Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cz-wa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cz-wa. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 września 2024

Notatka 557 ogólnie miało być.



Ogólnie to dzieje się. Powódź co zmaltretowała m.in Kłodzko wypłukała na wierzch tyle syfu wszechstronnego że słabo się robi. Syf oczywiście że był i przed powodzią, przykurzony, wystający na wierzch w części niewielkiej,  z racji zajęcia codziennością postrzegany kątem oka jako mało znaczący i słabo szkodliwy. Błąd. Wystawał koniuszek góry lodowej, rzęsa brontozaura. Trzeba będzie gonić dziadostwo.......








W krasie, cholera wie czy pełnej, objawiły się zjawiska takie jak zapędy cenzorskie i restrykcyjno-wychowawcze, gupie jak nie wiem co. Trend w tym kierunku wcale nie ustał po pandemii, a wydawało by się że wraz z minięciem onej ich gupota w oczy wali. Zjawisko jest tak durne że nie zasługuje na prawidłowe określenie "głupie", jest poniżej tego co określamy mianem "głupie", czyli gupie i już. Co nie znaczy że nie jest niebezpieczne, wręcz przeciwnie, grozą powala, bo widać że robi się pospolite i coraz to nowym wpada do łbów że mogą.

.....

No nie, jednak nie będzie ogólnie, nie dam rady wymienić rodzajów ujawnionego syfu. Miałam ambicje, a jakże, ale za dużo go, a mnie już samo wymienienie tego co powyżej zbrzydziło. Z lekka odebrało apetyt na gotujacy się obiadek. A nadmienię pupulkowato że na to nie mogę już sobie pozwolić. Taba mimochodem stwierdziła że u niej odchudzanie nie było spektakularne, u mnie wręcz przeciwnie. Trzy lata i została mnie połowa, już bym nie chciała dalej tracić ciała. Bo kiedy ostatni raz byłam oficjalnie ważona waga była lekko powyżej stu kilo, potem jeszcze mnie przybyło, sądząc po rozmiarze nabywanych z tej okazji spodni było mnie wagowo ze sto dziesięć kilo. Teraz pięćdziesiąt pięć. Więc nie będzie zbrzydzania sobie obiadków, choć naprawdę jest czym. 

Dobre też jest, owszem, zwykli ludzie potrafią się zorganizować w obronie swojej i sąsiadów, być wściekle pracowici i ofiarni. Tak było, na szczęście nadal jest i miejmy nadzieję że będzie zawsze. W kontrze do hien ludzkich co też się pokazały. One niestety też wieczne. 

Ale skoro brudów nie będę opisywać to i dobrego niezbyt mogę. Pojawiło się w samoobronie i w kontrze do dziejącego się zła.  

Cholera, jednak szkoda. Ten notatnik to ku pamięci własnej miał być, dla zatrzymania tego co się działo. No ale ogół mnie przerasta. Przerasta pod każdym względem, widzę, owszem, i przyczyny dziadostwa i skutki jakie mogą dać, ale jasna dupa, nie mam na to siły i zdrowia oraz czasu. Więc jeśli będę je wymieniać to wtedy gdy choć trochę tych deficytowych dóbr się pojawi, a mnie nie będzie szkoda ich marnować. Tak chyba być u mnie będzie. Zobaczymy zresztą.

Dzieje się i u mnie. Nie wiem jak o tym pisać i czy pisać. To przecież nie jest tak że w blogach wywlekamy na światło dzienne wszystko z naszego życia, cząstki pokazujemy niektórych jego aspektów. I bardzo dobrze, nie mam ochoty wnikać np. w życie erotyczne blogujacych czy ich procesy trawienne. Pozostaję bez wiedzy w tych tematach, tak jak i wszystkich innych o których  z różnych przyczyn nie piszą. Miło że piszą tak, że ci co ich czytam to czytam z przyjemnością. 

A ja, no ja niezbyt ostatnio chętnie babram się w tym co u mnie niemiłe, bo analiza niemiłości wcale nie powoduje ich zniknięcia, przeciwnie jest. Rosną. Trudno, zdaje się że u mnie będzie pupulkowato......

Ale bez wnikania w przyczyny i motywacje napiszę za to że od dwóch tygodni mam ściśle zajęte godziny wczesne, do południa, przez cztery dni w tygodniu. Zajęte tak intensywnie że przez resztę dnia z lekka zdycham. Co robię? Ano pomagam w działalności charytatywnej, albowiem wystąpiła taka potrzeba, ja potrzebowałam ludzi, w placówce charytatywnej okazuje się że im się przydam. W punkcie nieopodal Jasnej Góry prowadzonym przez paulina. Paulina z dużej litery? Człowieka z tego co widzę przez duże C, to na pewno. Nie całkiem społecznie, obrywam dobrem dzielonym i drobnymi rupiami. Nie wszystko jeszcze kumam, nie chcę konfabulować, na razie wiem tyle że działalność polega na zbieraniu z różnych źródeł jedzonka i innych dóbr i rozdawaniu potrzebującym. Te źródła to w wypadku jedzenia np. piekarnie, znakomite zresztą, oddające to czego sklepy nie wzięły, sklepy to co jest jeszcze z terminem ważności - ale krótkim, do szybkiego spożycia. Przywóz i organizacja dostaw są ogarnięte, z lekka potrzebne były dodatkowe rączki przy rozdawaniu, segregacji jadła i dóbr nie spożywczych. W wypadku dóbr niejadalnych źródłem są ludzie. Odzież głównie, ale też wszystko inne. Przywożą, przynoszą, przywlekają. To dobro niejadalne jest segregowane, cześć  zarabia na jadalne rzeczy które placówka kupuje nie otrzymując ich ze sklepów. Ziemniaki np., podstawa jadłospisu dla większości rodaków, zawsze witane z zachłannością  przy podziale. Smalec też. Z niejadalnych rzeczy część trafia do sierocińców i schronisk, a ogromna cześć, niestety, do śmieci. Bo do wszystkich tych celów rzeczy muszą być dobre, czyste, nieznoszone, sprawne. Nawet te które idą do schroniska dla bezdomnych muszą być dobre, nie mogą poniżać  nikogo uplamione dziurawe ciuchy, przetarte i przepocone. Te rzeczy które zarabiają muszą być wręcz idealne. Nieidealne i niezbyt dobre bawełniane też zarabiają jako czyściwo, ale ogrom tego co przynoszone trafia w śmieci, tam gdzie trafić powinno od początku. Więc jeśli Czytaczu masz ochotę dzielić się dobrem którego nie potrzebujesz lub masz nadmiar, to nie ładuj do darów dziurawych i brudnych kalesonów, owszem, kalesony mogą się dołożyć do ziemniaków i opłat za góry śmieci, ale brudne nie trafią nawet do czyściwa, dziurawe mogą.

Kto korzysta z takiej formy pomocy?  Stałych bywalców około dwudziestu, drugie tyle to towarzystwo przygodne, takie które przy głodzie przypominało sobie o istnieniu placówki. Ci raczej nie chcą produktów wymagających gotowania. Stali to z tego co widzę mają za sobą i teraz wciąż w trakcie doświadczenia niełatwe. Nie mnie badać i oceniać, ani mi się śni. Potrzebują pomocy na tyle, żeby się do tego przyznać. Jak dla mnie to wystarczy. Szacun że się przyznają, to przecież niełatwe. 

Tyle na razie wiem.

Więc chodzę tam, segreguję przywiezione warzywa, rozdaję tak by każdy coś dostał. Co trafia do toreb? Chleb, odrobina nabiału, czasem coś mięsnego lub z produktów trwałych, no i te zieleniny warzywne i owocowe. Ubrania i dobra niejadalne też są rozdawane, dziś kobieta przywiozła świetny żyrandol czule zagarnięty natychmiast przez jedną z pań. Podobno od ponad roku chciała wymienić domowy, a ceny nowych ją powalały, sił zresztą nie ma by za nim chodzić. Fakt. Chodzi o kulach, aż dziwne że daje radę dopchnąć wózeczek z dobrem do domu, nic dziwnego że jej nie do sklepów.  A tu proszę, jest wymarzony rupieć, tak ładny jak chciała, kombinacje radosne jak go umocować by w całości do chałupy dopchać, kogo prosić by zamontował.... I dobrze że tak, że się żyrandol jeszcze przyda. No. 

W poniedziałki, w  środy i w piątki są ludzie. We wtorki lub czwartki segreguję niejadalne. Ogólnie to pomagam przy wszystkim przy czym trzeba, i zapowiada się że co którąś sobotę też będę potrzebna. A skąd, nie samam do tej roboty, dwie dziewczyny, jeden pomocniczy facet, ojciec organizator no i ja. Obyczaje na szczęście z lekka świeckie. To rozumiem. To jest dobre. 

No i tak to. 

Pocztówki z jasnogórskiego parku. Wiewiórro dla Kocurro.




Zwierzyna obficie występująca pod kasztanowcami i w drodze do nich. Moc dziatwy przedszkolnej, moc. Nic dziwnego że kasztanów maleńko.




I przy stawku.









I z Alei. 




Pisanie nie pomogło na zdychanie. Poniedziałek jest, przypominam, więc rączkami i nóżkami się namachałam, gębą ruszałam gadawczo, jak dla mnie odwykłej w nadmiarze się nagadałam. Trudno, trzeba odespać. Choć godzinkę. 

A jutro las, z Asią. 

Pisała R.R. 

I jeszcze wiewiórro.


niedziela, 8 września 2024

Notatka 556 szydełko to potęga - amigurami max

Kiedyś już pisałam o szydełkowym szaleństwie, prawie cykl powstał. Albowiem jest takowe, ja je śledzę bo szydełko lubię, choć sama już rzadko sięgam po narzędzie. Dziś spotkałam dowód że szydełko naprawdę bywa szalone, co oczywiście jest myślowym skrótem. No dobra, rozwijam skrót. Kawałek stali czy plastiku jest tylko narzędziem, zdumiewająco wszechstronnym, fakt, ale szalony efekt pracy nim ma przyczynę w pomyślunku machającego narządkiem lub w pomyślunku zamawiającego u machającego. A machający szalone wymachał. Hmmm. Nawet wiem kto wymachał i za ile to konkretne szaleństwo. Wymachała za tysiaka pani od amigurami i szydełkowych innych zabawek, czasem mająca stoisko na garażówce, dziś też gdzieś było. Cena rosła, tak jak rósł stwór pochłaniający czas, motki włóczki i worki wypełniacza. Hmmm. Niby drogo, ale jednak nie. Szacun, że się podjęła i wykonała stwora, włącznie z genitaliami, jęzorem w jamie gębowej za zębami i plamami na nogach.




Żaden tam Pinterest, Goggle czy inna wyszukiwarka. Tak zwany żywiec, czyli Galeria jurajska, Częstochowa, niedziela wyprzedaży garażowej w której to wyprzedaży oczywiście że brałam udział. W związku z udziałem słabo żyję, impreza była wyczerpująca, więc w ramach odzipywania po niej notuję co widziałam. To jeszcze mogę, a uważam że szkoda by była gdybym widziane ominęła.

Cykanki słabo dokumentują wrażenie jakie robi ludzkiej wielkości stwór okupujący siodełko jeździdła. Początkowo myślałam że to Papa Smerf w wersji dla dorosłych (ten szydełkowy fiut, ogólna obleśność i wredność stwora, niebieski i biały za to takie smerfowe), ale nie. To nie Papa Smerf. To Crazy Frog, postać której istnienia z racji starodupstwa nie byłam świadoma. Ale już jestem. Kierowca jeździdła/zamawiający kolegę Crazy Frog'a mnie uświadomił z dużym zgorszeniem że nie wiem. Chyba nie wypada nie znać, więc też poznaj Czytaczu.




No. Odnotowane.

Pisała R.R, która natychmiast ma zacząć dbać o futerka. One w dupkach mają Crazy Frog'a, szydełko i szydełkowe szaleństwa oraz to że R.R. wciąż zdechnięta. I tak będzie jakiś czas, a jeszcze muszę zebrać siły by wnieść i rozpakować torbiszcza. Na razie straszą na półpiętrze.

To ostatnie zdanie napisane po obsłudze futer, oczywiście że NIEzadowalającej! Chcą  jeszcze.

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

Notatka 554 na brylant





Nie mam coś serca do netu. Niby już net znów mam, ale jakoś mnie nie ciągnie. Z rozmaitych zdarzeń różnych napiszę o jednym, sobotnim. Duperela to zupełna, niech będzie opisana bo może komuś się przyda wiedza. Dziwo takie, kto wie, gdybym była przy finansach w troszkę złotych by mnie może użarło. Ponieważ nie byłam, to nie użarło. Zawsze coś. 

Szłam sobie z siatami wypełnionymi dosyć ciężkim i tak kosztownym że z portfelika nie wytuptało mi jedynie dwa złote i sześćdziesiąt sześć groszy. Osiedlową wewnętrzną uliczką co to nie ma nazwy, z jezdnią przeznaczoną dla blokersów. Jezdnią szłam, bo wąski i krzywy chodniczek zajęły parkujące samochody, bagaże spore, żywopłocik przed przycięciem, ciasno. Ale tak mi wypadło, że tak najwygodniej i najkrócej. W sobotę nie było już otępiającego mnie upału, to znaczy był upał, ale powiewał wiaterek, meteopatia odpuściła, bardziej mi szkodziło na mózg dźwiganie niż cokolwiek innego. Czy doniosę, to była zagwozdka. Dawałam radę, no ale jedna siatka groziła że uszy jej nie wytrzymają (ziemniaczki, kapusta, mięso), druga lżejsza, ale w tej samej ręce cholernie nieporęczna suszarka, ledwie trzymana. Taka rozkładana, to stąd na chodniczku mi było źle. 

I na tej osiedlowej jezdni przy mnie stanął wypasiony wóz trochę w typie niska żaba wyścigowa. Takie wozy to przy blokach nie parkują, takie wozy wymagają luksusowych zabudowań, idealnych dróg i przecierania ściereczką po każdym użyciu.... Sarniooki i śniady przystojny dryblas obficie ozłocony za kierownicą, z tyłu dwie dziewczyny w tym samym kolorycie, pulchne i zadowolone acz mniej połyskujące. 

Czy nie mogę pomóc?

Język pół polski, pół ogólnie słowiański, taki łamaniec ale zrozumiały. Bo tu ich karta nie działa, benzyny nie mogą kupić a jeszcze ich trochę jazdy czeka. Czy bym nie kupiła od niego za gotówkę złotej bransoletki? 

Nic nie pomyślałam wtedy, poza tym że nie mogę poratować, bardzo mi przykro, wszystko wydałam, a nawet gdybym nie wydała to mój porfel by nie pozwolił na żadne złote bransoletki kupowane na ulicy. Nie byłby  też zadowolony z napełniania przygodnie napotkanych baków. O czym powiedziałam. A ile masz? Prawie nic, nawet na litr benzyny nie starczy. 

No i pojechali. Zostawiając mnie w poczuciu że nie poratowałam. Żadne bransoletki, ale w czasie gdy było mi finansowo lepiej pewnie może by dostali na parę litrów paliwa..... 

Dopiero w domu, po odsapnięciu zaczęłam myśleć. 

W drodze byli a bagażu nie widziałam i dlaczego osiedlowa uliczka? Gdzie chcieli nią jechać??? Jej się nie da pomylić z jakąkolwiek prowadzącą z miejscowości A do miejscowości B. No nie i już.

Przecież jeśli nawet wyruszyli bez gotówki a tylko z kartą, która u nas nie działa, to co, GPS też im nie działa?

Dlaczego do mnie a nie do lombardu z tym złotem? Słowo "lombard" chyba międzynarodowe. 

Kłopot mają, ale dziewczyny pogodne....

No i poskładałam sobie do kupy.

He he. Lub che che. Jak kto woli. 

Moist von Lipwig wiecznie żywy mnie zaczepił. Toż to przecież jego popisowy numer z okazyjnym "prawdziwym brylantem" sprzedawanym za bezcen przy nagłej potrzebie. Znaczy klasyka, tak stara że niewiarygodna. Ale skoro metoda na brylant wciąż jest stosowana to znaczy że musi być w jakimś procencie skuteczna. 

Zdarzenie udowadnia że Pratchett w swym fantastycznym pisaniu nie tylko akademików obsmarował hiperrealistycznie.  Tak, tak Piesko, masz rację, Pratchett był realistą. Nawet hiper.

Moist von Lipwig to bohater trzech powieści Terryego Pratchetta "Piekło pocztowe","Świat finansjery" i "Para w ruch". Oszust i aferzysta, którego kreatywność, przedsiębiorczość i szczęście zostają wykorzystane dla dobra, oczywiście że nie całkiem zgodnie z wolą Moista. 



Dowód przedstawiła R.R.



niedziela, 14 lipca 2024

Notatka 553 tak po czwartej. Ratalnie

Siedzę sobie, już bliżej niż dalej do chałupy, a nie mam siły, zupełnie. Więc siedzę. Już po garażówce, nie byla najgorsza, zarobione co nieco więcej niż na najsłabszej, dużo mniej niż na w miarę dobrych finansowo. 

Jak było niefinansowo?

Mało ludzi, wakacje. Mniej stoisk w związku z tym, ale o dziwo, łażących i oglądających troszkę więcej niż ostatnio, za to kupowali mniej - stąd słaby wynik finansowy. No i towaru tym razem nie miałam rewelacyjnego, to też miało znaczenie, z powrotem wiozę tylko jedną torbę mniej. Plusem jest to, że tym razem nie było żadnego niemilucha, zero złodziei, zero fachowych handlarzy wyłudzających na bezczela, zero marud. Miodzio, jak kupowali to sympatyczni, niemiluchy chyba trują ludzi po kurortach, he he.  Sama przyjemność. 

Drugim plusem to, że w końcu opchnęłam parę dla mnie kłopotliwych paskud, absolutnie nie wszystkich, skąd. Ale znalazły nabywcę sztancowe zmalowane pistoletem obrazki w plastikowych ramkach, to już duża ulga. Jedyną ich zaletą była ładna kolorystyka, nawet ramki pasowały. I bardzo złote sandałki po Dziecku, nigdy nie noszone i od dawna za małe dla Dziecka. Nie wyrzucone bo wykonane starannie, lekko a solidnie.  Tu szok, one wyglądały na Dziecku na kwintesencję kiczu, a kupiła je dzieweczka na której były samą elegancją i wdziękiem. Wiedziałam i wiem od dawna że taka rzecz jest normalna przy ciuchach, ale żeby sandałki.... Musiały trafić do właściwej osoby żeby zabłysnąć szykiem. I poszła do szczęśliwego od niej chłopczyka okazała silikonowa turkusowa żmijka, wreszcie. Oraz trzy miseczki, drażniące mnie wyjątkowo. Chińskie, z motywem jesiennym, niby bardzo cacy, a jednak dla mnie nie. Pająki wolę nie pod zupką, a tam były, czarne na rudych listkach, oraz jakieś puchowe nasienniki, też czarne i wyglądające na pierwszy rzut oka na plamy brudu. Na drugi rzut też.  Ale kupująca byla zachwycona, wzór na Chiny, mniam, rzadkość, mniam. Aż było miło posłuchać jak szczebiotała.  Mówiłam, sami mili klienci. 

Porąbaństwo jednak musiało być, wychodzi że u mnie to obowiązkowe, nie ma że nie ma, niestety. W związku z tym słabo żyję i jeszcze trochę odsiedzę zanim ruszę dalej do chałupy. Tam też może zobaczę co nacykałam, coś wstawię, na razie tekst na sucho. Prawie, bo jednak jedna brzydka cykanka już teraz. Ta.


I może ta.


One pokazują załadowany torbiszczami  środek transportu.  Inny od dotychczasowego. Niby wszystko ok, ten stelaż wózka pozwala na odrobinę pewniejsze zamocowanie bagażu, kółka ma mocniejsze. Ale jednak dał popalić załadowany, nie zrobiłam próby z załadunkiem. Prowadzi się cholernie ciężko, coś tak jak poprzedni po zaspach, skręca przestrasznie, prawie wcale nie da się nim pokonać krawężników. Rzecz wymaga siły kulturysty, a przy krawężnikach to taki pierwszy z brzegu by popękał. Wózek pierwszy i ostatni raz użyty, on nie na moje siły. Ale nie tylko przez wózek odzipuję w głębokim cieniu, nie mogąc się pozbierać do dalszego pchania klunkra. Bo nie wiem jak u Ciebie Czytaczu, ale u mnie słońce znów pali, kałuże po nocnych ulewach są, ale na gorąc ulewy pomogły średnio. Co udowadnia gołąb moczący kuper nieopodal mnie. Też bym pomoczyła.


To niby nic porąbanego, normalka. Ale już podejrzewam że nienormalka dla Cię Czytaczu  że oczywiście musiało wziąć udział w imprezie roztargnienie. No dobra. Dwukrotnie, a zastukało mi że cóś nie tak w połowie drogi do i z galerii. 

Pierwszy raz. 

Dało o sobie znać przy ładowaniu klunkra na imprezę. Wiązałam znoszone z chałupy torby, tu łatwiej niż z poprzednikiem ale inaczej. I z tego inaczej na przyblokowym żywopłociku został batik, przeznaczony na sprzedaż. Wielki. Odłożyłam na bok by przykryć nim stosidło i zapomniałam. Wydzwoniony młody sąsiad, nie ma go, ojciec sprawdzi czy ozdobna płachta jest. To się jeszcze okaże czy batik stracony. Jak wrócę do domu.

Drugi raz. 

W połowie drogi powrotnej, pokonywanej z trudem w samym słońcu, zachciało mi się pić. Mam, noszę. I przy okazji tego picia wyszło na jaw że srajtfona niet. Oczywiście, wpięty z ładowarką w pobliski stoisku kontakt, został w galerii.  Rany boskie. Nie przeżyję powrotu z syzyfowym wózkiem do. Nie ma takiej możliwości. 

Więc wózek zostawiony pod kubikiem ochrony ryneczku i pośpieszny powrót do galerii, bez obciążenia. Telefon z ładowarką był,  wiedziałam że będzie, ten kontakt nie rzuca się w oczy, ludzie prawie poszli. Ale impreza skończona, zamkną, a jutro ktoś może zajumać. Leciałam jak z pieprzem po telefon i z powrotem do wózka. Mniej ze względu na ewentualne złodziejstwo, tu zamknięcie budynku i pamięć jak to jest w K z zostawionymi tobołami miały znaczenie. Albowiem w K przy bezpańskich tobołach rozpętuje się coś w rodzaju piekła, zamykanie ulic szlabanami i bramkami, uzbrojona policja i antyterroryści, a zostawiony tobół po odstawieniu całego tanga z użyciem sterowanych z daleka automatów i odwózką na poligon jest detonowany. Bez wnikania czy w tobole jest bomba czy może bigos od cioci Jadzi. I biada ci o roztargniony człeku jeśli zgłodniejesz i się upomnisz o swój bigos, jeśli się wsypiesz że tobół twój - płacisz za tango z dodatkiem mandatów i grzywn. Więc leciałam jak z pieprzem. Udało się, srajtfon jest, syzyfowy stos tobołów jest, nikt chyba nie odnotował podejrzanej góry zielonych toreb. 

Adrenaliny starczyło mi na dopchanie się do przyzwoicie ocienionej ławki. I tak sobie siedzę i zdycham. 

No dobra, to teraz cykanki, jeszcze nie mam siły na dalszą drogę. 

Tu muszę nadmienić że i bez mojego roztargnienia impreza ma rys szaleństwa. 

Gdyż albowiem ponieważ galeria otwierana jest wszechstronnie, dla sprzedających i kupujacych punktualnie o godzinie dziesiątej. I zaczyna się wyścig, część leci z bagażami, tratując pozostałych. By zająć swoje miejsce, a jeśli nie swoje to chociaż przyzwoitej jakości. Mnie się dziś nie udało mimo tego że biegłam z samą płachtą i że ludzi wystawiających było dużo mniej, duch sportu zagrał. Oberwałam stojakiem, gość uznał że oni muszą koniecznie ze stojakiem być pierwsi, nic to że skręcił na piętrze w prawo a ja leciałam w lewo, kolejność na schodach też widać ważna.  A w efekcie wyścigu stałyśmy blisko naszego stoiska. Prawie dobrze, prawie, bo bez ławki, musiało starczyć porwane do podsiadywania kawiarniane krzesełko. Dobrze że dało się porwać.

Podziemia, widać część startujących z podziemnego parkingu.



Po wyścigu jest gorączkowe rozstawianie się z towarem, ludzie chodzą, rzecz też szalona. 

A na imprezie było tak.











Ostatnia cykanka pokazuje nasze stoisko. Asia siedzi pod słupem.

Drobny ułamek stoisk, było ich około stówy, zwykle jest o dwadzieścia-trzydzieści, zdarza się że o pięćdziesiąt więcej. Mniej tym razem mnie zajmowało oglądanie co na nich, dokumentacja jest z okazji szukania źródła sierściuszków. Bo widziałam jedno maleństwo biało-rudo-brudne, większe od wygrzebanych w irgach, podobno kupione na którymś stoisku. Nie wykryłam, puszczona na przeszpiegi Asia też nie.  Tropiłam by sprawdzić na jakich to zasadach sprzedaje ktoś kocięta, dlaczego takie brudne i chude. Ale nie wykryłam, podobno kotki były dwa. Jednak widać że koci desant wali wszechstronnie.  

Jeszcze tylko napiszę że Asia przypomniała mi, że równie nietypowy jak "mój" piątkowy koci desant był ten, w wyniku którego mam Rysię. Może to jednak typowe? Takie sploty słabo prawdopodobne. Gdzie człek pionkiem.



No. 

Pora ruszyć się z tej ławki zanim mi tyłek wytworzy stałe karby dopasowane do jej listew i zanim znów rozładuje się bateria. I sama sobie nie wierzę, zmarzłam, jak miło.

Pisała przez dwie godziny R.R. Odzipując.

Ps. Sąsiada nie ma, płachty chyba też nie. Szkoda. Bardzo.