Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą FUTROWO. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą FUTROWO. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Notatka 524 Santa Monica & komody.

Ostatnio zapaściowo wiruje mi życie. Tak w  kołowrocie wiruje, w trakcie tańca i po tańcu z panią d.  Dzieje się, lepiej tylko odrobineczkę, ale na tyle lepiej że coś mogę skrobnąć. Więc skrobię. Blisko mnie to Bobuś się leczy, Dziecko wakacjuje, Jacunio sika fanaberyjnie. Ja więcej czasu spędzam w pozycjach z kręgosłupem mniej więcej w pionie.  Było trochę bobusiowania, jedna kępa niebieskich kamasji posadzona na nowo, druga wykopana. MP ma dostać z pięć cebulek, ale to na razie musi poczekać, między innymi na cynk od MP że znajdzie czas i miejsce by je posadzić.  Może jeszcze pięć cebul komuś..... Może Agniecha? No zobaczymy. Wykopałam z drugiej kępy dwadzieścia jeden cebul. 



Nie chcę co prawda zapeszać, ale jakoś się trzymam, może i wraca mi w psychice odrobina dawniej posiadanej wańki-wstańki. Pewności siebie ciut większej. Zaczynam nawet zbierać się do odrabiania krzywd paskudnych, co to sama sobie zrobiłam przy udziale pani d. Nie mogę zwalać na panią d, że to wszystko ona, bo pozwoliłam jej na to z braku siły, z lenistwa i niezborności życiowej. I niestety, pani d to też jakąś strona mnie. Fa-tal-ne. Okazuje się że lekarstwem na panią d. to nie jest w moim wypadku tylko nasiąkanie pozytywnymi treściami (choć bez nich to kaplica zupełna), ale twórcze działanie uwieńczone końcem nie będącym całkowitą klęską. Przynajmniej taką klęską z którą się da pogodzić. Ale te pozytywne wpływy, ach, bez nich nie byłoby żadnych działań, tylko dół. Piesko dziękuję. 


Ale coś działam. Pracowicie jest, choć bez sensu. Jak jest to Santa Monica & komody są doskonałym przykładem działań pod wpływem pozytywnych wpływów.  No to czytaj Czytaczu.

Najpierw o komodach. To meble są. Ogólnie u mnie meble wołają o pomstę do nieba. Kolorystycznie jest od Sasa do lasa, kształtami też tak. Brzydko. No ale. To co jest, to konstrukcję ma na tyle mocną i kształt na tyle użyteczny, że wywalać nie ma najmniejszego sensu. Bo nawet gdyby było mnie stać na nowe meble, to nowe już w produkcji z założenia mniej trwałe. Taki urok czasów, więc w moich oczach ratowanie domowych rupieci i nabywanie starszych rupieci jest sensowniejsze niż nabywanie gratów drogich i współczesnych. Ale korciło mnie od dawna by poprawić wygląd chałupy na ile się da. Poprawa jest w trakcie, BORDELLO już robi BUM BUM odrobinkę ciszej, ale nadal jest totalne, niestety. Bo bez sensu totalnie zaczęłam. 

Komody są dwie, z rzetelnego amerykańskiego  paździerza, dużo solidniejszego niż nasz. Za to drewniany fornir na nich jakości żadnej, należałoby wymienić calusieńki.  Kupiłam je daaaawno, gdy do naszego kraju trafiały graty z likwidowanych w RFN baz amerykańskiej armii. Drogie nie były, piękne też nie. Ale były i są potrzebne. Kolor typowy dla tych wojskowych mebli, zimny brąz, ciemny, ale do czerni mu daleko.  Po pięć szuflad, mosiężne uchwyty, szuflady każda ściśle przynależna swojej dziurze, ile się namęczyłem żeby z powrotem je w nich umieścić to brak słów. Rzecz bardzo nieprosta, bardzo.  Trzeba zręczności sztukmistrza, podstępów i wygibasów,  żonglowania pudłami  szuflad, w końcu jest ok. po dwóch dniach wysiłków. Nigdy więcej nie będę się rwać z entuzjazmem do wyjmowania szuflad z armijnych komód, newer, dość - to wystawia moją inteligencję i sprawność fizyczną na zbyt wielką próbę. Czyli nawet jak miałam ochotę jeszcze komody  przemalowywać, to operacje umieszczania szuflad we właściwych dziurach wybiły mi to z głowy radykalnie.  Już z samymi meblami tak hop-siup to u mnie nie ma, wszystkie moje meble mają w sobie sporo złośliwej przewrotności, wszystkie, komody nie są wyjątkowe.

No dobra, miało być też o Santa Monica. 

Santa Monica to jest kolor farby renowacyjnej do mebli  firmy GoodHome, farba z lekka metaliczna, odcień bardzo podobny do tego którym dysponuje  zewnętrznie Rysia. Czyli płowa z odcieniem jasnej miedzi. Farba kupiona w promocji w Castoramie (pięć niedużych puszeczek) z myślą że się przyda,  myśl o korekcie wystroju nie jest nowa.

Santa Monica kupiona w promocji bo tak miałam od zawsze, że zawsze w Castoramie grubo przed czasem użycia kupowałam okazyjnie różności zużywane później, ale nie zawsze tak, jak planowałam przy zakupie. Tylko że tym razem, o rany!!!!! 

Net jest zgodny, farby firmy GoodHome są do dupy.  Nie do końca się z wyczytanymi opiniami zgadzam, nie tyle do dupy, ile chyba wyłącznie do malowania natryskowego. Czyli pistoletem, O pistolecie etykieta milczy, ale narzędzia w postaci pędzla czy wałka zostawiają po sobie ślad, wkurzajacy wyjątkowo w wypadku Santa Moniki, bo ona z lekka metaliczna. Ta metaliczność jest mocno nienachalna, ale swoje robi. Wydajność jest super, krycie do przyjęcia, tylko te ślady narzędzi są bardzo be. Bardzo widoczne, bardzo.  Zaczęłam pędzlem, be, spróbowałam wałka, jeszcze bardziej be. Więc znów pędzel i nadal nie podobało mi się. Po wyschnięciu pomalowanych frontów szuflad nastąpiła u mnie podłamka, tylko siąść i wyć, bo jest zupełnie inaczej niż miało być, gorzej mi to wyglądało po wyschnięciu niż w trakcie malowania. Bo błyszczące drobiny nie do końca wprowadzone jednorodnie w strukturę farby gromadzą się w pasma. Może należało jednak malować wałkiem? No ale wałkiem też fajnie nie było.  Miało być połyskliwe i gładko, to drugie zdecydowanie nie wyszło i bardzo to widać. Po wkurwie maksymalnym, po równie wielkim dole stwierdziłam że trudno, widać u mnie nigdy nie może być tak jak planowałam. Karma taka i bez sensu karmie fikać w sprawie wagi nie tak znów istotnej. Komody są z zaciekami i takie będą. Przecież przy tej jakości forniru farby zedrzeć się nie da. No i te szuflady........

Ale. Może i nie tak jest jak miało być, ale czy jest tak fatalnie jak mi się wydawało? Sam kolor o wiele ładniejszy na Rysi, nawet położony natryskowo nie byłby wstrząsająco piękny. Komody nie są jeszcze pomalowane do końca, zużyłam trzy puszeczki, zostały dwie. Blaty wymagają jeszcze jednej warstwy, cała puszeczka to na nie za dużo, otwartą chcę zużyć totalnie do końca, pomysł na co jest w trakcie realizacji więc troszkę te blaty muszą na wykończenie poczekać. 


Jest pomysł jak racjonalnie i sensem zużyć te dwie pozostałe puszeczki. 

I napiszę Ci Czytaczu, że malowanie czegokolwiek przy Rysi jest zajęciem takim, że już lepiej zostać wozicielem kaktusów z pustyni do kalifornijskich ogródków lub ujeżdżaczem byków. Wszystkie zajęcia z listy najwredniejszych ogólnie lepsze,  większa szansa że Rysia nie pomoże w zajęciu. Teraz są trzy futerka, trochę ich było a nigdy nie było u mnie do tej pory równie nachalnie pomagającego i ciekawskiego kota. Nie zawsze, ale gdy Rysia wpada w tryb "pomogę, co robisz, pokaż, daj też, a ja tu jestem" jest tak upierdliwa jak rzadko co na ziemi. Po podniesieniu klapy sedesu na pewno przysiądziemy na Rysi, murowane. Przy przy malowaniu oczywiscie na powierzchniach pionowych pojawiały się jej odbite łapki bo tryb ADHD włączała regularnie. Zamalowałam  ich kilkanaście, dało radę. Prawdziwy popis dała jednak przy blatach komód, tu już wolałam malować przy drzwiach zamkniętych, ignorując ryki Rudej. Pierwsza warstwa na blatach, grubsza bo może się równiej się to metaliczne ułoży no i to końcówka tej puszeczki, wszystko zużyć i niech schnie, wychodzę. ZAMKNĘŁAM za sobą drzwi, tup tup do łazienki myć pędzel, wody nie zdążyłam puścić a słyszę jak szczęka zamknięta klamka. Bieg, bo może zdażę i uchronię malowane. Złudzenia. Na blatach slalom, od zupełnego wytarcia farby że czysty brąz forniru po zwały, wszystko w zawijasach. Rozpacz.  Dupka i tylne łapki Rudej do "kolanek" z tyłu w Santa Monice. Rozpacz. Santa Monica wszędzie. Podłoga. Wanna. Pościel na łóżku. Blat kuchenny. Rozpacz. 

No i tak to.

Same schody były, tak u mnie być pewnie musi, na nowo zaczynam się z tym godzić. I żyć pomimo. Co niewątpliwie jest znakiem pozytywnym.

Co jeszcze? W niedzielę odważyłam się wziąć udział w wyprzedaży gratów. Fizycznie, komputerowo to tylko zgłoszenie na imprezę się odwala. Razem z Asią, każda przydźwigała torbiszcze gratów. Było dobrze, będę brała udział już zawsze. Mało ludzi, sezon wakacyjny jeszcze, w mieście pełno pielgrzymek, ludzie mają inne zajęcia niedzielnymi przedpołudniami, ale podobało mi się. Podobało mi się mimo uchechtania strasznego noszeniem gratów i mimo że niewiele bardzo sprzedałam.  Coś jednak poszło, nie na tyle by budzić entuzjazm, ale u mnie teraz i te parę groszy ważne. Ludzie wystawiają rzeczy straszne, niektórzy i po cenach strasznych. Ciuchów najwięcej. Ale impreza działa.


Pisała R.R. w trakcie wszystkiego.

Dawno ps-ów nie było.

No to dopisuję, bo w komentarzach się temat pojawił.  Skrobania mebli. Prawie kończę i nawet to nie takie trudne. Tyle że ręce bolą bo ileś tam ruchów trzeba zrobić no i trafiają się takie miejsca, gdzie nie wiadomo dlaczego skrobanie idzie jak po grudzie. Było do oskubania pięć płaszczyzn, troje drzwi i dwa boki, skubię ostatnie drzwi i został mi jeszcze taki trudny kawałek na samym dole jednego boku. Nieduży, ale po milimetrze schodzi. 



poniedziałek, 10 lipca 2023

Notatka 523 z soboty

Mało było ostatnio aktywności, nie nadaję się do aktywności w upał. Owszem, jakoś się zawsze mobilizowałam, w tym roku tylko to co niezbędne. Rany. Czeka mnie orka gdy upały miną. 


Niedziela się skończyła, ja z nocnym chłodkiem ciut odżyłam, więc piszę.  W sobotę byłam w Bobusiowie, przegrzało mnie, przekołowało i niedziela była zdychająca, głowa pozwoliła sobie na ból. Nie ma co się nad zdychaniem rozwodzić, minęło jakby. 

Z Bobusiowa wieści takie. 

Dzieciątko obroniło licencjat, miało to nastąpić w przyszłym tygodniu, a znienacka jest po sprawie. Stres musiał być, bo na niewinne pytanie czy teraz magisterka, Dzieciątko stwierdziło że ma całkowicie dość i żadnych studiów. Na razie nigdy. Delikatne świętowanie  było, jestem z niej dumna, dała radę choć nie lubi. Bo Dziecko nie kocha idei zaliczeń (nie było wypadku żeby nie zaliczyła czegoś za pierwszym podejściem, gra twardziela ale okropnie przeżywa przed) i  więcej nie chce. 
Bobuś jest tuż przed kolejną leczniczą jazdą. Kiedy jazda będzie to na razie się ustala.

Ogólnie raczej ok.

Było wściekle gorąco, słonecznie i dusznawo, nie bardzo się dało żyć nigdzie. Tylko siedzenie w cieniu miało  sens i na tym właściwie powinnam poprzestać, tak jak reszta towarzystwa. Ale nie, zanim to do mnie dotarło, to sobie naszkudziłam.. Bo póki Dziecko było czczone to czciłam, jak pojechało na świętowanie grupowe to mnie jednak podniosło do zielonego, koniecznie coś chciałam, tak dużo do zrobienia. Na siedząco kołowrót mniej się dawał we znaki, to pewnie dlatego. Chociaż to co niechciane powyrywać zanim zrobi się duże nie do wyrwania lub rozsieje  nasiona. Więc zataczając się troszkę powyrywałam i..... Uznałam w szale wyrywania pokrzyw i małych siewek klonów za niechciany klon liście kirengeszomy. Prawie zlikwidowałam sobie raryteta. A wyrywałam niechciane!!!! 

Chyba karuzel wiedział dlaczego był. Albo to przez niego? 

Z działań mniej szkodliwych, to po odsiedzeniu szkody, gdy prawie pewna strata rarytetu podniosła mi ciśnienie,  wykopałam jedną kępę kamasji, cebulki wykopałam znaczy. Tu wydawało mi się że dam radę, chciałam  wszystko, ale źle się kopało, niby takie nic, a więcej machania sprzętem groziło kalectwem lub udarem, dobrze że nie padłam przy tej odrobinie. Wykopana kępa jest młodsza o trzy lata od swojej też niebiesko kwitnącej siostry, sadziłam pięć cebul, takich w rozmiarze cebul tulipanów botanicznych, wykopałam szesnaście w rozmiarach różnych, ale wszystkie większe niż posadzone. Sekator nie jest olbrzymem, cykankę zamieszczam dla MP, co sadziła biedronkowe kamasjowe pipciumy. A wcale te cebulki nie miały super warunków, możliwe że gdyby miały, byłyby rozmiarów sporych ziemniaków. 


Jeszcze starsza kępa do wykopania, pojedyncze białe też trzeba będzie wytropić, wykopać i zrobić z nich kępę na nowym miejscu. One lubią rosnąć w stadzie. 

Znów cykanki niezbyt udane, tym razem rozmazanie kolorów. Problem jest po ostatniej aktualizacji aplikacji,  barwy rozlewają się poza swoją formę. Najtragiczniej w tych przedstawiających czerwone róże, ciemne floksy i pomarańczowe lilie, wrrrrr, nie nadają się do pokazania. No dobra, najwyraźniejsze cykanki z nieudańców. 



Nawet powycinać nie ma jak, jaka taka co dziesiąta, więc raczej opisówka będzie. 

Jest bardzo sucho, po roślinkach nie widać tylko dlatego że mają poszycie, na ogół mnie denerwujące bo poddusza większe rośliny, ale przy upałach bezcenne. 

Poniżej rozmazany łanek krwawnika kichawca, przy nim wydaje mi się że poskrzypek liliowy ciut hamuje wraże pożeranie liliowatych, koleżanka Basia twierdzi że tak działają wszystkie podśmierdujące astrowate z wrotyczem włącznie. No to testuję, lilie - tu niespodzianka, za niskie do tego krwawnika, kwiaty mają jeszcze zwinięte w pąkach i schowane w krwawniku.   Tak sobie myślę, że może trzeba inne astrowate śmierdziuchy wprowadzić przy liliach, wrotycze i złocienie. Niższe. 




Róże. 


Część róż kończy lub skończyła kwitnienie, część dopiero teraz szaleje. Post otwiera cykanka ślicznotki z Koblencji i lawendowego kwietnego cyrku. Lubią się. Liva powyżej, niestety czerwone Piano i Karmazynowy cyrk kwietny mają cykanki rozmazane, wrrr. 

Te różane cyrki to wynik fascynacji serią róż Flower Circus Kordesa, te co mam nie wszystkie są strzałem w dziesiątkę, Impala stanowczo nie. Mam cyrki: Impala, Escimo, Lawender, Parfum (mało pachnie), Crimson i Pompon Circus Flower. Ta ostatnia róża bardziej jest znana jako Pashmina, odradza się pomaleńku, a już myślałam że po niej. Przy robionych zbiorczych zakupach z koleżankami pracowymi wzięłam jako zamawiająca najsłabszą. Niby dawała radę, ale słabo, ta niszczycielska dla róż przedostatnia zima wydawało się że jest zimą ostatnią. W ubiegłym roku obok rudego kikuta Pashmina z łaski wypuściła bardzo późno  wątlutki pędzik, taki wcale nie rokujący, w tym roku był jednak pęd mocniejszy, kwitnący. I super.  Crimson Circus Flower był bonusem, świetną niespodzianką. Od popularniejszego Piano z hodowli Tantau różni się wyłącznie wzrostem, jest niższy o połowę. 

Nie było mnie prawie całą sobotę, wracałyśmy z Asią ostatnim autobusem. Tak wyszło.  Moje futerka bardzo źle zareagowały na całodzienną samotność. Opierniczyły, ze strony Rysi to był miauczacy bluzg, głośny jak na nią na poziomie ryku. No jak śmiałam. Zostawiłam, a jak raczyłam wrócić, to skrzywdziłam, bo nie dopiesciłam od razu (kleszcze!), jedzonko nie takie (nowa karma), i gdzie trawka?!!!. Tym razem nie przywiozłam.   Przebaczyła mi dopiero w niedzielę, z popołudniowej drzemki obudziłam się z rudzizną u boku. Futerkowy chłopcy byli dla mnie bardziej wyrozumiali, przynajmniej takie robili wrażenie. Miauk był, ale raczej proszący o pieszczoty, co dostali. Tyle że nocą były ganianki, łomoty i rumory, skorupy miseczki i rozrzucone chrupki. W niedzielę znów koteczki Feluś i Jacuś to sama słodycz, ganianki i wojenki, naprawdę? Skąd. To jakiś obcy kot. Dwa obce koty, no, może trzy.

Ale już nie są słodziakami. Niby karma i kuweta są jak należy, ale pora na grupowe zaleganie, na pieszczoty. Rysia już nie da popisać, koledzy też, drobna na razie wojenka w ramach działań przywołujących mnie do porządku się szykuje. Drobna, ale rozwojowa, muszę działać.


Dobranoc. 

Pisała R.R

Acha. Jacunio sika, nadziewanie na razie odstawiłam, obserwuję go bardzo pilnie. Tabletki trzymam z niepokojem pod ręką i kto wie czy nadziewania nie wznowię. Niby ok. ale wydaje mi się że trochę za często  bezproduktywnie się zaczyna kręcić koło kuwety. 

Ryki Rysi weszły jej w nałóg. Karcona przecież była krzykiem i uznała że to dobra metoda na karę i dla mnie. Zaczęło się od stłuczenia przeze mnie miseczki z której miała właśnie jeść. Oburzona Ryszarda w pozie odpowiadającej mojej (szerzej rozstawione sztywne łapki), z mordką otwartą jak krokodyl, idealnie przełożyła moje QRRRWO!!!! na miauk. 

piątek, 16 czerwca 2023

Notatka 520 lanie i faszerowanie

Walka z Jacuniowym sikaniem trwa. 

Opisałam część działań tu.🐾

Metionina stanowczo won. To jest jakieś nieporozumienie, ludzie zażywają proszek owinięty w warstwę celulozy, bo może uszkodzić kubeczki smakowe, a kotu każą sypać do karmy. Wysypałam. Efekt taki, że każda sucha karma jest traktowana z powściągliwością.  

Żurawina. Karma z żurawinowym dodatkiem cały czas stoi, alleee Jacunio rzadko ją podjada. Najpierw jadł bardzo chętnie, ale teraz je, chwila namysłu i odwrót, powrót, trzy chrupki i dość. Tak mu się zrobiło po podstawieniu porcji z wysypaną metioniną. Nic nie chciał jeść.

Może mu zbrzydła żurawina. Przynajmniej ta UroVitowa (na widok tubki z drożdżowo-żurawinowym mazidłem spruwa w tempie wyścigowym) i moja mielona autorsko. W planach jest kupno liofilizowanej, powinna dać się zmielić, jest bez cukrowych dosłodzeń, może będzie inaczej, może to cukier przeszkadza. Miałam taką niby mało słodzoną, ale wolę żeby była całkiem bez cukru, kupię, wywiad koleżeński mi doniósł gdzie jest..

Myślę o mieleniu ziół, perz, pietruszka, marzanka. Ale to do przemyślenia, tu też potrzebna wiedza czy można, na pewno porcyjki suszu muszą być mini. Perz ususzony daje radę zemleć, gorzej że nie do końca, zostają włoski-igiełki odporne na mielenie i ostre, nawet z młodego. Przesiewać?

Prościej z tabletkami, tu nie ostrzega go trzymana tubka, ani palec z mazią. 

Faszerowany jest uparcie Cystone Himalaya, nospę odstawiłam, bo to straszna trauma jest dla niego i dla mnie. Moja kocina pluje z wprawą odłamkami tabletek, jednak przy nospie (połówka, słaba) jest walka jak z miniaturowym tygrysem, obraza, chowanie się. Od poniedziałku nospy już nie dostaje i faszerowanie z dnia na dzień przebiega łatwiej. Ale nie za łatwo, bardzo nie lubi. Wiadomo, łykać musi bo zmuszam, ale ani dla mnie ani dla Jacusia miłe to nie jest. Nadziewany jest jedną czwartą tabletki Cystone.

Dlaczego tym? Kumpela poradziła. Zielarka od lat, siedząca mocno w temacie. Generalnie to polecała dwa preparaty, w tabletkach, ziołowe, ale nie z polskich klimatów.  Bo w tabletkach, łagodne i skuteczne. Cystone Himalaya i Shilingtong firmy nie do wymówienia. Dla człowieka zielarze polecają zażywanie Cystone razem z tym drugim, niedostępnym preparatem, część działania się wzmacnia, część jest ciut inna. Ten drugi ma też działanie rozkurczowe i leciutko przeciwbólowe, niestety Cystone nie. Kumpela jest zdania, że dla człowieka zawsze oba, dla kota jeden, jeśli oba, to podawane naprzemiennie po ćwiartce. Shilingtong-a nigdzie nie ma, w hurtowniach również, trzeba by sprowadzać zza siedmiu granic lub kupić za kwotę niebagatelną trójpak. Coś się porobiło tajemniczego, ograniczona liczba ziół, z aptek poznikały poza absolutnie podstawowymi ziołowe preparaty, kosmetyki, suplementy, nawet obecną od lat  Himalaya wymiotło z aptek i Rossmannów. Za Cystone się wychodziłam, potrwałoby zanim kumpela by sprowadziła, też ostatnio dostawcy mają coraz mniej w ofercie, a ja chciałam już, natychmiast. Bo metionina absolutnie nie, a widać było że robi się znów źle.... Gdyby nie było obu preparatów, byłoby gorzej, są zioła do parzenia, ale jak zmusić futrzaka do ich picia? Rozpuszczona nospa wstrzyknięta w pyszczek pieszczoszka dała głębokie rysy na moich rękach jakbym się pochlastała, już podgojone, ale nowych nie chcę. 

Z potężnym wahaniem zdecydowałam się na nie wetowe faszerowanie. Lęk ciągle jest. Organizmy ssacze mamy podobne, ale nie koniecznie to co dla ludzia to dla kota. No i dawkowanie. Ile razy mniej waży futro od człowieka? No właśnie.  Kiedy gorączkował mi kiedyś daaaawno Gucio, był przepisany przez weta paracetamol  dla niemowlaków, pół małej łyżeczki. A teraz..... Wcale nie jestem pewna czy dobrze robię. Cały czas obawiam się że Jacuniowi zaszkodzę. Ale oboje mieliśmy już dość, wetów, Jacuś bólu, ja patrzenia na jego cierpienie. Żeby jeszcze te wetowe działania były skuteczne długofalowo, żeby Jacuś jadł karmę z metioniną, to zgodnie z kodeksem dobrej pańci zapożyczyłabym się na amen i dalej wetowała Cacusia, wtykała przemocą niechciane jedzonko. 

Żebym miała zaufanie do metod inwazyjnych, poprosiłbym o płukanie i rozbijanie tego piasku. Ale nie mam zaufania, za grosz. Straciłam Mikusia, dość powiedzieć że zaczęło się podobnie, też były krótkotrwałe sukcesy, ale potem, mimo wetowania pełną parą, karmienia wetowymi karmami, kuracja skończyła się tragicznie. Słabo mi na samą myśl, choć z Cacusiem historia mogła by być przecież inna.  

Dlatego tak szukam, doczytuję i kombinuję.  Dlatego bardziej ufam ziołowym specyfikom polecanym przez zielarkę-futrzarę. Wiem jak podchodzi do zwierzaczków, własnych i cudzych. Nie wiem kto z wetów wysyła do Eli pańcie i pańciów futerek, ona też nie wie, ale ktoś to robi. A skoro tak, to niech będą te ziołowe tabletki. Och, one też mogą być niebezpieczne, nie ma czegoś takiego jak w pełni bezpieczne zioła. Nie wolno przesadzać, nie wolno latami pić, konieczne przerwy. Nie odżegnuję się od wetowania, jeśli znów będzie zatrzymanie sikania, będzie wetowanie. Ale proszę. NIE. Wystarczy, Gucio i Gacuś też odlecieli przez awarie układu moczowego, nerki.


Na razie Jacunio leje, nie tam gdzie powinien lać, od czego zaraz mnie trafi szlag, ale niech leje. 


No i znienacka znów sobota. Zdaje się że jest giełda staroci, odpuszczam tym razem.


Pisała R.R.

czwartek, 8 czerwca 2023

Notatka 518 czekanie i czkanie


Już po naj-naj-naj u Bobusia, wczoraj późnym popołudniem było, podobno bardzo bolało i było długo. Efektów na razie nie znamy, trzeba z nadzieją czekać. Też niepewne co dalej, bo ciąg dalszy będzie. Czekanie na to jak skuteczna się okaże środowa ważna medyczna akcja. Badania i czekanie na wyniki badań. W sobotę może dowiem się  więcej, ale sobota to i tak za wcześnie by cieszyć się lub martwić. Musi trwać. Och, byłoby najlepszym na świecie prezentem  gdyby się udało tak dobrze jak tylko udać się może. Bo Bobuś ma dziś urodziny, a wczoraj, w ramach imprezy imieninowej miał medyczną akcję. 

Rodzinne Dziecko jest jedyną dopuszczoną do wszechstronnej pomocy, zawozi i przywozi tatunia, prowadzi go za rączkę, znosi jego humory, wysłuchuje zaleceń, ale nie ma już energii na relacje. Czemu się nie ma co dziwić, i tak jest bardzo dzielna. 


U Jacusia był  jadłowstręt do wszystkiego, a już karmy z żurawiną czy metoniną to syf straszny. We wtorek był ścisły post, nie z Jacuniem numery "zgłodnieje to zje" i od razu z sikaniem zrobiło się znów skąpo. Prawdopodobnie ogólnie zrobiło się boleśnie, dlatego jadłowstręt.  Trudno, nie będzie mi futerka rozwiewać, więc mimo wszystkich przeciw krążących mi po głowie kupiłam Cystone Himalaya i będę faszerować go po ćwiartce tabletki przez osiem dni, być może przez dwanaście lub szesnaście. Po ćwiartce, bo tabletki nie da się podzielić na mniejsze kawałki. Wczoraj dostał ćwiartkę, dziś ciut siusiał i ciut zjadł oraz popił.  Dziś dopiero co dostał drugą ćwiartkę. Nie powinno mu to faszerowanie zaszkodzić, ale bo to wiadomo jak jest z kotkami z morskiej pianki?  Stąd też nie wiem jak długo mam go nadziewać, ludzka kuracja ma trwać trzy tygodnie, potem przerwa i ewentualna powtórka po trzech miesiącach.  Zobaczymy. Tu też niepewność jak to dalej będzie z Jacusiem, co się ucieszę to okazuje się że za wcześnie. Nie dałabym już finansowo rady ratować go przez wetów, ale wiadomo, robiłabym co możliwe. Na razie bardzo pilnie Jacusia obserwuję, Rysia uważa że za bardzo, zazdrosna jest niemożliwie. Ona by jadła karmę z metioniną, DLACZEGO ZABIERASZ?!!, ona chce też być faszerowana, siusiała, czemu nie patrzę jak? Miauk POPATRZ, SIUSIAŁAM, no cyrk.....

Reszta, ta mętna dziejąca się, nadal mętna. Nic się nie wyklarowało, dokładnie tak jak z Bobusiem i Jacusiem. W efekcie i ja mętna.  Nic nie przyspieszę.  Mogę mieć tylko nadzieję że z Bobusiem będzie dobrze, z Jacuniem również, a  reszta nie będzie fatalna. Tylko i aż. Łatwo to tylko czasami bywa, czekanie niby proste, a wcale że nie. Oczywiście że staram się coś robić, ale nie idzie. 

Nie tylko u mnie tak, paskudnie dołujace wieści do mnie napływają, zdaje się że wbrew cudnej porze i masowej eksplozji rozmaitych kwitnień jest dla wielu czas trudny. Mam nadzieję Czytaczu że u Ciebie ok. 


Jeszcze mi się trochę czka poniedziałkową  imprezą. Drąży mnie myśl w temacie tej pustki po odeszłym, która jest odczuwalna i dla mnie, mimo że wujek nie był pierwszoplanowym bohaterem mojego życia.  Ale był, zawsze. No a jak by to było gdyby go tak całkiem, nigdy nie było? 

Niewyobrażalne. Niemożliwe. Nieprawdopodobne. Na szczęście był.

Dla przyszłych prawnuków wujek nie będzie tak ważny, ciąg naszych przodków jest tak oczywisty że niezauważalny. Mało ważne jacy byli, nie zajmuje nas to specjalnie. Byli i tyle, oczywistość że byli. Nawet jeśli przekazali nam w spadku kłapciate uszy, to nie wiemy kto konkretnie je dał, po kim świetny słuch a po kim dokuczliwe dolegliwości. Po kimś i już. Każdy coś ma w dziedzictwie genowym.  A ci minieni bezpotomnie?  W czułej pamięci  Mamy i Cioci została ciocia, siostra a może dalsza krewna ich babci. Niemowa, z oddaniem zajmująca się dziecinnym rodzinnym drobiazgiem. Wspominały ją naprawdę dobrze, dbała o dzieciarnię, nie do końca tak jak sobie to wyobrażamy. Dzieci musiały być samodzielne dosyć wcześnie, były drobną siłą roboczą, musiały obok nauki pomagać i to w o wiele większym zakresie niż obecnie. Wypasy zwierzaków, plewienia, pomoc przy żniwach i sianokosach, obiadach. Drobne niby czynności a w gospodarstwie ważne. Wysyłane na jagody, grzyby, ryby i tak dalej wcale nie dla rozrywki. Czasy nie były łatwe.  Zero czułostkowości, ale i zero znęcania się, Anna Niemowa była tą co ocierała łzy, dbała by dziecięca praca nie była zbyt męcząca, dopieszczała, cerowała rozdarte gdzieś nielegalnie ciuchy, czesała warkocze. W drobiazgach zastępowała po prostu rodziców, nie mających czasu na takie duperele, choć dzieci kochali. Dzieci czuły że są dla niej ważne. Nie była to młoda osoba, wychowywała prawdopodobnie i dziadka. Moja Mama pamiętała że czytała Annie gazetę, Ciocia smak pierogów z jagodami i plecione z trawy kukiełki. Anna, ale ja już nie wiem co dalej, nagrobek przepadł, nazwisko uleciało, na N było czy na H? i nie ma kogo spytać. Nawet nie cień, cień cienia ta Anna, tak jak i wszyscy dawno minieni, już obojętne dzieciaci czy też nie. Póki jestem to cień cienia Anny Niemowy i we mnie. Umiem w pierogi i kukiełki z trawy, gorzej że Dziecko pierogów nie lubi, kukiełki były cacy, ale nie nauczyłam jak je pleść, teraz za późno. To znaczy uczyłam, Dziecko temat olała, no przecież nie zmuszę.


To jak teatr, pamięć dawnych przedstawień ulatuje, nikły ślad zostaje po wyjątkowych przedstawieniach, jakieś graty z dekoracji, zżarta przez mole peruka i wyblakłe fotosy. Przy upartym drążeniu da się ustalić sztukę, jej obsadę, dyrektora teatru. Ani słowa o tych co przyczynili się do premier,  da się wyłowić może nazwiska aktorów drugoplanowych, scenografa, ale szwaczek  to już absolutnie nie, chyba że szwaczka oprócz szwaczki była morderczynią. 


Jest jak z teatrem z tym naszym życiem. 

Ale teraz ważne co dalej. Jeszcze nasze przedstawienie trwa, nasi odeszli też jeszcze są. W nas. Ważni, bardzo, bo chcemy czy nie, mamy ich geny czy też nie, są naszą częścią. Bo nasi. Nie umiem tego inaczej sobie wytłumaczyć. Może tłumaczę źle. 

Dekorują cykanki z dzisiejszej wyprawy z Asią, nasza własna procesja, leśna w dużej mierze. Fajnie było, stresu trochę nam dostarczyły pryskające spod nóg jaszczurki, padalce, liczne oznaczone do wycinki drzewa i stosy już ściętych. Las jeszcze jest, jaszczurki i padalce również, ale drzew coraz mniej.  Poniższe cykanki też są  dokumentacją zmian, nie wiadomo po co budowanej drogi. Drogi niby zawsze potrzebne, ale ta akurat wydaje się że będzie znikąd do nikąd. Przez las.



Pisała R R.




sobota, 3 czerwca 2023

Notatka 516 Knucie z powodu Jacusia






Świat kwitnie, jak widać powyżej. Cykanki uliczne i dziczy miejskiej. Jest to jakaś nikła pociecha, że mimo naszych turbulencji  świat  kwitnie, więc widać ludzkie dramaty są wliczone w to kwitnienie, w tę urodę. Ludzkie dramaty to nic niezwykłego, przyszedł czas na kwitnienie, to trzeba i już, tak zdają się mówić te rośliny, a po za tym to niech się dzieje..

No i dzieje się. Dużo i nienajlepiej. Pisać o tym nie będę, ale gorączkowo wznoszę modły do niebios by turbulencje nie skończyły się katastrofą. W poniedziałek pogrzeb jednego z wujków. Tu już była katastrofa. Niech ich nie będzie więcej.

No ale z Cacusiem/Jacusiem jest szansa na opanowanie i przegonienie kryzysu. Bo nie dam rozwiać wiatrom mojego koteczka z puchu dmuchawca. Nie ukrywam, to co poniżej to napisane dlatego, żeby oderwać się od poczucia zupełnej bezradności w pozostałych tematach. Prawdopodobnie piszę za wcześnie, ale otuchą mi ciut powiało.  

W temacie Jacuniowego cierpienia tak podziałałam.

Wygląda mi na to że może będzie dobrze!!!!!!!! Jeszcze rezultatów trwałych nie ma, może sobie wmawiam, ale Jacuniowi lepiej bez faszerowania nospą. Wraca pieścioch i CHUPACABRA. To już coś. I ostatnie siusianie dało większą kulkę zestalonego żwirku niż poprzednie trzy. To też już coś. 

Post jest dla tych co Jacusiowi się przyglądają i myślą o nim. Może też komuś się to pisanie przyda, ale lepiej by nie musiało się przydawać. 

Mariolko, to nie tak że futerko robi delikatność kotunia, mogłam mieć takie złudzenia że tylko ja go odbieram jako koteczka z puchu, ale nie, wetowie też się dziwią, bo według wagi zaliczany jest do kategorii "duży kot" a tu pod ręką filigran i miękkości. Jak kociątko. Kurczaczek.

Jacuś płakał. Nie mogłam tego słuchać. Znów lanie po krwawych drobinach, brak apetytu i pozycja na obolały kłębuszek. Stwierdziłam że dość tego. Nie dam i nie pozwolę. Nadziałam go nospą i ruszyłam w końcu głową. Własną. Pora przyjrzeć się i temu co mogą zrobić dla Jacunia  wetowie, co mogę zrobić ja. Nie zapominając o tym, że zaczyna mnie poważnie boleć portfel i zaraz będzie powód do płaczu dla mnie. 

Telefon do szefowej przychodni i referat na temat tego co było zrobione i namolne drążenie co mogą zrobić bo jest niedobrze. Zaproszenie. Obietnica, że tym razem ona będzie lekarzem, przyjrzy się i zastanowi. No i tym razem obsługa Cacusia była ściśle damska. Ponownie miał golony brzuszek i tym razem było lepsze USG, przy okazji poprosiłam o przegląd tego co lepsze USG jest w stanie przy jeżdżeniu po wygolonym zobaczyć.. Wszystko poza pęcherzem i ujściem z niego konkursowo zdrowe.  Ja się nie znam, to jest jakiś kant niezrozumiały, na poprzednim USG nie było struwitów, na tym owszem, pełno. Galaktyki świecących mgieł. Opalizowanie złogów na dole. Cholera, nie można to było tak  od razu? Nie rozumiem.  Być może użycie lepszego USG jest zależne od obecności nauczonej jego obsługi wet, być może ona zabiera ze sobą płaskie ustrojstwo bo jej prywatne, półtora roku temu Gacuś czymś takim był badany przez przyjeżdżającego speca. Dla mnie i tak obraz tajemniczy, ale te mgławice i srebrzenia tym razem widziałam. 

Dziś odebrałam wszystkie wyniki. Jest w organiźmie stan zapalny, ale bez czerwonego alarmu. Badania krwi pokazują że futerko jest idealnie zdrowe, żadne parametry nie przekroczone, poza obecnością oczywiście stanu zapalnego, ale on też bez przesady. Mądra wet od USG stwierdziła że cały moczowy cyrk i stan zapalny to mogą być spowodowane obecnością pasożytów lub alergią, ona stawia na to pierwsze. Więc odpasożytujemy, tabletka jutro.

Zalecenia są kosztowne. A mnie już boli portfel. Znając szefową wetów i wiedząc że ona wie że poprzednio nic nie wyszło, tym razem poleciała po kosztach zarówno przy USG jak i badaniu krwi. Taniej zawsze mi wychodzą wizyty gdy ona przyjmuje, odliczone te trzy dychy, ale i tak jestem zła. Że panowie potraktowali mojego Jacunia per noga, kłuli zastrzykami ale nie zrobili porządnego badania krwi i wręcz wściekła że panie nie zrobiły teraz pobierania moczu mikroigłą (wcale tego nie praktykują), bo struwity są, ale ich skład nadal jest tajemniczy. Zła jestem że nie odkażają jak należy leżanki, zła jestem że dwa razy płaciłam. Przewściekła na całokształt i z powodu cierpienia mojego kotusia. Bo cierpiał. 

A zalecenia wetów takie, że będę miała zaległości w czynszu i bardzo głodową dietę dla siebie. Więc trzeba pomyśleć. Przyjrzeć się całokszałtowi. Bo już widać, że coś nie teges i trzeba kota i budżet ratować. Więc od ostatniej wizyty kombinowałam, a Jacuś cierpiał, co na kombinowanie miało wpływ.

Według wetów jedynym środkiem rozpuszczającym struwity jest ten środek.


Kapsułki otwierane, zawartość dodawana ma być do karmy. Dzynks w tym, że to gorzki siarkowy aminokwas. A jak jest z gorzkim i Jacusiem to już wiem,  przy  nadziewania go nospą się okazało, malutkie szanse by ruszył. Pasty słodowe, te zalecane przy moczowych problemach przez weterynarzy nie zawierają metioniny, lek jest zastępowany najchętniej przez żurawinę, do czego jeszcze dojdziemy. Methionina lub metionina gorzka podobno przepaskudnie, czasem stosowana przez ludzi i wtedy zawijana w kawałek celulozy by nie okaleczyć kubków smakowych, co uwaga, jest możliwe.  I takie żrące coś ma jeść kot. Zgroza, oraz pójście farmaceutów na gorszącą łatwiznę, dlaczego do licha tak, a nie w postaci grubo powlekanych tableteczek? Kupiłam sześć kapsułek, zobaczymy jak na dosypanie do karmy zareaguje mój Jacuś. 

Metionina pomaga łagodzić bóle reumatyczne, hamuje rozwój stanów zapalnych okolic stawowych. Aminokwas zakwasza mocz i żółć, a i wspomaga naturalne procesy regeneracji tkanki łącznej, skóry, włosów i paznokci. Od niego zależy prawidłowy wzrost tkanek, detoks organizmu czy tworzenie komórek odpornościowych.

Złoty sześciesiąt kapsułka. Na razie te sześć sztuk. Ale ponieważ takie kuracje trzeba powtarzać, to jeśli będzie jadł, trzeba będzie kupić pudełko kapsułek. Niewiele taniej wychodzi w necie, ale - niespodzianka, metionina w proszku dla ludzi w tym chyba samym stężeniu o wiele tańsza. Tak z połowę, a licząc wagowo to jeszcze lepiej wypada ludzkie. 

I powinnam stosować te kapsułki do karm, a najlepiej gdyby od razu karmy z metioniną, a ogólnie to karmy urinary. Mam. Oznaczona jako urinary, nie ma metioniny. Z karmami to wyszło mi że jest kant, nie wiem czy duży, ale dla mnie jednak coś nie tak.   Większość z karm sprzedawanych jako urinary ma łagodne środki słabo zakwaszające mocz, część ma podwyższoną zawartość chlorku sodu, bo chlorek sodu, czyli  zwyczajna sól, może mieć przy zapobieganiu  problemom ze struwitami i piaskiem w nerkach zbawienne działanie. Z tym że wcale nie musi, przy długotrwałym nadużywaniu wręcz szkodzi i na dłuższą metę jest bardzo do kitu, taką karmą można  zrobić kotu krzywdę, bo zdarzają się kocie jednostki, których organizm reaguje na chlorek sodu bardzo źle. Ale sprawiedliwie dodam, że sól dla kota to wcale nie jest taka krzywda jak myślano, większość kotów jej trochę potrzebuje. Trochę i nie stale, dlatego lepsze stanowczo są karmy z samym zakwaszaczami. Chemiczne one prawie wszystkie, te zakwaszacze, co też za zdrowe nie jest, tak sobie myślę. Nie dość że drogie, to jeszcze mogą szkodzić. Do kitu. 

No dobra, metionina. Drążymy temat. Co na to moja kumpela zielarka?

Łgarstwo, że metionina to jedyny środek rozpuszczający struwity dla zwierząt. W unii dopuszczone i stosowane z powodzeniem są jeszcze przynajmniej dwa preparaty, oba ziołowe, skuteczne w stosownej dawce i dla ludzi w "piaskowych" problemach, i Eli przynajmniej te dwa od razu i natychmiast przychodzą do głowy. Poza tym, w lecznictwie europejskim jest ziółko zwane połonicznikiem, połonicznik nagi herinaria glabra, u nas niedopuszczone do obrotu zielarskiego.  Ale w preparatach to już tak, proszę bardzo, można. Akurat z połonicznikiem preparaty to przy zwierzaczkach Ela nie wie jak się sprawdzają, ale dla ludzi są bardzo skuteczne.   Dla zwierzątek desperaci kupują preparaty dla ludzi, inne, ona ma takich klientów, a ich zwierzaki mają się dobrze. W razie W sprowadzi, tak jak sprowadza dla klientów, jeden to prawie zawsze w sklepiku ma.  

Nazwy preparatów od Eli wzięłam, jeśli kapsułki z metioniną się nie sprawdzą do jedzenia, to zamiast kupować ten specyfik, kupię jeden z poleconych. Kosztami nie powalają, oba.  Mam wątpliwości, dawkowanie wydaje mi się niebezpieczne, bo skoro, załóżmy, dla ludzia dawka dzienna to dwie tabletki, to dla kota powinno być maksimum jedna czwarta tabletki, a najlepiej to jedna szósta jako dawka dzienna. Jak to dzielić i czy to możliwe? Kuracje trzytygodniowe dla ludzia, już wiem, że w wypadku jednego preparatu maksymalna dawka dla dużego kota to jedna czwarta tabletki. 

No dobra, na razie wystarczy wiedza że jest alternatywa dla żrącej goryczy. 

No dobra, preparat Cystone Himalaya, to jeden z tych podanych przez Elę, tak na szybko. Skuteczny dla zwierzaków, ale kuracja musi trwać ze względu na niepewne dawkowanie krócej. 

Ale te karmy. 

Już widać, po krótkim przeglądzie że albo cholernie drogie wetowe i specjalistyczne, albo słabizna i dosalanie zwykłymi karmami urinary albo muszą być kombinacje własne. Sól dają by zwiększyć wytwarzanie moczu, u kotów tak to działa, ale uwaga, sól u nich też część wody zatrzymuje w organiźmie. Nie o to kaman.  

Co poza metioniną i karmami urinary wet polecają wetowie? 

Pasty typu Urovit. Tubka powyżej trzech dych i to niewielka tubka. Taka większa pięć dych.  To żurawina jest głównym aktywnym składnikiem w pastach urowit i im podobnym.  Poczytałam w gabinecie. Poczytałam i podziękowałam, nie kupię, nie za blisko pięć dych tubkę z drożdżowo-piwną pastą z dodatkiem żurawiny. Dziękuję. 

Podziękowałam, wydać na drożdżowe mazidło kasę zawsze zdążę. Żurawinę mam, a w mózgu od chwili podtykania mi preparatów już mi zaczęło świtać.  

ŻURAWINA. 

Zakwasza mocz, czyści z niepożądanych bakterii przewody moczowe, dostarcza witaminy C. To żurawiną leczyła kiedyś bezpańskie kociny osiedlowa kocia Babcia. Mówiła o suszeniu i mieleniu i dodawaniu takiej do karmy. Żurawina może przy chorych nerkach wytwarzać szczawiany wapnia, ale Jacuś ma zdrowe nerki, już przy pierwszym badaniu tak wyszło. Czas spróbować, pasta drożdżowa nie, ale skoro koty karmę od babci jadły to może Jacuś też zje. Tak pomyślałam po kolejnym podtykaniu mi pod nos Urovitowej tubki. Od razu po powrocie do domu była próba, nieudana, żurawina nie da się ot tak zmielić. Babcia suszyła przed mieleniem, ale wtedy miała do dyspozycji wyłącznie tę naszą, krajową, zbieraną własnoręcznie lub kupowaną od ryneczkowych zbieraczy.  Więc na suszarkę. Co jeszcze można? Natka.  Trawka, perz, koperek. Miałam koperek i natkę, dołożyłam na tacki suszarki natkę i po namyśle koperek. A co tam, mogę raz nie zjeść. Suszyło się z pięć godzin, zielone szybko, ale żurawina wcale, chyba musiałabym suszyć dekadę. Przy mieleniu blokowała co trochę ostrze młynka, aż do zatrzymania silnika. Produkt to maź, kit, plastelina. Nie da się domieszać do niczego. Więc inaczej. Przekładanie suszoną zieleniną i mielenie po kilka żurawin. Da się, ale produkt zawierał dużo zielonego, mało żurawiny. Chwila. Mam mieszać z karmą, tak? A gdyby tak zmielić z karmą? Eureka. To jest to.

Domieszanie do karmy to wsypanie solidnej porcji (kopiasta łycha na dwa kubki karmy) i potrząsanie zamkniętą puszką. Proszek ginie, oblepia bryłki karmy. Wysypany gotowy miszmasz został z entuzjazmem przywitany przez Jacusia. JE!! Smakuje mu. Ufff. Będzie dobrze. 

Pytania oczywiście że od razu kotłują mi się w głowie. To nie może być tak mieszana karma stale, żadne przedawkowanie nie jest dobre. Chyba żeby mieszać mielonki mniej, ale ile? Cholera, no. Za skarby świata nie chcę zaszkodzić futerku. Czy jest szansa, żeby samą żurawiną rozpuścić struwity to wątpliwe, ale po sobie wiem, że ona łagodzi prawie natychmiast niemiłe uczucia przy sikaniu. Może u Jacunia też.  Na pewno nowe grudki  nie powstaną, tyle dobrego. 

Cudem jest to, że Feluś i Rysia wolą stanowczo mokre jedzonko, wybitnym suchojadem jest Jacuś. Od dziś może nim być, popieram. Będzie dobrze, dostał jeść o pierwszej, dochodzi północ, a były solidne dwa sikania (natka!), no i nie ma mowy o nieszczęśliwym biedactwie, jakby wraca upierdliwa CHUPACABRA. Karma z domieszką nie cieszy się żadnym powodzeniem u Rysi i Felusia, Jacuś za to ją pogryza. Ale może stać, pojemnik z wysypaną kapsułką natomiast trzeba będzie chować. Przewaga zdrowotnych naturalności nad sztuczną chemią....

Młynek mieli bezbłędnie, jedyne co, to to, że proszek nie jest suchy. Może przy przechowywaniu zatęchnać, prawdopodobne, więc chyba lodówka.  Wyszedł tego słoiczek, taki po majonezie, rudawego od żurawiny wilgotnego proszku. Pęczek koperku i pęczek natki, opakowanie żurawiny. Proporcje jeszcze do przemyślenia, koperek dałam by zmienić zapach, może coś innego zamiast. Zdaje się, że i w mokrej karmie by przeszedł, jak na razie to bardzo mnie cieszy że przeszedł w suchej.

To tyle. W całym tym cholernym ciągu zdarzeń kotłujacym się po moich bliskich przynajmniej dla Jacunia jest nadzieja że będzie z nim bardzo dobrze. 

Chociaż to.

Jutro, a właściwie już dziś, sobota nadeszła, odpasożytowianie i karma bez żurawinowego dodatku, za to z metioniną.

Pisała R.R.

Ps. Rano w sobotę odebrałam z paczkomatu zamówioną małą tubkę UrinoVitu, bo od vetów się broniłam, ale jednak zamówiłam. Chybiony zakup. Niepotrzebny zupełnie, a niedziela udowodniła, że zakupu metoniny nie będzie, karma z wysypaną kapsułką (czysta, bez żurawiny) jest niejadalna.  Więc podstawiona znów karma z żurawiną, i ta jedzona chętnie. I Jacuś nadal ładnie sika.

poniedziałek, 29 maja 2023

Notatka 515 Cacunio i mięsko


Badanie moczu do dupy, zwyczajne przetarcie leżanki po poprzednim pacjencie nie wystarczyło, jakieś niemożliwe bakterie się pojawiły. Zdążyły się namnożyć.  Ale też są struwity, czyli coś wiem. Przepatruję oferty preparatów zapobiegawczych, czytam składy i będę działać. Taka korzyść że nie zapłacę za badania, to znaczy inaczej, już zapłaciłam, zwracać nie będą, ale te trzy dychy zostaną odliczone od kosztów następnej wizyty. Drugim plusem przy potężnym minusie jest to, że ślad przytomności u weta jest, mogło się to skończyć zupełnie niepotrzebnym faszerowaniem Jacusia antybiotykami. Wiem o jednym takim zdarzeniu, wet nie skojarzyła, mogło się zdarzyć tak i teraz. Pomogło zdaje się to, że mój Cacuś/Jacuś był pacjentem nie wykazującym objawów posiadania takich bakterii. Tylko że cholera, wolałabym wiedzieć dokładnie co jest, zła dezynfekcja i stracona okazja. Minus wielki.

Wczoraj było nadziewanie Jacunia nospą, średnio udane. Wstrzyknęłam mu do pyszczka zawiesinę z wody i roztłuczonej tabletki. Rany, efekt był wow, chyba to sto razy gorsze świństwo niż sama tabletka. Mam głębokie rysy na rękach, żeby nie napisać "rany", długo coś mi się zdaje będą mnie zdobić. Ale ponieważ siusianie jest nadal po odrobinie, bezlitośnie dziś nadziałam Jacunia tabletką. Reakcja mniej gwałtowna, obyło się bez ran, ale za to zostałam osiusiana. Wychodzi na to, że stres u Jacunia powoduje lejność, lecz Niagara to nie jest.. 

Wiesz co Czytaczu? Kiedy wzięłam do siebie Jacusia był kotkiem z morskiej pianki, puchu dmuchawca, delikatny i kruchy pisklęco. Nawet mój pierwszy ukochany Fredzio, jako kociątko chudzizna chucherkowata, miał twardsze kosteczki i był jednak mocniejszej konstrukcji. Ta delikatność budowy w Jacusiu została. Wszystkie inne futerka, WSZYSTKIE, mają pod dotykiem sprężystą twardość mięśni, kośca, Jacuś do tej pory jest samą delikatnością i miękkością. Przytulanka najmiększa z mięciutkich. Charakterek za to miewa taki, że CHUPACABRA to właściwe określenie, CHUPACABRA w tym mięciutkim ciałku rządzi zębiskami i pazurskami, ona każe szaleć. To CHUPACABRA robiła rodeo na kolegach, to ona jest mendą niemożliwą i prawdopodobnie to ona wydzierała się w tramwaju. Teraz to wiem. Najpierw jednak, przez tę delikatność ciałka, drżałam czy się Jacuś uchowa, na moje oko to za wcześnie został pozbawiony cyca, potem przy kastracji poprosiłam przed o wszystkie możliwe badania z krwi, było ok. więc kastracja. Teraz walczę, ale jakby mało zdziwiona jestem że walka konieczna, kotki z puchu dmuchawca zdaje się że tylko mieszkający w nich duch CHUPACABRY chroni przed rozwianiem, a wiatry przecież szaleją. Postanawiam, że go nie dam rozwiać.

No i tak to. Na cykance Jacunio trawi. 

Mięsko dziś było, nie odpuściły, przed wsadzeniem do gara dostały surowego w postaci stosików pokrojonego. Jacuś bardzo lubi każde nie rybie, Feluś tylko każde surowe, Rysia każde. Ale rudej mało, mała rozbójniczka regularnie odwiedza kuchnię i drze się przed kuchenką. Gdyby nie to, że duszenie mięska jest w temperaturze niesprzyjającej rabunkowi, całe mięsko byłoby Rysi. A tak, siada pomiędzy kuchennym stołkiem z moją osobą a kuchenką i szeroko otwierając pyszczek wyraża żądania, mało subtelnie. Jeszcze to łypanie to na kuchenkę, to na mnie. Więc dostaje, ochłodzone pod kranem pokrojone. Coś jest w rudej Rysi po rudej Lisi, oba futerka bezdenne, chude, bardzo łakome oraz bezwzględne w swym chciejstwie. Mięsko pachnie, i to jest jak magnes dla rudzizny, w garze z solidnego kawała już mniej niż połowa. A mięsko jeszcze z godzinę będzie w garze. Ciekawe ile ocaleje. 

I przyznam się. To wieprzowina. 

Przez dekady niezalecana i wręcz zakazana dla kotów. Nie ze względu na to że sama w sobie szkodzi, skąd, to samo dobro, czerwone mięsko właściwsze dla drapieżników. Tyle że mogą w nim być pasożyty i mikroby śmiertelnie groźne dla kotów, ale od ponad dekady mięso jest badane także na obecność tych szkodliwości, mimo że ludziom szkodzą znacznie mniej.  Więc od czasu do czasu, wtedy gdy świnina pojawia się na moim talerzu (a jest to dość rzadkie), dostają. I uwaga, żadnych ryneczkowych jatek, wyłącznie kupowane tam, gdzie kontrole muszą być solidne, więc na pewno supermarkety sieciowe. Zdaje się że jestem wyjątkiem w tej niechęci do mięska ryneczkowego, ale tak mam od lat. 

Futra dostają trochę surowego, tak naprawdę, to powinny jeść gotowane lub pieczone, przemrożenie nie pomaga na ten typ pasożytów który dla kotów najniebezpieczniejszy, wywołujący objawy wścieklizny i nie do wyleczenia. Z tym mrożeniem to jest tak, że ono rzeczywiście niszczy pasożyty, z tym że domowe zamrażarki dają sukces nie całkowity, po prostu za słabe to mrożenie.

No dobra, Jacuś się pojawił, przebaczył tabletkę, trzeba pieścić. No i Ruda na kolejną porcyjkę przyszła. Chyba jej nie dam, bardzo zdrowe to mięsko czy mniej zdrowe, nie może tak być że zje mi wszystko.

Nara Czytaczu.

Pisała R.R.

Ps. Woda z kroplą waleriany spowodowała, że łapczywe rude o mało nie pękło. To nie ten kiciuś miał pić bez opamiętania..... Ale potwierdziło się, Ryszarda jest bez dna.




piątek, 26 maja 2023

Notatka 514 teraz jest ulga

Jacunio w drodze na cewnikowanie zlał się obficie w tranporterku. Bardzo obficie. Cały mokry on, tekstylny transporterek, moje spodnie, dół tuniki i poła żakietu. Wyszliśmy z tramwaju kąpiąc, kropelkami na szczęście. Koszmarna ulga, mniejsza o wstyd. Do wstydu przez ten tydzień przywykłam, Jacunio umie przełączać miauczenie na tryb operowy, taki co to głos jak megafon stadionowy, i tryb był włączany zaraz po wyjściu z chałupy i stosowany przez wszystkie ostatnie podróże. Intensywne pieszczenie ręką wsadzoną w transporter i uspokajające mowy pomagały slabiutko. Więc co tam wstyd. 

Ulga powalająca, tym razem nie powtórzy się odejście jak u Mikusia, brama poczeka i niech czeka na Jacusia przez dwadzieścia lat! 

A Jacunio lał i lał i lał, od spodu cały mokrusieńki. Szczęście. Dziwne mamy powody do szczęścia przy stworach. Mocz z krwią, u weta już pod koniec lania na oko czysty, zebrany z ceratki do badania. 

Trudno, przyznałam się wetom, przyznam się i tu. Wczoraj rzecz wyglądała strasznie, Jacunio był czystym kłębuszkiem nieszczęścia, niemrawo chowajacym się w ciemne skrytki. A takie zachowanie u kota, to naprawdę przefatalny objaw. Nie miałam ochoty na żadne pogawędki, ale jednak bardzo niechętnie odebrałam telefon. I wylałam z siebie rozpacz przed kumpelą, zielarką z pracy i zamiłowania, zootechnikiem z wykształcenia, psiarą i kociarą od zawsze. Ona rozumie.  Kazała mi natychmiast nadziać Jacunia tabletką nospy, wlać mu do pyszczka z mililitr wody i delikatnie masować głaskaniem. Bo podobno w zastrzykach nospa przy takich przypadkach być powinna i na ogół jest, ale upłynęło kilka godzin od zastrzyku i przyda się wzmocnienie działania. Posłuchałam, gorzej być nie mogło. Rano było kilka kropel krwi. Niby dobrze że coś, ale i tak bardzo niedobrze. 

Podejrzewam że drugim z czynników usuwającym tamy i wywalajacym zawory był hałas jaki robił stary, trzęsący tramwaj. Hałaśliwa okropnie młodzież i kobieta drąca się do komórki nad moją głową. 

Tama na szczęście puściła. 

Zastrzyk i tak dostał, jutro jeszcze powtórka. I nospę ma dostawać, popatrywali na siebie wetowie gdy się przyznawałam. I ścisła obserwacja.  Ileż to kasy poszło, no dobrze, zapożyczyłabym się na amen byle go ratować, nie ma co liczyć. I nie, ulga jest, ale temat nie skończony, jak będzie dalej, to zdecyduje wynik badania. Chaotycznie usiłowałam się dowiedzieć co mogę zrobić by rzecz się nie powtórzyła. Stawiają na struwity, ale one rzadko kiedy są aż tak uparte i jeśli to one, to bardzo drobne, USG nie pokazało. Być może to wcale nie struwity tylko zapalenie tkanki zwanej jakoś fachowo. Nie będę szukać nazwy, przynajmniej  na razie.

Rady wetów co do profilaktyki w realizacji byłyby kosztowne jak cholera, nie stać mnie na nie w żadnym wypadku. I takie od czapy, Jacuś nie zje za nic na świecie dietetycznych saszetek z których najtańsza 4,90 a najdroższa 17,90, przetestowane. Pasta na łapki działa jak urosept, cena z kosmosu i po co tak skoro jest urosept? Sucha karma, taaa, taka dla kastratów. Była, bardzo podobno dobra. A ja gdy zaczęły się poprzednie kłopoty odstawiłam, była wystawiona na stałe do jedzenia, a to po niej zaczęły się problemy. Jacuś odkąd była stał się prawie zupełnym suchojadem, no i masz. Problemy.   Nie było ich, gdy suche jedzonko było dla Jacunia na deser. 

Brak mi jak nie wiem co rozsądku odeszłego superweta. Jeszcze część wykładów wizytowych pamiętam.  Twierdził, że raz, jedzenie dla kota jest w spożywczym. Dwa, koty nie są pijusami i zbóż nie jadają, więc pożywienie powinno być w większości mokre i bez zbóż, a ponieważ i tak nie ma w sobie tyle wody co naturalne, to woda dla kota powinna być zawsze. Trzy, dzikie koty są znawcami roślin i ziół, doskonale potrafią wybierać te pomocne, to samo z insektami, karaluchowi nie przepuści żaden słabujący a zdrowy na umyśle i instynkcie kot.  

Nie wiem co wykażą badania. Ludzi ratują przed nerkowym piaskiem i kłopotami urologicznymi zioła, superweta już od dawna nie ma, ale jest moja koleżanka. Zielarz praktykujacy i ostrożny, bo wie że zioła to potęga, a z potęgą to różnie bywa. Nie ma czegoś takiego jak bezpieczne ziółko. Mnie od razu przychodzą na myśl perz, nawłoć, pietruszka co potrafi być lekiem aż za silnym, pokrzywa i żurawina. Jest też dla ludzi herbata jawajska i cytrusy. Pomyślimy, teraz czekam na wyniki. Będą w poniedziałek. 

Totalne pranie wszystkiego mnie czeka. Prawie pusta szafka na kocie jedzonko, ostatnie dwie puszki. Totalny burdel wszędzie. Potem, wszystko potem. Wypisałam się, a słabość po sześciu dniach mnie powala. Więc wszystko potem, na razie spać. Jacunio też śpi. 



Pisała R.R.


czwartek, 25 maja 2023

Notatka 513 Cacunio

Mój Cacunio. Jacuś. Wet od poniedziałku, dzień w dzień. Jest szansa że bramy nie będzie, więc walczymy. Nie jestem w stanie o tym pisać, bardzo się o niego boję. Siusiał coraz mniej, wczoraj było kilka kropel. Miałam zamiar rzecz przemilczeć do czasu zakończenia kuracji,  pozytywnego oczywiście, ale kolejny dzień mija, coraz gorzej, a ja w coraz większym strachu i trzęsawce. Jutro kolejne podejście, będzie prawdopodobnie cewnikowanie.  Bardzo się o niego boję. 

Trzy lata temu mniej więcej o tej porze się urodził. Tak wyglądał po pierwszej nocy w domu. 


Był jak mi się wydawało całkowicie opanowany problem z nikłym siusianiem. Problem wrócił dość szybko, ileż to było tego szczęścia, tydzień? Dość. Nie mogę pisać. Rozsypka.  Jutro walki ciąg dalszy i sorry, nie mam siły na opisy, ale oprócz rozsypki jest i straszna gorycz, jeszcze roku nie ma jak odszedł Gacuś. 

Ale ważne:

Teraz u Kocurro maluszki, młodsze niż Jacuś z cykanki. Trzy. Chwała Kocurro!  

Ludzka głupota spowodowała że kocia matka nie mogła już uznać małych za swoje, przenoszone i dotykane już nie były jej.  Kocurro dobrze zrobiła i inaczej zrobić nie mogła, bo nie było nikogo kto by Ją zastąpił. Kociąteczka by nie przeżyły.

Zabrała w ostatniej chwili trzytygodniowe odwodnione maluszki dzikiej kotki.

Przyda się tam bardzo kasa, bo forsa idzie jak woda przy opiece, nie ma inaczej. Link pod emotikonem koteczka.🐈 

Pisała R.R.

piątek, 5 maja 2023

Notatka 506 stół





Informuję, że stół podmieniony, cholerka, tak mierzyłam, tak kombinowałam, a okazało się że nie do końca dobrze kombinowałam, ten stół jest niższy o pięć centymetrów. To nie jest jeszcze żadne nieszczęście, prościej grata podwyższyć niż położyć na gracie na nowo fornir. Może po prostu dokręcę kółeczka? To wydaje się najprostsze i ułatwiające życie w dodatku, przed odjechaniem spod łokci trochę będą bronić podstawione szafki. 

Pomyślę.  

Imć Jacuś bardzo pomagał, tak bardzo pomagał że cud że ocalał.  Ale się udało. Jak widać Jacuś skręconego grata pilnuje, sprawdzając czy dobrze stoi.  

Stół w każdym razie cieszy się uznaniem futer, jak nie Jacuś to Feluś na nim zalegają, a Rysia wpada do nich na krótkie inspekcje czy dobrze zalegają. Poprzednik nie miał takiego powodzenia.


Podtrzymuję, że tajemnicza sprawa z ciężarami, tym razem więcej kłopotu zrobił stół opuszczający pokój, się upierał że jeszcze zostanie. Na tyle był w tym uporze skuteczny i upierdliwy, że do końca to jeszcze go nie wyprowadziłam, sił brakło, więc blat zdobi scianę klatki schodowej za drzwiami. Teraz nie ma szaleństwa, mieszkanie sąsiadki puste. Może stać. 

I co poza tym?

Przefajna pogoda a ja smarkata. Taki stan, tak sobie tłumaczę, miewa zalety. Młodsza jako smarkata jestem, apetytu nie mam, ale jakby co, to świństwa nie poczuję ani węchem ani smakiem. Na szczęście z uszu zeszło, z zatok schodzi, nic do gardła tym razem nie leci. Co prawda ogólnie to słabsza jestem, ale wyleżane gnaty nie bolą. Lajcik, teraz tylko nie przeziębić dziadostwa i będzie dobrze. Ale w sobotę będzie Bobusiowanie. Hmmm. Zobaczymy.

Przyczyna kataru, to łupiestwo wystawkowe uprawiane w deszczu, czyli stół. 

Pisała R.R. tymczasowo smarkata.