Czytają

środa, 18 sierpnia 2021

Notatka 362 tydzień z jazdą

Ten wpis będzie uzupełniany. Na razie króciutko. 


Mam tygodniową przerwę w pracy zdalnej. Czyli tydzień jazd właśnie zaliczony w połowie. Z kłopotami się zaczął, jeśli mi się zdawało, że przyjadę, siądę i zacznę pracę to byłam w "mylnym błędzie". Komp się zbiesił, tak jak co jakiś czas mam w domu cyrk z rannym logowaniem, tak miałam w poniedziałek do potęgi. I prace zaczęłam o dziesiątej.  Porównuję tu i tam. Wnioski jakoś mi się formują, zobaczymy pod koniec tygodnia. Jak na razie błyskawiczny wypad do Daglezji. Za nią tęskniłam. 







Baardzo ekspresowo tym razem było w moim ulubionym przybytku, ale nasiona niebieskiego kupidynka dorwane,  oprócz nich też nasionka białej trojeści krwistej i pierwiosnka kandelabrowego. W tego ostatniego nie wierzę że wyrośnie, nie rozumiem jakim cudem z siewu ludzie uzyskują pierwiosnki, mnie z trzech paczuszek wyrosło jedno jedyne pierwiosnkowe biedactwo. Jednoroczne. 

Możliwe że są już bulwy, kłącza i cebule, ale tym razem skorzystałam z gapiostwa wychodzących i wdarłam się bezpośrednio do ostatniej hali z nasionami. Po byle jakim popatrzeniu na placowe  roslinki. Niedosyt mam, ale czasu było bardzo malutko.

Do tej pory z jazd do K same poboczne profity, dokupiony potrzebny komputerowy kabel, mysz, wkładki do butów i farba do skóry. Szewska. Bo nie wiedzieć czemu, w Cz-wie takie zakupy bardziej kłopotliwe. Potrzebny jeszcze jeden przełącznik, może do piątku sprowadzą.

Czwartek. Zaspałam. Bałam się tego, jak widać słusznie.  Pobudka za późno, z obolałym łbem, efekt zbyt późnego zaśnięcia. Nie nadaję się do niczego. SMS do szefa z prośbą o urlop i idę spać znowu, z nadzieją że sen pomoże. Budziki, musiałam nacisnąć jeszcze sennie przyciski. Wczoraj się zapowiadało że będzie ciężko, łeb pulsował, Jacuś wybił z pierwszego snu.

Szkoda, dziś chciałam odebrać wyniki mammografii..

I nie wytrzymałam jednak. Nie było spania, Jacuś nie dopuścił. Nie wiem o co kaman kiciowi, ale żyć nie daje, spać nie daje, siły brak wobec takiej namolności. Łyknięta tableta i senne międolenie niedopieszczeńca. Nie da rady nic przy nim zrobić, nie da rady spać, żyję po to by być drapaczko-głaskaczką, kuwetową i karmicielką Jacusia. Personel Jaśnie Panicza.

Tym niemniej, nie wymyślono jeszcze skuteczniejszego leku na ból łba, niż przypływ szczerego wnerwu, łagodnie bardzo pisząc.  Jacuś wyleczył. Stan taki, że tam-tam we łbie przycichł, nadaje teraz z sąsiedniej wiochy. Ale stało się, wolne a nic zrobić nie można z małym terrorystą na karku, co ruszyłam, poprawiał, co poprawiłam po swojemu, badane przez duet, trzymajacy się jak najdalej, ale tak, by było łatwo obserwować i "poprawić" jeszcze po swojemu. Odpuściłam po dziewiątej, po całkowitym zerwaniu z żabek świeżo powieszonej zasłony, przed powieszeniem trzymającej na trzech żabkach. Wyszłam z domu, bo chyba by moje skarby nie przeżyły gdybym została. 

Bilet kupiony wcześniej razem z resztą, więc w pociąg i po wyniki. Dobre, jedna z przyczyn bólu łba zażegnana.  Na fali ulgi, (bo bałam się. Bardzo. Halinka i Irenka pożegnane, jedna z powinowatych wygrała, jedna z koleżanek walczy) w powrotnej drodze Daglezja, tym razem zwiedzona porządnie, z kupioną trytomią..   





























Dzisiejszy dzień, nieplanowany zupełnie, nie jest taki zły. Jacusiowi wybaczam, on normalnie nie jest aż tak nieznośny, przynajmniej dla mnie. Duet może mieć inne zdanie.

Ok. Zobaczymy, jaki będzie piątek. Czwartek, to klątwa jakaś, albo nie do zniesienia trudny, albo z niespodziankami. Zawsze coś. 

Popołudnie i wieczór czwartkowy spędzony na męczeniu futer (Jacuś, Jacuś, Jacuś, Feluś, Gacuś, Feluś, Jacuś, Jacuś, Jacuś, Feluś, Gacuś, Feluś, Jacuś.,.. proporcje widać)  i podczytywaniu.  Jacuś oczywiście przy moim zasypianiu nie odpuścił, skok z regału (jak to BOLI), pół godziny szaleństw, ale zadowolił się tym razem JEDNYM skokiem. Nie dałam się gryźć po nogach, bić duetu, ciasno trzymany w końcu zasnął i mnie też dał. 

Piątek znów przyspany, ale mniej. Toaleta ograniczona do minimum, zadbanie o futerka ekspresowe z trzaskaniem i rumorem z pośpiechu. Zdążyłam i na autobuso-tramwaj i na pociąg, z nieprzystojnym biegiem, na absolutnie ostatnią chwilę.  Uff.  

Dzień pracy, jak dzień pracy, niezbyt owocny i niezbyt pasjonujący. Pobólowe rozmemłanie było, na szczęście tam-tamy milczały. Już po i jestem w domu. 

I co? Jak lepiej?

Stres największy z pracą w biurze to dojazdy. Mniej dokucza strata czasu na nie, bardziej to, czy się obudzę, czy nie będzie nieplanowanych poślizgów. Wbrew pozorom sama praca tam, jest mniej męcząca, wygodniejsze siedzenie, lepsze oglądanie dokumentów, no, sprzętowo znacznie wygodniej.  Mniej niż moje stwory absorbuje i rozprasza ludzkie towarzystwo, z włączeniem w towarzystwo mojej klnącej Marzenki. Albo klęła mniej niż zwykle, albo ja musiałam się solidnie stęsknić, bo było bez odczuć dołujących. Po za tym  ludzie mi jednak potrzebni, fakt że w dawce niedużej, ale bez nich to dupanda. Wstaję w domu od sprzętu umęczona, mogłam zwalać na obrabiane sprawy-struple, ale prawda właśnie  taka, struple odwalone, półślepe przygarbione zombie puszcza myszę i zamyka laptopa, przeświadczone, że tylko jemu tak fiksowały programy, że pani G. tylko jego zarzuca kretyńskimi mailami, i że  sąsiadka po raz kolejny wezwała policję  i trzeba było godzinę opowiadać o Pani Irence z pełną świadomością przyłożonej przez sąsiadkę szklanki do ściany - to tylko moje osobiste zombie tak ma.  A w pracy, okazuje się że przeżycia mojego zombie to nie Yeti, żadna rzadkość,  nawet sąsiadka Irenka żadne dziwo.

Nawet cyrk ze srajtfonem sprzed tygodnia to nic takiego wobec przejechania srajtfona wózkiem widłowym. Swój odzyskałam cały i zdrowy przecież, a po wózku ocalała karta SIM i zabezpieczająca szybka, pod którą zmiażdżona reszta.....

Tak mi wychodzi, że w biurze lepiej. Po za tym, nie wiem czemu, ale przez ten niepełny tydzień więcej zewnętrznych dupereli załatwiłam w K, niż przez ponad miesiąc w Cz-wie. Niestety, nie kabel-przełącznik, nie sprowadzili, nie zdążyli. Trudno, może następnym razem. Bo będzie kiedyś tam.

Finanse i brak dojazdów przemawiają za  pracą domową, ale reszta już nie. To finanse mają decydujące znaczenie. Tydzień szarpnął po kieszeni, trzy razy mniej oczywiście niż bilet miesięczny, ale lepiej byłoby jednak te banknoty mieć i puścić je np. w Albamarze, Zooplusie czy nawet w Biedrze. 

Dodaję cykanki z K. Pospieszne i pobieżne. 

Koniec. Cd posta nie będzie. R.R. pisała





































16 komentarzy:

  1. Też miałam dzisiaj nocne akcje z kotami, ale mimo wszystko do roboty iść musiałam. Nadprogramowe kawy i powieki podparte zapałkami. Jak się jest na służbie u kotów, to tak to niestety wygląda...

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdyby nie to że łeb i zaspanie, to tak. Gdyby nie łeb, to mogłam siąść przed laptopem w domu. Ale szczerze? Nie byłoby dziś ze mnie żadnego pracowego pożytku. Przynajmniej tak się zapowiadało, badum-badum we łbie nie sprzyja pracowitości.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale , ze takie piekne kwiaty jeszcze mozna kupić?!

    Ile Jacus juz ma, powinien w koncu się uspokoić, adhd wrodzone czy cuś.

    OdpowiedzUsuń
  4. Daglezja jest klasą samą w sobie. Zawsze, ale to zawsze, coś ładnego roślinnego u nich jest.
    Jacuś ma rok i trzy miesiące. Wg. babci koleżanki urodził się dziesiątego lub dwudziestego maja 2020. Szczylek. ADHD, czy cóś, tak. Cały Jacuś.

    OdpowiedzUsuń
  5. Yeyku, mła zazdraszcza Daglezji, Jacusia nie zazdraszcza bo u mła Pasiak spać cóś nie dawa a mła się musi wyspać, po prostu musi bo i tak już chodzi na ostatnich rzęsach. Bunioluje Was, w zdrowiu się czymajcie, wystarczy że martwię się Mefisiem u Kocurro. Paka stoi w połowie spakowana i wygląda słomką wyściełająca jak ten wyrzut sumienia, doniczki obok. Ech... Dobranocki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U Kocurro rzeczywiście... Jak ze stworkami zdrowotnie ok, nawet jesli robią takie cóś jak Jacuś, czy Pasiaczek to życie jakby milsze. Ale jak tfu tfu tfu, coś się zdrowotnie dzieje to od razu jazda wykańczająca... Daglezja jest super, mimo że drogawa.

      Wobec ogólnego tego co masz wkoło siebie, paczusi nie wrzucaj sobie na kark jako wyrzutu sumienia. Etykietę w pliku być może dam radę wysłać Ci dzisiaj 😀..

      Usuń
  6. Przyłączam się do zachwytów nad bogactwem kwiatowym w Daglezji. Widać, że ktoś tam dba o te roślinki. W sklepach ogrodniczych w zasięgu 150km ode mnie nie spotykam tak bujnie kwitnących, dorodnych kwiatów w takiej obfitości, co najwyżej pojedyncze sztuki, a reszta w stanie widocznego zaniedbania. Zniechęciło mnie to do kupowania sadzonek kwiatowych, sporadycznie coś godnego się trafi, ale to raczej przy okazji wyprawy po jakiś sprzęt czy nawóz, bo polowania na rośliny w takich miejscach odpuściłam sobie, było to dość przygnębiające.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście prawie zawsze mam pierońsko mało czasu na Daglezję, to jest sklep taki, że jest co oglądać i nawet jest co kupować 😀. O rośliny dbają bardzo, fakt. Mało tego, imprezy w rodzaju np. wystawy roż, czy wystawy storczyków lub kaktusów skutkują przypływem świetnego towaru do kupna konkurując z wystawcami. Daglezja ode mnie daleko, bez sensu kupować bilet do Z tylko dla niej. Nie kupuję, jestem przelotem, ale i tak z niej wygodniej mi zawsze było targać wór ziemi niż z Cz-wowskiej Castoramy. Prosta kalkulacja wysiłku, czy tachac wór ponad kilometr z Castormy, czy dwieście metrów do dworca, dwieście metrów z dworca, dwieście metrów z przystanku. Daglezja wygrywa, kilka worów ziemii kompostowej (ciężkich jak nie wiem co) przywlokłam. O roślinach, kupowanych jednak znacznie rzadziej, nie wspomnę 😀

      Usuń
    2. Mowa o takich wielkich worach? U nas w obrębie miasta przywożą z Mrówki i inszych tzw. centrów ogrodniczych nieodpłatnie pod sam dom. Na jeden worek kręcą czasem nosem, ale jak mają inne zlecenia, to nawet jeden po drodze podrzucą. Także jakieś inne większe zakupy typu sprzęt czy nawozy, sadzonki w skrzynkach albo drzewka i inne "gabaryty". W każdym razie na przyszłość warto o takie usługi zapytać.

      Usuń
    3. Tak. Duży wór czystego właściwie kompostu. Nie mam w Cz-wie żadnego sklepu poza Castoramą i może Obi, gdzie bywałyby. Z Castoramy kiedyś jeden przywiózł Bobuś dla warzywnika Beatki. I wiesz co? Inny producent wora, w środku jakość zdecydowanie niższa, jednak Daglezja zdecydowanie lepiej dba o jakość. Może i w Cz-wie gdzieś takie sprzedają, ale nie wykryłam. Z "gabarytami" na szczęście u mnie koniec, worów już też nie będę kupować 😀

      Usuń
    4. A no właśnie, zawartość wora bywa tajemnicza, niby ta sama nazwa, a jakość zupełnie inna... Kiedyś udało nam się trafić fantastyczną ziemię tzw. uniwersalną, z jakimiś ulepszającymi dodatkami typu kompost, jakiś nawóz czy coś w tym rodzaju, nie bardzo zresztą wierzyłam w ich moc, bo nieraz takie coś kupowałam i powalających efektów nie było. Potrzebna była ta ziemia do hurtowego przesadzania kwiatków doniczkowych. No i te kwiatki w tej ziemi nagle wystrzeliły zielonością szaloną, rosły w oczach, kwitły obłędnie. Niestety nie zachowało się opakowanie i nie udało nam się więcej podobnego cuda namierzyć. Tak wiec z tą jakością to prawda, zawartość wora może sprawić niespodziankę. Na ogół więc taką zwykłą śmieciową ziemie z wora mieszam z ogrodowym starym kompostem. W sumie sam kilkuletni kompost byłby zawsze najlepszy, ale popyt przerasta podaż, niestety, mimo że ten kompost skrupulatnie wytwarzamy. W ogrodzie ziemia nie jest rewelacyjna, więc trzeba ją też systematycznie zasilać. Kiedyś miałam fazę na tzw. wały permakulturowe - na górce z gałęzi i różnego śmiecia typu nieprzerobiony dobrze kompost i słoma, plus odrobina ziemi na wierzchu, warzywka rosły jak szalone i już nie pamiętam kiedy takie pyszne jadłam, czysta ekologia :). W kolejnym roku pokonały mnie jednak ślimaki, potem jakaś inna zaraza, i trochę mi się tej ekologii odechciało.

      Usuń
  7. Ekologia w ogrodzie to nie taka prosta sprawa, nie ma łatwo, do zdrowego i fajnego zielonego człowiek ma konkurencję, zawsze. Te wory kompostu zwoziłam do róż, sadziłam przez dwa lata dużo, a ziemia u Bobusiów to alkaliczny piach. I rosły świetnie, aż do ubiegłego roku. Nie podejrzewam wyjałowienia, wszędzie róże masowo chorowały, po prostu taki rok "zaraźliwy", u róż też.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja tam za biurem nie tęsknię, atmosfera była tak toksyczna od paru lat, że psychicznie nie dawałam rady. Rozumiem jednak, że u Ciebie sytuacja wygląda inaczej i ludzie jeszcze nie całkiem Ci obrzydli :)
    Z worami ziemi to wieczna loteria, w zeszłym roku kupiłam wyjątkowe świństwo- wyglądało jak przemielone i lekko przekompostowane płyty wiórowe meblowe. I mogło nimi być, bo nic na tym cholerstwie nie chciało rosnąć (może i dobrze, bo zasilało nowe grządki warzywne).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, bardzo różnie z atmosferą, bardzo różnie z ludźmi. Bywa toksycznie jak cholera, ale bywa i miło. Na szczęście ci na których mam uczulenie siedzą teraz dalej, nie słyszę i nie widzę tuptusi, a jak mam styczność to przelotną.😀

      Dlaczego dobrze, że niedobra ziemia do grządek warzywnych?!?!

      Usuń
    2. Bo nic nie urosło i nie strułam rodziny warzywkami z nowej grządki :)

      Usuń