Ech. Karta SIM znów mi się bawi w chowanego, Chamydło Gugieł wtrąca się natrętnie w pisaninę i stworki koniecznie żądają zajęcia się nimi teraz, już natychmiast. Obiad trzeba robić, Łojciec złym łokiem łypie. Łoraz marudzi. Więc po kawałeczku piszę, przezornie zapisując co drugie zdanie (karta SIM), podejrzliwie łypiąc łokiem na zapisane (Chamydło Gugieł). Oraz odrywając się co rusz do dopieszczania futerek i pichcenia. Zdaje się, że porządnego i wolnego od chaosu posta nie uda się sklecić. A taki być powinien.
Chciałam o kociej miłości, nie takiej znów oczywistej. Bo na co dzień, to nie każde futerko ją okazuje. A jak okazuje, to w oczy bije, że to czysta interesowność. Niektóre nas nie szanują, nie przychodzi do kocich łebków myśl, że nie lubimy być drapani, niefajnie nam jak kicia chodzi po piszczelach, skacze na splot słoneczny, odbija się od nas w skoku, traktując nasze ciało jak ścianę, drapak, trampolinę, drabinę. Jeszcze niefajniej, jak kicie traktują nas jak niewolnika do spełniania kocich życzeń i do pomiatania. Kochamy nasze kiciunie, ale słodycz naszego charakteru ulata i często ma się ochotę małego księciunia lub księżniczkę kopnąć w rzyć, w rewolucyjnym buncie. Ja mam i miałam dobre kocinki, mimo okazywanego chwilami braku szacunku dla mojej osoby, za jednym wyjątkiem kochały mnie wszystkie z wzajemnością. Nawet Kubuś Rozpruwacz. Tylko Tytusek kochał wyłącznie Kubusia.
Skąd wiem? Różnie.
Gucio, mój za bramą już, niebieski persik. Ludzki kaprys spowodował, że bardzo urodne biedactwo cierpiało za sprawą własnego, zaprogramowanego przez ludzką próżność i głupotę futra. Te kołtuny które trzeba było wycinać. Futro wymagające wiecznego czesania, często bolesnego. Mycie Guciowego tyłka, gdy zdarzyła się kuwetowa wpadka, o to było dla niego straszną traumą. Wczepiał się panicznie w emalię wanny, choć wydaje się to niemożliwe. Płakał. I co? Po traumie mycia, czesania, wycinania zbitych sfilcowanych kudełków przychodził po pociechę do mnie, dręczycielki. Nie muszę pisać, jak bardzo mnie wtedy rozczulał i oczywiście był pocieszany, przepraszany i rozpieszczany.
Feluś i Gacuś, stróże... Jaka krzywda, gdy jestem zamknięta, bo chcę podrzemać, gdy ferajna chce się bawić. Lisiunia która też musiała mnie mieć na oku, skarżyła mi się potem długo, jaka to straszna rzecz była, tak samo robi Gacuś. Feluś się nie skarży, sprawdza czy żyję, żyję więc się obraża. Jak mogłam. Tak czy siak, trzeba przepraszać.
W ciągu mojego kociomamowego etatu, zdarzyło się kilka wyjazdów. Pierwszy jeszcze za Fredzia i Gucia. Różnie było po powrotach. Obrazy, pokazywanie namiętnych uczuć, raz musiałam przetrzepać Kubusiowy tyłek, raz wymienić materac. Nigdy nie było obojętnie, takie "o jesteś?".
Zdarza się, że prawie nadeptuję, lub nadeptuję. Groza, ból, panika. To, że o mało co sama się nie połamię, przewrócę, zęby wybiję - mało ważne. Ważne, że niechcący skrzywdziłam.
I co robię? Bardzo dawno temu ukochany Fredzio też mi podszedł pod nogę. Uciekł, a ja się popłakałam. Z żalu że skrzywdziłam, z bólu - bo chcąc uniknąć stanięcia całym ciężarem na kociej łapce, walnęłam bokiem ciała i łokciem w gazową rurę. Obolały Fredzio przyszedł mnie wtedy pocieszyć, rozwalając mnie po całości.
Więc.
Bezczelnie się przyznaję, jeśli zdarza mi się taki wypadek, że skrzywdzę niechcąco, zawodzę jak zawodowa płaczka, oczywiście udając. Na usprawiedliwienie napiszę, że rzeczywiście, udawane płacze są objawem solidnego dyskomfortu. Nie zdarzyło mi się, żeby skrzywdzone futerko nie przyszło sprawdzić co z niedobrą Pańcią. Przepraszamy się wtedy nawzajem, ale nie mam wątpliwości, one mnie kochają. Cud.
Co do pomiatania moją ludzką osobą, to u mnie nie ma wyczynowców, może dlatego, że to chłopczyki, może dlatego, że choć nie muszę, od czasu do czasu serwuję każdemu porcję niedźwiedziej miłości. Zwłaszcza wtedy, gdy uda się dorwać rozdokazywane o trzeciej w nocy futerko. Pomaga, o ile się dorwie zabawowicza, i nie pozwoli się futru wywinąć. Po niedźwiedzich pieszczotach i dokarmianiu futro spokojnieje, zarażając towarzycho. No chyba, że ma się do czynienia z Chupacabrą, ten nigdy nie ma dosyć. Ale, niestety. Jak wybudzą o trzeciej to rzadko przychodzą na myśl takie wyszukaństwa. Raczej się łapie stwora, z nadzieją że to prowodyr, i izoluje.
Raz Kubusia, raz Maciusia, raz
Felusia zabierałam na przymusowe spacery. Niegrzeczność była na tyle duża, że trzeba było. Żądnego przygód Maciusia i Felusia żądającego wypuszczenia, perfidnie zabrałam na spacerki w hałaśliwe okolice. Pomogło, domatorzy z nich wyleźli. Kubuś też zgrzeczniał, miesiąc po pojawieniu się u mnie przemocą wyciągnęłam ubranego w szeleczki w kierunku z którego się pojawił. Protest było słychać chyba na kilometr, powrót był biegiem.
Czyli z niegrzecznością sobie można niby u kocurków poradzić. U kotek to nie wiem, miałam raczej takie z piekła rodem, z morderczymi zapędami. Przez moje życie przewinęły się cztery, trzy przez mój dom, jedna opiekowana przez miesiąc w cudzym. No, ta jeszcze była do wytrzymania, po dwóch dniach uznała że może powalczyć z intruzem wybierającym syf z kuwety, wymieniającym wodę i sypiącym chrupki. Łapałam cholerę w locie, szczęśliwa, że mam na sobie zimowe ciuchy. Potem była ostrożna obserwacja, z warkotem w gardzieli, a dwa ostatnie tygodnie czysta słodycz i przymilactwo. Ale i tak podejrzewam, że kocina kombinowała by zapewnić sobie stała opiekę, to nie była czysta love. Czy jednak można liczyć na czystą miłość od kogokolwiek?!
Jest taka, owszem, nawet i od pierwszego spotkania, Fredzio przykładem. Ale to bonus od losu, nie reguła.
Ja mam szczęście, moje kochane mnie kochają, choć miłość od pierwszego spojrzenia... taki cud miał miejsce raz. Fredzio. Ale kochają.
Gorzej z szacunkiem dla mojej osoby. Lisiunia (rany, jak mi brak tego rudego futerka!!) nigdy nie była litościwa pod tym względem, tak jakby do kociego mózgu nie docierało że pańcia nie jest ze stali, ani nawet z plastiku. Większość stworków wie, że jest inaczej, odruchowo zachowują się tak by nie skrzywdzić, ale jak trafi się taki okaz jak Lisiunia.... Nie da się wychować, nie da się przetłumaczyć. Bo nie i już. Chociaż, na Lisiunię to nie działało, ale może gdyby spróbować labidzenia, gdy futerko boleśnie okazuje miłość? Kto wie, może do małego móżdżku by dotarło.
⭐
⭐
Odjajczałam w sobotę Jacusia. Urodził się w maju, 10-go, choć babcia od której go zabrałam zmieniła tę datę na 20-go. Bardziej prawdopodobną, biorąc pod uwagę kruchość przyniesionego do domu maluszka. Nie było wyjścia, mamusia Jacusia poszła w długą, zostawiając niedokarmione dzieciny w rękach bardzo leciwej Pańci, babci mojej pracowej koleżanki. Mogłoby się to skończyć tragedią, i niechybnie by się skończyło, mieszkający z mamusią/babunią wujek widział tyko jedno rozwiązanie: utopić.
Całkowicie poza planem przypadkowa wizyta koleżanki u babci, i do tragedii nie doszło. Sześć kociąt ocalało, wujek koleżanki może topić się sam. Z uwagi na moje doświadczenia z kocimi panienkami z piekła rodem, moim jedynym życzeniem było "chłopczyk". I dostałam jednego z dwóch. Jacusia, najmniejszego, ale samodzielnie jedzącego.. Co do tego "samodzielnie", to miałabym uwag parę, ale wychował się. Reszta trafiła do rodziny koleżanki.
Przyszło takie malusie. Zupełnie wydawałoby się nie potrzebujące ludzia, przynajmniej przez pierwsze dwa dni. Brany na ręce wywijał się jak mógł, pielinka taka, kociątko z morskiej pianki. Ale pilnował, by jednak być blisko człowieka, co pokazują cykanki z soboty, cykane po pierwszej przespanej u mnie nocy.
Minęło trochę czasu, kociątko nabrało tężyzny cielesnej, urosło, choć zdaję się że to nie będzie wielki kocur. Przynajmniej ciałem, bo duchem to jest wielki. Walecznością, odwagą, odkrywczością, uporem, instynktem łowczym, oraz żądzą władzy mógłby obdzielić stado. No i na cykankach widać zagadkową sprawę Jacusiowego futerka. Jako malutki kotuś miał futro, teraz też ma. Ale były trzy miesiące, gdy myślałam że mam do czynienia z kiciem, będącym potomkiem nagiego sfinksa. Tak króciutką miał sierść, że wyglądał jak odziany w aksamit. Zobaczymy latem, co będzie z Jacusiowym futerkiem, może to odzież zimowa.
Ale ja nie o futerku chciałam. O kociej miłości piszę.
Mała CHUPACABRA po narkozie kołowata, nie chciała być nigdzie indziej, tylko na moich kolanach lub w ramionach. Otulony w kocyk, położony obok, bo przecież obiad, bo sprzątanie, pranie i ogólny sobotni upieprz, półprzytomnie mnie szukał, rezygnując z przytulnego kokonu. Mnie, dręczycielki co zabrała w kontenerku na straszny świat.
Czyli kocha, co nie?
Choć charakterek to ma. To prawdopodobnie brat bliźniak.
R.R. pisała. Długo, marudnie i żmudnie. I chyba bez sensu, bo o rzeczach kociarzom znanych na wylot, kto wie, czy nie lepiej.