Wynik dodatni. Dziś o trzynastej ta średnio radosna nowina mnie dopadła. Byłam i tak pewna, że to covid, a utracony węch okazał się czystym dobrodziejstwem. I że Łojciec ma też - stało się jasne w momencie.
Nie wiem, czy nie wycofam tego posta. Dystansu mi brak, i może jutro uznam, że on do wywalenia, jako narzekający (a przecież nie lubimy), jako drastyczny. Jako bez sensu.
W niedzielę po południu, gdy usiłowałam zjeść przewstrętną jarzynówkę, razem z koszmarnym smrodem pojawił się Łojciec i zażyczył sobie śmieciowej szufelki. Dostał. Po czym gdy wyjrzałam na przedpokój zatkało mnie. Tak często złośliwie puszczał tekst: "tylko żebyś się nie posrała", że złośliwa karma postanowiła go dopaść. Dopadła go w wersji maxi, i jedyne o co mogę mieć do siły wyższej pretensję, to o to że musiałam to nieszczęście z podłogi posprzątać, no mieć udział w sprawiedliwości dziejowej. Zgroza. I nagle się okazało, że nie czuję odoru, i dobrze, za nic na świecie nie dałabym rady posprzątać katastrofy, co zaczęła się na korytarzu, grubym szlakiem ozdobiła przedpokój, oblepiła Łojcu nogi, buty i skarpety. Oraz genitalia. Usuwanie skutków objawu covid trwało i trwało, do szału mnie doprowadzało kręcenie się osrańca po umytym. Węch na szczęście nie wrócił. Zszokowane futerka usadowiły się na moim tapczanie, zeszły, gdy dwukrotnie umyta podłoga chyba przestała śmierdzieć.
A ogólnie Łojciec czuję się nieźle i przejawia inwencję od której siwieję. Spałam drugim rzutem dzisiaj do pierwszej. Nie było go gdy się obudziłam i sprawdzałam wynik. Tu wynik okazuje się pozytywny jak byk, a Tuptusia nie ma. Pojawił się cały happy o drugiej, bo popopychał pierdoły z Włodkiem. Któremu ani nie bąknął o zarazie. I co tu zrobić z takim. Nie mam najmniejszej ochoty brać sobie na barki odpowiedzialności za jego postępowanie. Pozytywny wynik spowodował odpływ szczęścia, mój wrzask też chyba coś mu w mózgu przestawił. Może szok zadziała na dłużej.. Włodek w każdym razie powiadomiony, jego wrzask chyba też dał do myślenia.
Przyjęłam do wiadomości, że trzeba będzie pomyśleć i być może oddać Łojca do domu opieki. Jak na razie obczajone prywatne, mało zachwycające. Mam wrażenie, że są to raczej miejsca uwięzienia. Tyle razy wracając do domu mijam jeden z nich, ani razu nie widziałam śladu pensjonariuszy. Wczoraj też pustka na ławeczkach i skwerkach, kraty w oknach nie zachęcają do zapoznania się bliżej z instytucją, a pogoda była piękna. Jak mi to dziadostwo przejdzie, zostają dwa domy do obczajenia. Aniołów i Piastowska. Ważne, że Łojciec wystraszony moim stanem, przyjął do wiadomości, że to działanie dla jego dobra. Oczywiście minie mu to, ale ziarno zasiane.
Nie tak dawno, bo trochę ponad tydzień temu, miałam przespany mini urlopik. To było coś, co zwalałam na nadrabianie niedoborów snu. Bo przecież na co dzień, to ze snem to nie jest u mnie najlepiej, więc nie dziwiło. A może powinno. Inna rzecz, że już wtedy podjęłam próbę lekkiego ograniczenia kawy. Urlopik był przespany, kawa chyba na stałe ograniczona do jednej-dwóch porcji nektaru. Więc powiedzmy - nie dziwi. Kiedy w ubiegłą środę wróciłam z bolącym jak od przemrożenia ciałem, sen też wydawał się najlepszym środkiem zaradczym. Żeby wygrzać mrozowo łupiące mięśnie i kości. Nie pomogło od razu, dopiero po dwóch dniach duch Syberii zaczął odpuszczać pozostawiając po sobie zwyczajnie grypowe bóle, a one do wytrzymania. No nie umiałam się rozgrzać, za nic, bolało wściekle i już. Już zaczęłam żałować że nie mam koca elektrycznego, drugiej pierzyny (Łojciec używa tej jednej), płachty termicznej. Pomogła polarowa spódnica i polarowa bluza na koszuli nocnej, pomogły grubaśne skarpety. Mrozowy ból minął, ale nie ostatecznie, wraca skunks jeden, zestaw grzewczy chyba mi przyrośnie do ciała. Ale ogólnie bóle przesypiane, bo co do cholery można robić z obolałym ciałem, co samo ciągnie w kierunku wyra. I tak są bite rekordy osiemnastu, dwudziestu godzin snu na dobę. Przerwy na zadbanie o futerka, minimalne załadowanie kaloriami, konsumowanymi z dużym obrzydzeniem i apiat znów lulu. Najchętniej w pozycji półleżącej-półsiedzącej, sklejka stawiana skosem chyba prędko tapczanu nie opuści, tak łatwiej wstać, mniej kaszlę, mniej bolą plecy.
Przesypiane zawroty głowy, ból uszu, paniczne bicie serca, zmęczenie do drżenia mięśni po byle wysiłku. Forma zdecydowanie do dupy. Wczoraj dzień np. taki.
Czekałam od rana na telefon z POZ. Na nogach od siódmej. Doczekałam się koło dziesiątej, dostałam numerek na wymaz. Ale ani słowa o wymazobusie, chętne natomiast podkreślanie, że przecież szpital na Tysiącleciu blisko, blisko ten na Mickiewicza. Próba wypisania e'recepty zakończona fiaskiem, kod na test podany ustnie. No cóż, mam dzwonić na recepcję po teście, wtedy lekarce może się uda wtłuc w system zamówienie na lek.
Poszłam. Zataczając się i zipiąc. Półtorej godziny dreptaniny. Test błyskawicznie, bez kolejki, trwało to tyle co wypełnienie formularza, w międzyczasie błyskawiczna ręka opuściła mi maseczkę i wprowadziła do nosa drażniący patyczek z czymś miękkim na końcu. Ulotka na pożegnanie ze sposobem dowiadywania się o wynik, i informacją, że będzie po dwudziestej. Kłamliwą informacją. Powrót. Trauma. Ostatnie trzy długie przystanki przejechałam, wykorzystując fakt, że prawie pusty autobus. Nie doszłabym, nie ma mowy, nie pomogły posiedzenia wypoczynkowe na ławeczkach, miotało mną coraz silniej, głupia, mogłam pożyczyć laskę od Łojca.
Nie kichałam, nie smarkałam, nie kaszlałam, w przeciwieństwie do Ptysia na końcu autobusu dającego koncert. . Nanosrebro napryskane przy wyjściu, jak to dobrze mieć. Przynajmniej wyrzuty sumienia mniejsze. Szkoda, że nie pryskałam obiadów, być może Łojciec nakichał. Jak go znam, to możliwe.
Przed domem telefon do rejestracji, dostany kod na lek, wykupiony, sześć dych wyleciało ze świstem z portfela. Ścinało mnie znów, mrozowe prądy krążyły. Polarki moro, pościel tym razem ciemnoszara w rzadkie barwne kwiatki. Rzut oka w lustro, no wypisz wymaluj ropusza królewna z Jacusiem na głowie zamiast korony. Wszystko pasuje, i te polarkowe mora, i pościel, przypominająca kolorem skopaną ziemię i lektura do czytania. Królewna ropusza poszła spać.
I tu być może popełniam błąd z tym spaniem, co uświadomiła mi moja przyjaciółka. Zastosuję się do jej wytycznych. Według niej, nic to że boli. Dopóki można wytrzymać trzeba się ruszać, wtedy mniejsze ryzyko powikłań. Będę, choć słowa to wyrywają mi się bardzo brzydkie, a serce chce wyskoczyć.
Nie zrobiłam cykanek wczoraj. Niby były wstrząsające fioletowe, granatowe, kobaltowe plamy fiołków na trawnikach. Niby był cud urody, czerwonołodygowy dereń biały w wersji pokręconej z licznymi kępkami świeżo się rozwijających liści. No cudo. Ale nie starczyło energii na cykanie. Więc zapchajdziura, wzory do haftu na kanwie zdobią posta.
Spokojnie, zamierzam z tego wyleźć. Owszem, męczące, owszem wyniszczające. Bolesne. Ale przecież do przeżycia. Nie dopuszczam innej myśli.
Wiosna rzeczywiście idzie, u Dory pięknie, już Wielkanoc czuć. U Tabaazy inaczej i bardziej, kwietne kobierce tak wyczekane za nic mają Wielkanoce. Same ustanawiają własne święto, i ach jakie barwne.. oczy mi się śmieją. A u mnie daleko szał porządków, i wiosna. Na pewno żadna siła nie zmusiła by mnie do takich zachowań. Żadna. Filmik wielkodusznie przysłany przez M, co przeze mnie wylądowała na kwarantannie. Czuje się dobrze, ale procedury procedurami.
Rzadziej się będę odzywać, naprawdę brak sił. To, Kocurro jest cios w łeb, w nery. Ubiegłoroczne chorowanie było jednak łaskawsze, choć mam wrażenie że już idzie ku dobremu.. Dobrze że kotunie o mnie dbają.
R.R. pisała.