wiśniowe. I że przy każdej okazji kupię na prezent puszeczkę jaśminowej dla rodziny. A dla rodzinnego dziecka mieszanki z cytrusami, kombinowane z kilku gatunków. Niebieską dla siebie od czasu do czasu, na zmianę z earl grey. Miętową latem, tureckiego chowu. Tylko tam ze smakiem piłam zielone, białe bo w domu to mi nie smakują. Ale za to wędzona na złoto mate tak. Śmieszne, bo ja jestem kawosz, a herbaty to pijam w sobotę i niedzielę, wtedy miewam czas na rytuały których herbata wymaga. Nawet ta ze szczura, czyli papierowej torebeczki ze sznureczkiem. A yunan dobra. Czy wiesz Doruś z jak pięknego kantonu Chin ona pochodzi? Cudo, przynajmniej na folderach.
OdpowiedzUsuńTak, też ogladałam.
UsuńTo dodatkowy bonus do yunan. Przyjemnie mieć świadomość, w jak ładnym miejscu urosła taka fajna herbata😀
UsuńMła jest kawowa bardziej niż herbaciana, smakoszem herbatki robi się głównie w sezonie jesienno zimowym. Pija klasycznego Earl Greya i cóś czego ludzie w Polszcze nie lubiejo - lapsang sounhong. Znaczy Indie z Cejlonem i Chiny po równo. Zielonej herbaty mła nie znosi, białą trawi ale się nie zachwyca, czerwoną olewa ( ni to ni sio )- mła lubi herbatę czarną. Co do rooibosa to miała przygodę podobną do Twojej i cóś się zraziła. Pija ze szklanek, kubków i filiżanek. Samą, z cytryną i cukrem, ze śmietanką a także z konfiturami. W okolicach Bożego Narodzenia czuje apetyt na jaką aromatyzowaną. A z wiosną jej przechodzi apetyt i mła chla już tylko kawę.
OdpowiedzUsuńTak, zimą rózne dziwne herbatki lepiej smakują.Ziolowe schlewam na zimno i latem.
UsuńLapsang sounhong nie znam. Trzeba będzie przetestować. Samą, z cytryną i cukrem, turecką z bakaliami i śmietanką. Z rumem wiśniową. Niebieską do cytrynowego lub każdego ciasta. Mate gold (w żadnym wypadku yerba mate) przy dołach. Każdy coś sobie może znaleźć.
OdpowiedzUsuńMła oczywiście źle zapisała - to lapsang souchong. Mła niestety literówki nie może na chamydło zwalić, ręka jej się omskła. Nie wiem czy Ci ls będzie smakował, Mamelon twierdzi że młą chleje herbatę dziegciową. ;-)
OdpowiedzUsuńA niebieska żywicą i dymem. Lasem bezgrzybnym. Trochę. Gorzkawa. Ludzie piją z dodatkami, ja bez. Ale to nie herbata z herbaty, tylko kwiat kritonii, dodatek do herbaty lub sam jako herbata.
UsuńLS herbata za to najprawdziwsza ale wędzona dymem z jakichś ichnich drzewek.
UsuńDo sprawdzenia 😀 inna sprawa że mój dziegciowy szampon bo włosów pachnie wędzonką. Bardzo smakowicie.
OdpowiedzUsuń