niedziela, 28 lutego 2021

Notatka 282 czy ty mnie kochasz?





Ech. Karta SIM znów mi się bawi w chowanego, Chamydło Gugieł wtrąca się natrętnie w pisaninę i stworki koniecznie żądają zajęcia się nimi teraz, już natychmiast. Obiad trzeba robić, Łojciec złym łokiem łypie. Łoraz marudzi. Więc po kawałeczku piszę, przezornie zapisując co drugie zdanie (karta SIM), podejrzliwie łypiąc łokiem na zapisane (Chamydło Gugieł). Oraz odrywając się co rusz do dopieszczania futerek i pichcenia. Zdaje się, że porządnego i wolnego od chaosu posta nie uda się sklecić. A taki być powinien.  

Chciałam o kociej miłości, nie takiej znów oczywistej. Bo na co dzień, to nie każde futerko ją okazuje. A jak okazuje, to w oczy bije, że to czysta interesowność. Niektóre nas nie szanują, nie przychodzi do kocich łebków myśl, że nie lubimy być drapani, niefajnie nam jak kicia chodzi po piszczelach, skacze na splot słoneczny, odbija się od nas w skoku, traktując nasze ciało jak ścianę, drapak, trampolinę, drabinę. Jeszcze niefajniej, jak kicie traktują nas jak niewolnika do spełniania kocich życzeń i do pomiatania. Kochamy nasze kiciunie, ale słodycz naszego charakteru ulata i często ma się ochotę małego księciunia lub księżniczkę kopnąć w rzyć, w rewolucyjnym buncie. Ja mam i miałam dobre kocinki, mimo okazywanego chwilami braku szacunku dla mojej osoby, za jednym wyjątkiem kochały mnie wszystkie z wzajemnością. Nawet Kubuś Rozpruwacz. Tylko Tytusek kochał wyłącznie Kubusia. 

Skąd wiem? Różnie. 

Gucio, mój za bramą już, niebieski persik. Ludzki kaprys spowodował, że bardzo urodne biedactwo cierpiało za sprawą własnego, zaprogramowanego przez ludzką próżność i głupotę futra. Te kołtuny które trzeba było wycinać. Futro wymagające wiecznego czesania, często bolesnego. Mycie Guciowego tyłka, gdy zdarzyła się kuwetowa wpadka, o to było dla niego straszną traumą. Wczepiał się panicznie w emalię wanny, choć wydaje się to niemożliwe. Płakał. I co? Po traumie mycia, czesania, wycinania zbitych sfilcowanych kudełków przychodził po pociechę do mnie, dręczycielki. Nie muszę pisać, jak bardzo mnie wtedy rozczulał i oczywiście był pocieszany, przepraszany i rozpieszczany. 

Feluś i Gacuś, stróże... Jaka krzywda, gdy jestem zamknięta, bo chcę podrzemać, gdy ferajna chce się bawić. Lisiunia która też musiała mnie mieć na oku, skarżyła mi się potem długo, jaka to straszna rzecz była, tak samo robi Gacuś. Feluś się nie skarży, sprawdza czy żyję, żyję więc się obraża. Jak mogłam. Tak czy siak, trzeba przepraszać.
W ciągu mojego kociomamowego etatu, zdarzyło się kilka wyjazdów. Pierwszy jeszcze za Fredzia i Gucia. Różnie było po powrotach. Obrazy, pokazywanie namiętnych uczuć, raz musiałam przetrzepać Kubusiowy tyłek, raz wymienić materac. Nigdy nie było obojętnie, takie "o jesteś?". 

Zdarza się, że prawie nadeptuję, lub nadeptuję. Groza, ból, panika. To, że o mało co sama się nie połamię, przewrócę, zęby wybiję - mało ważne. Ważne, że niechcący skrzywdziłam. 

I co robię? Bardzo dawno temu ukochany Fredzio też mi podszedł pod nogę. Uciekł, a ja się popłakałam. Z żalu że skrzywdziłam, z bólu - bo chcąc uniknąć stanięcia całym ciężarem na kociej łapce, walnęłam bokiem ciała i łokciem w gazową rurę. Obolały Fredzio przyszedł mnie wtedy pocieszyć, rozwalając mnie po całości. 

Więc. 

Bezczelnie się przyznaję, jeśli zdarza mi się taki wypadek, że skrzywdzę niechcąco, zawodzę jak zawodowa płaczka, oczywiście udając. Na usprawiedliwienie napiszę, że rzeczywiście, udawane płacze są objawem solidnego dyskomfortu. Nie zdarzyło mi się, żeby skrzywdzone futerko nie przyszło sprawdzić co z niedobrą Pańcią. Przepraszamy się wtedy nawzajem, ale nie mam wątpliwości, one mnie kochają. Cud.

Co do pomiatania moją ludzką osobą, to u mnie nie ma wyczynowców, może dlatego, że to chłopczyki, może dlatego, że choć nie muszę, od czasu do czasu serwuję każdemu porcję niedźwiedziej miłości. Zwłaszcza wtedy, gdy uda się dorwać rozdokazywane o trzeciej w nocy futerko. Pomaga, o ile się dorwie zabawowicza, i nie pozwoli się futru wywinąć. Po niedźwiedzich pieszczotach i dokarmianiu futro spokojnieje, zarażając towarzycho. No chyba, że ma się do czynienia z Chupacabrą, ten nigdy nie ma dosyć. Ale, niestety. Jak wybudzą o trzeciej to rzadko przychodzą na myśl takie wyszukaństwa. Raczej się łapie stwora, z nadzieją że to prowodyr, i izoluje. 

Raz Kubusia, raz Maciusia, raz
Felusia zabierałam na przymusowe spacery. Niegrzeczność była na tyle duża, że trzeba było. Żądnego przygód Maciusia i Felusia żądającego wypuszczenia,  perfidnie zabrałam na spacerki w hałaśliwe okolice. Pomogło, domatorzy z nich wyleźli. Kubuś też zgrzeczniał, miesiąc po pojawieniu się u mnie przemocą wyciągnęłam ubranego w szeleczki w kierunku z którego się pojawił. Protest było słychać chyba na kilometr, powrót był biegiem. 

Czyli z niegrzecznością sobie można niby u kocurków poradzić. U kotek to nie wiem, miałam raczej takie z piekła rodem, z morderczymi zapędami. Przez moje życie przewinęły się cztery, trzy przez mój dom, jedna opiekowana przez miesiąc w cudzym. No, ta jeszcze była do wytrzymania, po dwóch dniach uznała że może powalczyć z intruzem wybierającym syf z kuwety, wymieniającym wodę i sypiącym chrupki. Łapałam cholerę w locie, szczęśliwa, że mam na sobie zimowe ciuchy. Potem była ostrożna obserwacja, z warkotem w gardzieli, a dwa ostatnie tygodnie czysta słodycz i przymilactwo. Ale i tak podejrzewam, że kocina kombinowała by zapewnić sobie stała opiekę, to nie była czysta love. Czy jednak można liczyć na czystą miłość od kogokolwiek?! 
Jest taka, owszem, nawet i od pierwszego spotkania, Fredzio przykładem. Ale to bonus od losu, nie reguła. 
Ja mam szczęście, moje kochane mnie kochają, choć miłość od pierwszego spojrzenia... taki cud miał miejsce raz. Fredzio.  Ale kochają. 

Gorzej z szacunkiem dla mojej osoby. Lisiunia (rany, jak mi brak tego rudego futerka!!) nigdy nie była litościwa pod tym względem, tak jakby do kociego mózgu nie docierało że pańcia nie jest ze stali, ani nawet z plastiku. Większość stworków wie, że jest inaczej, odruchowo zachowują się tak by nie skrzywdzić, ale jak trafi się taki okaz jak Lisiunia.... Nie da się wychować, nie da się przetłumaczyć. Bo nie i już. Chociaż, na Lisiunię to nie działało, ale może gdyby spróbować labidzenia, gdy futerko boleśnie okazuje miłość? Kto wie, może do małego móżdżku by dotarło.







Odjajczałam w sobotę Jacusia. Urodził się w maju, 10-go, choć babcia od której go zabrałam zmieniła tę datę na 20-go. Bardziej prawdopodobną, biorąc pod uwagę kruchość przyniesionego do domu maluszka. Nie było wyjścia, mamusia Jacusia poszła w długą, zostawiając niedokarmione  dzieciny w rękach bardzo leciwej Pańci, babci mojej pracowej koleżanki. Mogłoby się to skończyć tragedią, i niechybnie by się skończyło, mieszkający z mamusią/babunią wujek widział tyko jedno rozwiązanie: utopić.

Całkowicie poza planem przypadkowa wizyta koleżanki u babci, i do tragedii nie doszło. Sześć kociąt ocalało, wujek koleżanki może topić się sam. Z uwagi na moje doświadczenia z kocimi panienkami z piekła rodem, moim jedynym życzeniem było "chłopczyk". I dostałam jednego z dwóch. Jacusia, najmniejszego, ale samodzielnie jedzącego.. Co do tego "samodzielnie", to miałabym uwag parę, ale wychował się. Reszta trafiła do rodziny koleżanki.  

Przyszło takie malusie. Zupełnie wydawałoby się nie potrzebujące ludzia, przynajmniej przez pierwsze dwa dni. Brany na ręce wywijał się jak mógł, pielinka taka, kociątko z morskiej pianki. Ale pilnował, by jednak być blisko człowieka, co pokazują cykanki z soboty, cykane po pierwszej przespanej u mnie nocy. 

Minęło trochę czasu, kociątko nabrało tężyzny cielesnej, urosło, choć zdaję się że to nie będzie wielki kocur. Przynajmniej ciałem, bo duchem to jest wielki. Walecznością, odwagą, odkrywczością, uporem, instynktem łowczym, oraz żądzą władzy mógłby obdzielić stado.  No i na cykankach widać zagadkową sprawę Jacusiowego futerka. Jako malutki kotuś miał futro, teraz też ma. Ale były trzy miesiące, gdy myślałam że mam do czynienia z kiciem, będącym potomkiem nagiego sfinksa. Tak króciutką miał sierść, że wyglądał jak odziany w aksamit.  Zobaczymy latem, co będzie z Jacusiowym futerkiem, może to odzież zimowa. 

Ale ja nie o futerku chciałam. O kociej miłości piszę.

Mała CHUPACABRA po narkozie kołowata, nie chciała być nigdzie indziej, tylko na moich kolanach lub w ramionach. Otulony w kocyk, położony obok, bo przecież obiad, bo sprzątanie, pranie i ogólny sobotni upieprz, półprzytomnie mnie szukał, rezygnując z przytulnego kokonu. Mnie, dręczycielki co zabrała w kontenerku na straszny świat. 

Czyli kocha, co nie?

Choć charakterek to ma. To prawdopodobnie brat bliźniak. 



R.R. pisała. Długo, marudnie i żmudnie. I chyba bez sensu, bo o rzeczach kociarzom znanych na wylot, kto wie, czy nie lepiej.

środa, 24 lutego 2021

Notatka 281 Kocurro chce czajnik

Kocurro miała rację. U nas ciężko z kocimi czajnikami, acz nie wątpię, że jak się Kocurro zaprze to wynajdzie. 

Niemniej pokazuję, co bywa kociego w świecie herbacianym a szerokim. Herbacianego kota, kota w herbacie pokazuję... 

Czajniki tradycyjne. 

Takie czajniki można kupić na razie wyłącznie w zagranicznych alledrogo, co nie znaczy, że nie pojawią się prędzej czy później u nas. Produkcji z lat 90-tych ubiegłego stulecia firm włoskich i amerykańskich (dwa górne koty, ten na samej górze jeszcze do kupienia na amerykańskim eBayu. Produkują, lub jeszcze niedawno produkowali).






Powyższy jeszcze dostępny. Kocurro wie gdzie, ale on malutki i cena dostawy zabija.

Czyli co? Klapa z potrzebami Kocurka? Może na razie tak. Nie mam żadnych wątpliwości, że polujący Kocurro dopadnie swojego ideału czajnika, niekoniecznie już.
Na razie może mieć docieplacz na czajnik.


Lub imbryk.

Elektrycznych czajników kocich nie ma wcale, co nie znaczy że nie będzie. Termosy w każdym razie bywają.


Tak jak i termiczne termosowate kubki.


Kotter też ma, ale to dla Kocurro żadna nowość. 

Zaparzacz i kubek w zestawie.


Zaparzacz w kształcie kota też się znajdzie.
Osobiście unikam, one wszystkie z silikonu, niezbyt wygodne, ale za to bardzo efektowne i bardzo łatwe do znalezienia w necie. 
Dla mnie czajniczek, ceramiczny. Może jeden z takich. 








A może nie, ja jednak żrące ekstremum co woli tradycyjne kształty, a z dziwów wybrałabym smoka, słonia lub jakieś inne stworstwo. Ale ten kotuś z siteczkiem.... Aaa

Kubki też nie, choć potrafią być zabawne, piękne, bardzo wygodne i ogólnie cudne. Kocurro ma niezłą kolekcję, tak jak i pewnie ogrom kociarzy. Dlatego też, by nie rozwijać nałogowych kolekcji, bardzo skąpo w temacie. Ciekawe, czy wśród licznych kocich kubasków Kocurek, lub ktoś z odwiedzających mnie kociarzy ma taki kubas. 



Ja nie mam, nie zbieram, nie kupuję, dostane wydaję - powód jest jeden. Nie smakuje mi ani herbata ani kawa z ceramiki. Kawa podchodzi ciut lepiej, ale jeśli mam wybierać naczynie do picia używek, to zawsze wybiorę szkło. W domu mam dwa gościnne kubki dla fanatyków kubkowych i starczy, więcej nie przewiduję.
Dla mnie taki dzynks. 
 


Czyste szkło. Ale nie znaczy to, że w dziedzinie szklanej nie ma kocich odjazdów. Są. Ta szklanka jest hitem w Chinach - tak modne szkło o podwójnych ściankach, tu nalane mleko.  Niektórzy, jak widać, tęsknią za kocią łapką w piciu, kociwłos nie wystarczy.


Filiżanki też dla mnie podpadają pod pojęcie ceramiki co psuje mi smak. Dziwactwo i bluźnierstwo, ale nic nie poradzę. W ceramice to zupa dobra, a nie herbata czy kawa. 
Ale jak Kocurro przestawiałaby się z kubasków na filiżanki, to pewnie na takie.



Może rozumiem. Człek jest w stanie przytulić kilka, w ekstremalnych wypadkach kilkanaście futrzaków. Bywa, że jedno futerko to dość, a chciałoby się wszystkie. Więc kocie przedmioty to zaspokojenie tęsknoty za futerkami w masie, zastępstwo jakby. 
Drugim powodem to, że koty są piękne. To idealne twory natury, nie ma brzydkich, bywają za to o urodzie wytrawnej. Ale urodzie i to takiej, która da się bardzo atrakcyjnie przełożyć na obrazek, znak, formę przestrzenną. Poza tym, mimo odczuwanych na własnej skórze niezbyt sympatycznych stron życia z futrzakami (wszystko im oczywiście zapominamy i wybaczamy), koty kojarzą nam się dobrze. Urok, tajemniczość, przytulność. Mruczenie. I nie ważne, że akurat nasz futrzak drze ryja jak potępieniec  (Gacuś już dobrze, nie krzycz, Jacek już nie będzie), a jak nie drze to bluzga pod wąsem. 

My kociarze współcześni nie jesteśmy pierwsi. Ta fascynacja kotem przewija się przez ludzką cywilizację od tysiacleci. Oczywiście nie w każdym zakątku świata, koty były i święte i przeklęte, ale Egipt, ale Chiny z ich upodobaniem do tygrysów, ale kultury wszystkich nacji indian Ameryki Środkowej i do połowy Południowej. Tam obiektem kultu i fascynacji był jaguar. Był wszędzie, w tkaninach, ceramice, rzeźbach i płaskorzeźbach. W sprzętach domowych i malowany na skórze, w budynkach miejsko-światynnych i ostępach malowany na skałach.  To kot, czyż nie? O wiele groźniejszy od naszego domowego kochania, ale jednak kot. Mimo że tu i teraz kocich wzorków i wzorów moc, to jednak trochę nam brakuje do indian Ameryki środkowej i połowy Ameryki Południowej. Ale idzie w tym kierunku.

R.R. pisała.







poniedziałek, 22 lutego 2021

Notatka 280 na życzenie. Grzanie herbaty, część pierwsza.

Na prośbę zalatanej posiadaczki zwykłego pękatego czajniczka-imbryczka jest ten wpis. Bo zwykły czajniczek, sympatyczny sprzęcik pomagający osiągnąć chwilowy błogostan potrzebuje pomocy. Powinien być samograjem doskonałym, ale nie jest -wsparcie konieczne w zakresie trzymania odpowiedniej temperatury już na początku działań, by napar miał odpowiednią moc.

Zaczęło się pewnie dawno, pewnie krótko po tym jak zaczęto pić herbatę, i stwierdzono, że lepszy smak ma jednak ciepła i o odpowiedniej mocy. Dotyczy to wszystkich herbatkowych naparów, bez wyłączania herbat białych i zielonych, które też wymagają sztuk termicznych, może nie z tych ekstremalnych, ale jednak. Dla herbaciarzy wszystko ma znaczenie. Gatunek herbaty, ilość liści w stosunku do ilości wody, temperatura i czas zaparzania.  I czas podawania nektaru, i oprawa...

Temperatura. Herbaciane liście nie mogą być zagotowane, to podstawa. Dlatego też na ogół nie są sypane do naczynia z gotującą się wodą. Są nią zalewane, wrzącą lub ciut ostudzoną i trzymane tak, by temperatura wody była mniej więcej stała przez czas właściwy dla gatunku liści i efektu który herbaciarz chce osiągnąć. Niby proste, ale o ile nie mamy w pobliżu podręcznego mini wulkanu, to wcale nie, nawet teraz, przy całej usłużności elektroniczno-elektrycznej domowego sprzętu.  Ale ja nie mam zamiaru reklamować tego sprzętu, wolę prostsze rozwiązania, opracowane kiedyś tam, i wciąż skuteczne. Choć można i tak, po to świat wynalazł, żeby mieć możliwość wyboru. 

Tradycyjnie to drogi są dwie.

Agresywna, ofensywna bo z udziałem żywiołu ognia.  Grzanie z zewnątrz, rozumiesz Czytaczu, ogień w natarciu.

Opiekuńcza, defensywna, zatrzymująca proces stygnięcia za pomocą warstwy ochronnej. Ciucha nakładanego na czajniczek.

Dziś o tej drugiej, łagodnej i opiekuńczej w stosunku do czajniczka z cennym naparem.

Jak było w Chinach czy Japonii tego do końca nie wiemy. Najprawdopodobniej w Japonii nie stosowano, ale w Chinach, podejrzewam że tak. To z Chin przywożone w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku pokrowce na imbryczki. Z jedwabiu, watowane kolorowe kufajki. Nie miałam, widziałam u koleżanki i zazdrościłam luksusu szaleńczo. Ładny był i był rzeczywiście kaftanem. Obecnie, no niestety królują głównie takie w formie czapki. To nie to, ale do pomysłu wrócę.

W Europie radzono sobie tak.



Niezłych manipulacji wymagały te ogrzewacze, oraz dużej uważności przy używaniu. 
Prostszym sposobem był ten, do dziś używany i skuteczny. 


Pokazuję tylko jedną sztukę, tak naprawdę pomijając wzór tkaniny, one wszystkie takie same. Ale pomysł świetny.

Pamiętany z zaprzyjaźnionego domu kaftan-ubranko na imbryk ma więcej kreatywnych rozwinięć. Tu obficie stosowane kostiumy na bal przebierańców i niestety - najpospolitszym surowcem włóczka. Nie jestem tym obliczem sztuki dziewiarskiej zauroczona, od razu piszę. Ale popatrzeć można.



























Wełna w formie filcu,  to mi się zdecydowanie bardziej widzi, mimo mistrzowskiej sztuki dziania zaprezentowanej powyżej. Ale oczywiście możesz mieć własne typy Czytaczu.




Lub z tkanin. I takie, to lubię, ale ich mało.



Te ubranka są potomkami pamiętanego kaftanika, ale i potomkami poniżej prezentowanego ogrzewacza-klosza. Najstarszy to taki. 
Typ utrzymywacza temperatury najpopularniejszy,  nakładany od góry, watowany od środka klosz. Te współczesne przypominają czapki, gdyby nie opis, człek nie raz by się przejechał w poglądzie na stosowanie przedmiotu. 






Bywają naprawdę fajne, ale najfajniejsze dla mnie jest coś, co jest połączeniem powyższej formy klosza-czapki z nurtem przebierankowo-ubrankowym. 

Rosja. Tam herbata miała i nadal ma moc i znaczenie. Kraj zaherbaciony wzdłuż i wszerz, z tradycją wiekową i sobie właściwą. 

To w Rosji wymyślono kombajn do herbaty, całkiem nieźle przy tym pełniący rolę piecyka. Czyli samowar. Zasada działania prosta. Dwie rury, wewnętrzna dłuższa na węgiel - u dołu z ażurem umożliwiającym zapalenie opału i rusztem, by sypał się popiół, zewnętrzna będąca naczyniem na wodę, ściśle zasklepiona wokół rury opałowej,  z kranikiem do puszczania wody na ściance. Uchwyty do przenoszenia całości też przymocowane do zewnętrznej, wodnej rury. Załadunek obu substancji od góry, poprzez zdjęcie pokrywek, oddzielnych dla obu rur. Pokrywa na niższą wodną rurę ma otwór na rurę opałowo-grzewczą, pokrywa na komin grzewczy jest w formie umożliwiającej ustawienie czajniczka z grzejącym się naparem. Co powinno niby wystarczyć. Całość na nóżkach, stawiana na odpornej na ogień tacy. Genialny wynalazek, owszem wymagający umiejętnej i uważnej obsługi, ale genialny. Potrafiący być wyjątkowo ozdobny, w wielu wariantach, od małych "egoistów" obsługujacych pojedynczego ludzia,  do potworów obsługujących ludne karczmy. Niby powinno być dobrze z temperaturą naparu, co nie?




Na mój rozum powinno być dobrze. Na rozum Rosjan nie, wymyślili dodatkowe cudo. Kukłę na czaj, babę grzejącą imbryk zestawiony z samowara lub po prostu na czajnik.  Dodatkowe fiki-miki. 

Znają te ocieplacze tam, gdzie sięgnęły wpływy kultury rosyjskiej. 
Najczęściej są to przedstawienia pulchnych pań, rzadziej pięknych, częściej charakterystycznych. Lubiane są figurki mieszczek, kumoszek, zamaszyste, czasem filuterne, a czasem dostojne. Bojarynie, krasawice, diewoczki. Ostatnio Cindirelle i Aleksisy oraz Barbie.


Pod długimi spódnicami jest pikowana czasza, nadziana trocinami, pierzem lub wełną, solidna, utrzymuje ciężar lalkowego korpusu, razem z całą masą szmatek-ciuchów. Otóż one, te kukły. 




Mieszam strasznie, obok amatorskich lalek stare arcydzieła z muzeum. Chyba charkowskiego. 

















Właściwie nigdzie nie znalazłam wytłumaczenia dla powszechnego uwielbienia Rosjan dla lalek. Musi to mieć jakiś związek z magią, z wierzeniami i tradycjami baaardzo dawnymi. Sztuka tworzenia lalek jest tam najwyższego lotu - skutek wielowiekowej, kto wie czy nie liczącej tysiąclecia tradycji. To są arcymistrzowie, ci Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini. Ogromna rzesza twórców, a rzemiosło zadziwiające. 
Czajowe, grzewcze lale też mają swoich artystów i tradycje sięgającą czasów chyba Katarzyny Wielkiej.   Jakiś w tym upodobaniu do kukieł i lal musi być ślad pradawnej magii, co się w tworzeniu ich odbija. Jaki? Nie do odgadnięcia dla mnie jest np. rola lalki Anfisy, którą robi się w środku lata. Nasza Marzanna też pewnie ma odbicie w kulturze rosyjskiej, a może nasza Marzanna to jedyny ślad po lalczanych słowiańskich fascynacjach? Nie ma mowy, nie dociekam. 
Poniżej jedyny grzewczy facet, znaleziony wśród licznych bab, muzealny. Oraz współczesne lalki-ogrzewacze. Miałam wkleić jeszcze psy, ale tu niespodzianka, tajemnicza usterka zajumanych fot na to nie pozwala. No to nie ma. 
Oczywiście rosyjskie.





Te trzy ostatnie, to wynik twórczych działań współczesnego artysty.  Poniżej pokazuje, jak tworzy.

https://kak-eto-sdelano.livejournal.com/185441.html


A tu inaczej wykorzystany grzewczy klosz. Oczywiście też dzieło człowieka rosyjskiego.



Na razie tyle, R.R. pisała.

Ps. Żrące ekstremum dla Tabaazy.