Czytają

sobota, 16 marca 2024

Notatka 548 kulawa sobota

Żyję, żyję. Obecnie kulawo, wszechstronnie kulawo i w przenośni odnośnie stanu psyche i faktycznie, bo coś mi się porobiło z chyba ścięgnami pod prawym kolanem i noga nie chce bez bólu utrzymać ciężaru ciała przy zgięciu.  Rekord jakby niefartu padł dzisiaj, tak z dziesięć minut na trzy niemilstwa, z czego jedno trwa i trwa. Może on, ten niefart, na jakiś czas uzna że już dosyć i odpuści. Bo ciagle cóś. 

Wybierałam się do Bobusiowa, gdy pobolewająca i oszczędzana od niedzieli noga dała znać że ona teraz będzie boleć na poważnie. Bo przy pchaniu wózeczka po ubiegłoniedzielnej garażówce coś mi się stało, z kolanem, tak myślałam. Dało się żyć i chodzić przy lekkim dyskomforcie, do dziś się dało. Teraz tak fajnie nie ma.

Bo dziś. 

Na przejściu  dla pieszych, jak stanęłam na środku jezdni z powodu nagłego braku tchu po którymś tam kroku, tak przestałam do zmiany świateł, gówno sobie robiąc z otrąbiania przez zmotoryzowanych. Gdyż albowiem ponieważ inaczej nie mogłam, nawet sprzed czołgu lub walca w ruchu bym się nie ruszyła. Przynajmniej nie od razu.

Dokuśtykałam  do krawężnika, choć już wiedziałam że nici z planowanych zajęć przy zielonym,  a cała wizyta w  Bobusiowie łatwa nie będzie. I nie była, co zaczęło się okazywać natychmiast. Po dojściu na drugą stronę jezdni mało przyjemna rozmówka z policajem w cywilu lub tylko z zamiłowania. Dostałabym mandat jak ta lala gdyby był policajem na służbie, musiało z boku wyglądać na żart chorej umysłowo to moje nagłe znieruchomienie.  No nic, kuśtykam dalej.... Ostrożnie dokuśtykałam do bankomatu, bo gotówka na bilet, a tam komunikat że nieczynny  i proszę przyjść później. No dobra, ławka przy przystanku, kuśtyk-kuśtyk i siadłam i myślę. Coś los parchaty, trudno, liczymy drobiazgi w portmonetce, jak nie styknie to nie jadę, wyraźny znak że raczej nie powinnam, noga, domniemany policaj i bankomat tuż przy sobie, ciągiem.  W portmonetce z drobiazgów nie żółtych uzbierało się dokładnie na bilet, pięć groszy mi zostało. Dziecko ma odwieźć, jadę, w torbie Lolita (o której jeszcze będzie), dla Dziecka rewelacyjny czarny puchaty szlafrok w Angry Birds, zabrane z wystawki aloesy i sansewerie, dorodne i zdrowe, za tydzień takie mogą nie być. Jadę. Kiedy bardzo mało zachwycony kierowca  przeliczał stosik monetek, zobaczyłam że z bankomatu  ktoś korzysta, no kurczę, nieczynny był specjalnie dla mnie.  Ech. No dobra, jedziemy, jedziemy bo w busie juz była Asia. 

Wysiadka z busa była trudna. W drodze z busa do Bobusiów się okazało że iść się da jeśli ciężar ciała na wyprostowanej nodze, to przy zgiętej dech odbiera.  Ale i tak Asia usłyszała tyle qurw, że roczny limit wyczerpany. Ale doszłam. Ogólnie to się okazało że mogę, do busa i z busa, do Kondzia wsiadłam i z niego wysiadłam, po schodach do domu, ale kurde, trauma to jakaś jest, żeby świeczki w oczach stawały.....

U Bobusiów pies niedomaga, zapalenie uszek i oczek, jest na antybiotyku. Biedulka z niego przez to nieszczęśliwa, widać po całym psie, a przy tym niedomaganiu tym bardziej rzuca się w oczy że posiwiał i ogólnie  postarzał. Żywszy podobno się zrobił na mój widok, przywiezioną łapówkę pochłonął w mgnieniu oka a jeść wcześniej nie chciał, ale jeśli tak, to bardzo był biedny zanim przyjechałam. Jak dla mnie to brakuje mu wyzwań w postaci kota lub psiego kolegi, tak myślę. Lub mnie. 


Bobuś oczywiście na targach, świeczki okazało się że znajdują pierwszych nieśmiało nabywajacych nabywców, w domu królują teraz porozkładane zające, kury, jajka. Pogaduchy tym razem prowadziły dziewczyny, ja głównie słuchałam i podglądałam telewizję, napawając się faktem że noga mniej boli. Pogaduchy były zabawne, a co do telewizji, to.... Szczerze? Słusznie na co dzień nie oglądam. Cóś strasznego, nie wierzę że to same zbliżające się wybory zrobiły jej aż tak źle, TVN czy TVP1 lub dwa fatalne, jeśli wolno mi sądzić po kilku godzinach zerkania i jeśli przy moim nieoglądaniu taki osąd ma sens. Ulga że nikt nie zmusza. To dopiero byłaby krzywda. 

Szlafrok przyjęty bardzo chętnie, roślinki też, a co do Lolity.... O Lolicie w innym wpisie, może następnym. 

Oczywiście nie było mowy o zajęciach przy zielonym, sam posiad już pobolewał, ogląd zielonego mocno pobieżny i z zaciśniętymi ząbkami. Ale widać że intensywnego sekatorowania nie uniknę, nie trzeba wnikać, może za tydzień lub dwa dam radę. Kurczę, no, taka fajna pogoda, a tu nic zrobić nie mogłam, krzywda wręcz. Te trzy fotki to z dali, nawet nie byłam w stanie podejść do roślin jak należy. Łososiowy ciemiernik od Tabaazy z wyjątkowo dlań niekorzystnego punktu widokowego a zachwycający jest z tym cieniowaniem płatków i ogólnie spory. Czarna siewka ma wręcz przeciwnie, pochlebny wygląd, punkt widokowy ten sam. Ponadto startująca prymulka i chyba ostatnie krokusiki. Och, jeszcze dalej są małe żonkilki, jeszcze złote krokusiki, jeszcze parę kępek innego drobiazgu, no ale już nie doszłam. 

Wiesz co Czytaczu? Od kilku lat  mam jakieś boloki, co jakiś czas cóś sie dzieje. Nie zachwyca mnie to, wnerwia niesłychanie, przeszkadza. Przez lata jedynymi fundowanymi przez organizm uciążliwościami były te z racji reakcji niskociśnieniowca meteopaty ze słabym obiegiem limfy - do pewnego momentu nic więcej. A tu od kilku lat jakby organizm nie życzył sobie dalszego bycia zdrową rzepą i albo sam nawalał albo się podkładał pod urazy. Zatoki, grypy-nie grypy ślimaczące się, rozmaite upierdliwe nabywane mimochodem boloki.  UUUU. Jeśli tak już ma być to tym bardziej UUUU.  Stąd te opisy niedomagań u mnie, odnotowywałam anomalie, ale jeśli tak dalej będzie to nie wiem. Niefajna sprawa.  Nie chcę, może jestem rozwydrzona i rozpuszczona ale chcę powrotu zdrowej wszechstronnie rzepy. Howgh.

Tą deklaracją kończę.

Pisała R.R. 







sobota, 9 marca 2024

Notatka 547 sobota po święcie samicy

Po święcie samicy jakiś dyzgust mam. Ogólnie to niezbyt dobrze się czuję jako samica i jako człowiek, nie podoba mi się ostatnio nic, w tym i ja sama. Ale na dzień dzisiejszy odwiesiłam na kołek samopoczucie i odczucie i zrobiłam co mogłam by nie być malkontentką. Ach, żeby tak ten kołek wytrzymał i nie puszczał dziadostwa........
 
W Bobusiowie byłam. Dziecko urodzinowo uczcić, po to głównie. Zrobione, dziecina uczczona, posiad rodzinny odstawiony, pogadane, posiedziane, popite i pojedzone, wszystko ok. Naprawdę. 

Bobuś był, choć poczatkowo go nie było, same samice świętowały. Miał być na targach motocyklowych we Wrocławiu, kolega J, harleyowiec-przyjaciel, wyciągnął go namawiając intensywnie, bardzo chciał i koniecznie z Bobusiem jako z wiecznie majstrujacym przy swoich motorowych rumakach. On pilnował i trasy i terminu, Bobusiowi to tym razem wisiało, jego harley już ma wymienione co miał mieć i na razie przynajmniej Bobuś jest zadowolony. 

Pierwszy motor co jest bez szaleństw, malowanych aniołów, wilków lub orłów, nie powiewa frędzlami i nie oślepia ilością niklu i chromu. Po prostu tym razem odpowiednik damskiej "małej czarnej", szyk prostoty, wyraźnie w tym modelu widać że niczym nie ozdobiony harley też jest potęgą. 

Ale pojechał.  I co? Zorientowali się po blisko dwustu kilometrach ze impreza za tydzień, stąd Bobuś pojawił się niespodzianie. Kolega J. Pocieszające, nie tylko ja miewam kiksy pamięci i ogólnie kiksy.

Tym razem nie rwałam sie do zielonego, ono jeszcze bardzo nieatrakcyjne. Bobusiowo tak ma, przedwiośnie w nim nieładne, długo wszystko w nim wygląda jak wyplute przez zimę.  Z kwiatkami na moim zielonym na razie kruchutko. Ciemierniki kwitną niewyjściowo, z kwiatami na takim poziomie ze nawet przy czołganiu się  efekt fotograficzny wątpliwy, choć ciemiernik od Tabaazy raczył zakwitnać czterema kwiatkami w kolorze łososia. Ranniki już na pewno wymeldowały sie z Bobusiowa w kierunku nieznanym, krokusów malutko, przebiśniegi zdaje się że albo już przekwitły albo podążyły za rannikami.  Wszystko jeszcze w blokach startowych - poza robotą do odwalenia, bo to, ach to to widać doskonale. 

Nic nie zrobiłam, nie miałam jakoś pałeru, chwiejnik karuzelowaty był, jak to na przedwiośniu.   W ramach kwietności wiosennej, bo w końcu wiosna jednak idzie, pokazuję efekt działań Beatki Bobusiowej, co przekroczyły zdaje się granice dzielącą hobby od profesjonalnych zajęć. Będzie chyba firma, wszystko na to wskazuje. 

Świeczki. Na cykankach próby udane i niezbyt udane, z surowców różnych, bo Beatka na poważnie podchodzi do eksperymentów, szukając takich co w miarę zdrowe, nie rozlewają się i nie kopcą. Miesza, sprawdza, testuje proporcje, barwniki, twardości i rozlewności oraz czas palenia.  Zadowolona jeszcze nie jest, prezentowane są wg. niej jeszcze nie takie jak powinny być, wizualnie niczego im zarzucić nie mogę, ale podobno to jeszcze nie to. Cześć ma knoty, część knotów niegodna. 
 


Skąd ja to znam....... Co do świeczek, to w masie robią wrażenie tak wiosenne że nie mogłam nie podzielić się tą wiosną. Dostałam zresztą mini wytłoczkę  pisanek-świeczek i cieszę się.  Lubię ogień, świece, tealighty w szkiełkach, lampy parafinowe, wszystko chętnie, choć ze świec to wolę proste kształty. Kule, tradycyjne długie stożki, walce.  Beatka przeciwnie, najpierw zbierała świecowe dziwactwa (oskubany kurczak pachnący olejkiem różanym!!!!, zielona świnia w czerwone biedronki pachnąca paczulą, niczym nie pachnący kotek syjamski, arcydzieło z barwionego wosku, głowa Lenina dziwnie ruda, Lenin czerwonoskóry!!!!),  teraz robi może nie dziwactwa ale dziwa. 

Pisała R.R. 

wtorek, 23 stycznia 2024

Notatka 546 bajaderka

U Tabaazy były obrazki i tańce z piórami.  Samba proszę Czytacza. Karnawał w Rio de Janeiro z filmikiem gdzie konkurs na królowe i księżniczki. Po kostiumach sądząc to może był konkurs szkoły samby Maqeiro, konkurs gdzie maksimum natężenia uwagi wymagało samo odróżnienie jednej trzęsącej piórami od drugiej trzęsącej piórami. Bardzo trudna sprawa. Ja nie odróżniłabym, nie umiałabym wyłapać niuansów które  sprawiają że akurat ta jest RAINHĄ, królową lub księżniczką karnawału w Rio. Tak mi się pomyślało, co by to było gdyby pomiędzy te panie trafiła taka, co wszystko robi po swojemu, niby w pełni zgodnie z tradycją, ale po swojemu. I w efekcie tegoż nie da się jej pomylić z nikim. Wykopaliby z konkursu? Dali koronę?  Czy może jest jakaś rainha co wyjątkowa w swoim trzęsieniu piórami? I tyłeczkiem?

Nie znalazłam takiej rainhy. Tropiłam tańce z piórami, ciężko, oj ciężko z rainhami. Być może sam fakt, że trzęść trzeba pod dyktando konkretnej szkoły samby już ogranicza. A może jeszcze inny powód?

Tańce z piórami. Mało. Niby karnawał w Rio i pióra oraz samba powiązane ze sobą na mur, ale foteczek malutko. Tak jak prawie nie ma filmików z takim trio. No nie znalazłam i już. 

Za to.

Znalazłam Jasirah wymachującą piórami, tancerkę orientalną co po swojemu przekształciła tańce orientalne zwane Baladi. Baladi to cała tradycja muzyczna rodowodu egipskiego, ale kojarzona głównie z tańcem brzucha, który to brzuch tradycyjnie tańczy w jego rytmie i melodii.  Pani Jasirah z tej tradycji, ale po swojemu wykorzystuje w swym rzemiośle imponujące umiejętności manipulacji mięśniami i tłuszczykami, robi to z przyjemnością, to widać. Z poczuciem humoru i inwencją, tańczy tak, jak sobie z orientalnymi tańcami wcale nie kojarzymy. Panowanie nad własnym ciałem ma opanowane w szerszym zakresie niż panienki z Rio. Tak uważam.

Poniżej Jasirah w ptasich tańcach mało Baladi. Coś białopierzastego na pierwszym filmiku, paw na drugim i feniks - też przecież ptak, na trzecim i żal że technicznie to ten akurat filmik jest niezbyt.



Na pierzastych filmikach nie ma prawie wcale  Baladi. Jasirah w nich się bawi innymi rytmami. Bardziej tradycyjny, lecz "modern" jest popis poniżej, pokazuje cząstkę umiejętności.

Baladi to tylko jeden z wielu tańców orientalnych. A one jakby modne były czy cóś, i to już od ponad dekady tak trwa. Festiwale, pokazy, kursy, moc tego i wszędzie  (u nas festiwale muzyki orientalnej w Krakowie i Warszawie).   

Okazało się od razu, że taniec orientalny jest zupełnie ale to zupełnie inny niż mi się wydawało, mniej w nim grania erotyzmem, bywa komiczny, tajemniczy, ekspresyjny. Jest różnorodny, bogaty w indywidualności tańcujące, a one wykorzystują wszystkie gatunki tańca wzbogacając tradycyjne.  Znów ogrom Czytaczu, Jasirah jest jedną z bardzo wielu gwiazd i gwiazdek. 

Ale poszukasz sobie sam, ja po przeglądzie pozostanę przy Jasirah. Po niej widać, że jej sztuka sprawia jej radość.

Pytanie, co Jasirah zrobiłaby w konkursie na rainhę? 

Wygrałaby, czy by ją wywalili? W szkole samby tańczonej jak Baladi.

Zastanawiała się R.R.


Tym powodem dla którego niezbyt mi się udało znaleźć filmiki z sambą, i jednocześnie tym samym że znalazłam Jasirah, może być jest to, że moja wyszukiwarka robi mi bezczelną cenzurę przestrzenną, najchętniej zupełnie ograniczyłaby mi ogląd szerszego świata. Samba i karnawał w Rio zagraniczne, Jasirah, tu mam podejrzenia że ona nasza, krajowa. Srajtfon po ostatniej aktualizacji wykazuje zamordyzm, chyba się wścieknę i oddam dziada na operację. Niech mu wytną te skłonności.


poniedziałek, 22 stycznia 2024

Notatka 545 Strzyga Bagienna czyli recenzja



Strzyga Bagienna to przydomek jednej z antybohaterek przeczytanej książeczki. 

WIEDŹMY i WIZYTA starszej PANI

Autorka Małgorzata Kursa. 

Są książki których w żadnym wypadku bym nie poleciła, nigdy i nikomu. Są takie serie, są w końcu tacy autorzy. Wypadałoby ostrzegać, z uzasadnieniem oczywiście. Tyle że jak już wielokrotnie pisałam, ludzie mają różne gusta, fizjologicznie opisujac co jednych uczula, innym nie szkodzi, a nawet idzie im na zdrowie. Może tak być, że chwaląc lub ganiąc namawiamy na kiwi uczulonych lub odstraszamy od kiwi akurat tych, co by im się witaminki z owocu przydały. 

Ciągnąc porównanie gastronomiczno-alergiczne,  my sami wciągając kiwi widzimy, że smak to ostatnie kiwi ma wstrętny, tolerowany do tej pory posmak chemii zrobił się intensywnym niesmakiem.  

Kiwi jest słusznym porównaniem, jedni są uczuleni, inni nie ale nie przepadają, jest grupa takich co im wyraźnie szkodzi stosowana w owocach chemia i w końcu tacy którzy lubią i pożerają zadowalając się choć cząstką smaku i aromatu jakim owoc może i powinien dysponować. Bo nie wiem czy wiesz Czytaczu, kiwi może mieć zapach i smak wybitny, taki jeden owocek potrafi zapachnić cały dom, a smakiem powalić na kolana i wbić się w pamięć na mur. Cudo. 

Są wśród książeczek pani Kursy takie co ich smak jest dla mnie dobry.  

Nieboszczyk wędrowny

Jeszcze więcej nieboszczyków

W poczekalni pana B. 

Ten ostatni tytuł to prawie idealny owoc kiwi, był przedostatni i robił nadzieję że następna książka też będzie dobra. 


Książeczka ostatnio wydana dotyczy tak jak cały cykl środowiska autorów piszących książki i recenzje.  Owszem, w każdym środowisku jest trochę osób które mają zachowania i psyche szkodliwe dla otoczenia, nie ma że jest inaczej, tyle że powinna jednak dać mi do myślenia ta ilość bubli charakterologicznych pałętająca się w roli bohaterów drugoplanowych i prawie pierwszoplanowych. 

Tytułowe wiedźmy to redaktorki-recenzentki Agencji wydawniczej Tercet. Trzy początkowo, potem cztery, do nich liczony jako skład sekretarek, facet robiący za sekretarkę ale i za szeroko pojętą ochronę i pomoc.  Na jego cześć obrazek męski szalony wśród babskich szalonych.

One oczywiście, te wiedźmy, są stawiane w kontrze do osób szkodliwych. Są intensywne, prostolinijne i absolutnie nie wredne. 

Wzdech. 

WIEDŹMY na GIGANCIE

WIEDŹMY na WAKACJACH

WIEDŹMY w OPAŁACH

WIEDŹMY na TROPIE.

Wzdech był, bo jednak wychodzi mi co innego po lekturze.  

Wracając do porównania z owockiem, cykl jest koszyczkiem kiwi takich z posmakiem chemii, jeszcze jadalnych. Smak kiwi ciągle jest, wyziera spod chemiczności.  Ostatnio wydany tom już niejadalny. Trujący jest, uczulający przynajmniej mnie. Za dużo wredoty wyzierającej z fabuły, za dużo załatwiania prywatnych ans. 

Wiedźmy mają do czynienia ze  środowiskiem, gdzie o przypadki osobowości "trudnych" łatwo, narcyze, egomani, zazdrośnicy i plotkarze, norma, każdy w jakimś stopniu tymi stronami osobowości dysponuje, z tym że u jednych jest to pojedyncze zdanie w charakterystyce, u innych cecha główna a cała reszta cech to drobna notatka na marginesie. Bywa.  One w kontrze do tych patologii, tak chce autorka. 

Rozwój fabuły jednak taki, że te powieściowe wiedźmy stawiane w kontrze do "trudnych" - same są "trudne". Czyli wredne. Coś słuszne porzekadło o widzianym w oku bliźniego źdźble, a nie widzianej belce we własnym.  Niby zrozumiałe, jedno oko nieczynne przez belkę, a drugie patrzy do przodu, gdyby był zez zbieżny belka byłaby widziana, ale takiego nie ma. Jest patrzenie na cudze źdźbło, być może jednak zezem rozbieżnym.  A z boku widać tę belkę-wredotę, i zdziwienie jest że posiadacz belki uważa że sam jest wolny od wsadu. 

Bo.

Ta Strzyga Bagienna to mimo zmiany personaliów jedna z Wiedźm z początkowego składu, z trzech pierwszych tomów cyklu. Tym razem charakter bardzo czarny i pojechanie po tym charakterze bez litości. W tym pojechaniu jest tyle wredoty, że znacznie bardziej wredna od Strzygi Bagiennej (Anki Klejnik/Adeli Bagnik) wydaje mi się autorka. I wiedźmy przy okazji. 

Przegięcie.

Ona opędza się od kojarzenia bohaterek z rzeczywistymi osobami, ale literackie treści są takie, że nie da się nie odnieść ich do realnych osób. Pierwowzorem literackiej agencji Tercet jest/był portal recenzencki "Książka zamiast kwiatka".  Istnieje wciąż, a cykl o wiedźmach nie usiłuje nawet udawać że się do niego nie odnosi - literacka agencja Tercet też zajmuje się recenzjami i ma portal z nimi. Kursywą bohaterowie wzorowani na podstawie rzeczywistych osób. A recenzencki portal literackich wiedźm to Książka dla Ciebie. 

Założycielem i naczelną portalu jest Grażyna Strumiłowska Maja Potoczek. Współpracownikiem jest od lat długich Małgorzata Kursa Gośka Knypek, od lat kilku Ida Frankowska i od niedawna Agata Pluta-Kaczor. Czyli Ida Frankowska i Agata Pliszka zwana Ptaszkiem.

Przez całe lata recenzentką na nim była Anna Klejzerowicz Anka Klejnik/Adela Bagnik/Strzyga Bagienna, w pierwszych trzech tomach Anka Klejnik, w ostatnim  Adela Bagnik vel Strzyga Bagienna, fabuła nie pozostawia złudzeń, zmiana personaliów głupia, to ta sama osoba i ostatni tom pojechał po byłej koleżance. Brzydko. Wrednie.

Prawdopodobnie pani Annie Klejzerowicz też może być przykro. Mam jednak podejrzenia, że wredota autorki i cyklu nie będzie dla niej ani zaskoczeniem ani też odkryciem. 

Przykre, bo cała seria ma poboczne smaczki bardzo przyjemne, pochłaniałam zachłannie ze względu na nie, niezbyt zwracając uwagę na obfitość osobniczych patologii objawianych w środowisku piszących.  

Przyszło mi oczywiście do głowy, że być może porachunki z byłą koleżanką słuszne, ale stanowczo wolałabym by były poza książką. 

Po lekturze ostatniego tomu w momencie autorka spadła z mojej górnej półki. Z łomotem.

I po taki chemiczny gniotek był spacerek po którym przymusowe wyro....

Jako długoletni pochłaniacz kiwi, bardzo uparty w tropieniu "ile kiwi jest w kiwi", być może będę kupować dalej twory pani Kursy, ostatecznie od lat kupuję wszystko co wychodzi nielicznych autorów, ona weszła do tego koszyka. Prawda, wśród dzieł innego autorstwa też bywają takie które kupowanego koszykowego autora obrzydzają, nawet Chmielewska popełniła "Gwałt", Koontz "Intensywność", a Agata Christie jako Mary Westmacott zupełnie niestrawna. Kwestia kolejności trafiania, gdyby "Gwałt" Chmielewskiej lub cokolwiek Agaty Christie w wersji Mary Westmacott były pierwszymi przeczytanymi książkami autorek, w życiu nie sięgnęłabym po jakiekolwiek inne ich autorstwa. Tak jak nie sięgnę po nic Jacka Dukaja, może kwestia pierwszego fatalnego trafienia, trudno, sprawdzać nie będę. 

W każdym razie, w związku z ostatnim tytułem cyklu "Wiedźmy", jednak nie polecę ani tytułu, ani cyklu. Co do autorki, to jeszcze pomyślę, Agata Christie to nie tylko Mary Westmacott. 

Swoją drogą, to wytwory niektórych autorów są jak peany na cześć cech, których na co dzień autorom brakuje. Krętaczem pierwszej wody był Karol May, a jego Winnetou podnosi prostolinijność, uczciwość, honor do wartości nadrzędnej. Zdarza się że zimny i nieczuły ojciec lub pragmatyczna egoistka nie umiejąca nic nikomu dać piszą książki dla dzieci emanujące ciepłem i czytane przez pokolenia. Kubuś Puchatek, Mary Poppins miały właśnie takich autorów, a człek sobie wyobraża, że jak książka miła to i autor miły. Niekoniecznie.   

Niekoniecznie też książki odbierane przez nas pozytywnie są tak odbierane przez wszystkich. Czy wiesz Czytaczu, że całkiem niedawno trafiłam na twarzoku na profil zatytułowany "Małgorzata Musierowicz zniszczyła mi życie"? Półpoważnie i poważnie jest to prowadzony profil, są wątki i bohaterowie odbierani pozytywnie, ale też bywa, że demaskuje on szkodliwe schematy, ukryte w fabułach pani Musierowicz. Okazuje się że po analizie przeprowadzonej na profilu i ja skłaniam się do zdania, że może niekoniecznie szkodliwe te schematy, ale jednak niezbyt że są schematy.

W dodatku muzycznym Wiedźma w lepszym gatunku, była już kiedyś, ale ona jest w tak dobrym gatunku, że może się kiedyś jeszcze pojawić jako wiedźma. Wzorcowa.  Ilustruje posta nie okładka nabytej książczyny, a obrazki o zachowaniach różnych.  W dupie mają cudze opinie ci zachowujący się na obrazkach. Jedna pani dosłownie ma pieska. 

Pisała R R

czwartek, 18 stycznia 2024

Notatka 544 spacerek

Przez ostatnie trzy dni było słabowanie, zaleganie, spanie na potęgę i generalne nierobstwo bo każde "róbstwo" wywoływało skrzywienia i jęki. Tak jak smarkanie i kaszelek. Żeberka, ot co, jeszcze dokopują i wcale im się nie śni żeby przestać. Wyjścia z chałupy ograniczone do absolutnie niezbędnych. 

Dziś się to odmieniło, był spacerek w intencji lektur, wypożyczonych i kupionej. Biblioteki i księgarnia w galerii. Późno przyszła na srajtfon informacja że zamówiona lektura czeka na mnie w księgarni, dlatego też liczyłam się tym, że spacer będzie wieczorny, ale paru rzeczy nie przewidziałam.  Kiedy wychodziłam z chałupy topniał brudny śnieg, nie piździło, nawet było coś w rodzaju słonecznych smug na zachodnim niebie, pogoda wymarzona dla cherlaka, który dopiero co wygrzebał się z wyra. Ale się odmieniło, z okien widziałam to co opisałam, przy wyjściu okazało się że śnieży. I dmie. Krótka chwilka i już biało. 




Skoro wyszłam, trudno, odwalę spacerek, ale z podwózką tramwajem do centrum. U góry cykanki okolic skrzyżowania alei i linii tramwajowej.

Piździło, uparcie padało drobnym białym, lepiło się to białe do butów tworząc dodatkowe obcasy, do twarzy ograniczając widoczność, do wszystkiego na mnie robiąc ze mnie starawą Śnieżynkę. Tak że po pierwsze spacerek zrobił się co nieco trudny, po drugie szok przy oddawaniu książek, wyjęłam je z torby razem z porcją śniegu. Pierwszy raz takie coś, tak kręciło białym że wkręciło białe do torby, a ona nie daje dużych możliwości. Przestałam się dziwić że mam śnieg za szalikiem. W tej sytuacji nic nie wypożyczyłam, podreptałam za to po kupioną netowo, skrótami, co trochę tupiąc by pozbyć się rosnących pod butami platform. 











Do galerii dotarłam ciągle w charakterze starawej Śnieżynki, co prawda już ze skórą ze skóry, ale za to w szatkach zdecydowanie bardziej śnieżnych, zwłaszcza z przodu.

Załatwione, jest książka. Nic szczególnie cudnego, po prostu kolejny tom kupowanej serii o Wiedźmach Małgorzaty Kursy.
Jeden sklep zwizytowany pospiesznie, a w nim zauważone coś, co może okazać się istotne dla moich planowanych ubabrań.


I powrót. Paw przed galerią. 



Autobus. Dom. Pisanie by był pretekst do posiedzenia i odzipniecia. Taki spacerek-pipcium, a wymaga.  Ale już pora się ruszyć, choć baaardzo mi się nie chce. Futra, więc trzeba. A potem wyro. 

Pisała R.R.

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Notatka 543 kupa mięci po garażówce

Ku pamięci, inaczej dzieląc literki. Po garażówce. W grudniu się nie załapałyśmy, w styczniu się udało. 

Post pisany wczoraj, pary starczyło mi na pisanie, a brakło na dodanie obrazków. Posta zdobią foty znaleźnych skarbów, część wróciła z garażówki, część dopiero na takiej zadebiutuje.


Piszę, bo mimo zmęczenia, a może przez zmęczenie nie mogę zasnąć. Powinnam, nie spałam w nocy z soboty na niedzielę, a nie mogę. Bardzo jestem złachana, bardzo. Może jak popiszę to mnie zmorzy.  

Gdyby nie to złachanie byłabym bardzo zadowolona.  I pewnie będę jak się wyśpię, pogoję, wypocznę. 

Najpierw to, co miało wpływ na złachanie, a czego mogłam uniknąć. Chyba mogłam. 

Ku pamięci.

1. Nie jeść nigdy sałatki ani żadnego ciasta u M, a najlepiej niczego nie jeść u M. Przenigdy, każdy wykręt jest dopuszczalny żeby uniknąć konsumpcji efektów kulinarnych działań mamusi M.  Trzeba obmyślić wykręt, bo zwykłe odpowiedzi w stylu "dziękuję, ale nie" nie działają. Co by to mogło być? Najlepiej powód długotrwały i jeden, łatwiej będzie mi go zapamiętać i go zakodować mamusi M że NIE. Tylko że M u mnie jada...  

Tak Czytaczu, bezsenna noc zawdzięczana sałatce z selerem-ananasem-szynką z autorskim majonezem mamusi M.  A może ciastu z galaretką? Nie, to ta sałatka. Nie dość że niedobra, to jeszcze szkodliwa. Wszystko niedobre.  Najgorsze, że przepis na sałatkę dałam ja.   Ech. Nie przypuszczałam że można tak ją zepsuć. A można, wystarczy tylko usunąć sól, cukier, walnąć za to dwie łychy ziółek na trawienie (to gorzkie w nich, co to mogło być?), co konserwowe zastąpić gotowanym bez soli i jednak nie dogotowanym, porąbać wszystko na w porywach blisko dwucentymetrowe kostki (żucie i gryzienie jest ZDROWE), wymieszać z domowej roboty mazidłem zamiast z  gotowym majonezem i już.  Gotowe. Samo szczęście i jeszcze usłyszałam że specjalnie dla mnie moja sałatka i moje ciasto.  O cieście to już wstyd pisać, fakt, też kiedyś dałam przepis, a zupełnie mu nie posłużyła wersja wytrawna bez cukru i zlekceważenie sposobu wykonania - co dało gruby zakalec. Ela pewnie to samo przeżywała co ja, na jej cześć pasztet z  cieciorki, też walory smakowe miał ujemne. I to wszystko niby nasze, taaa. Moja to na pewno była noc w towarzystwie kibla. 

Najgorsze po raz drugi, że to wszystko z sercem i najlepszymi intencjami, bo zdrowsze i na pewno będziemy wolały takie zdrowe. Nie ma chyba uprzejmej formy żeby powiedzieć że jednak nie. Więc jadłyśmy, a niech to.  O co zakład że Ela też musiała warować przy kiblu? Niech Ci się Czytaczu nie wydaje że jestem złośliwa i przesadzam. Nie jadłeś i mam nadzieję że nigdy nie będziesz musiał jeść czegoś takiego. W zdumienie wprawia mnie że można się przystosować, M je i żyje oraz nie narzeka, ale jakie zdanie tak naprawdę ma o jedzeniu wsysanym u mnie? Ja solę, słodzę, nie stronię od konserwantów w konserwowych jak już się na nie zdecyduję i nie upieram się przy własnoręcznej produkcji majonezu czy galaretek. Oraz nie cuduję z tłuszczami, dla mnie masło lepsze od najzdrowszej sercowej margaryny.  Podobno są ludzie o smaku tzw. pierwotnym. Dla nich sól i cukier to trauma. Mama M ma taki? A M? 

Spałam w sumie z dwie-trzy godziny, z tego godzinę ciągiem. Sałatka, moja podobno.

2. Nie zakładać więcej granatowych skarpetek, ten jeden jedyny raz starczy. No, to można skreślić, wywaliłam nowiutkie dziadostwo. Nie trzeba pamiętać. Żeby to jeszcze wiedzieć jaki do licha one miały skład dzianiny, żeby nie kupować. Najgorsze że w dotyku były milusie, nic nie zapowiadało że tak dogodzą. 

3. nie pchać wściekle obciążonego wózeczka po śniegu. Kółka się nie sprawdzają na słabo odśnieżonym. Ten akurat punkt może mieć trudności z realizacją, jeśli za miesiąc też będzie śnieg. W każdym razie przy  transporcie ciężarów wozeczkiem po śniegu ma miejsce taki wysiłek, tyle on trwa, że należy się na to nastawić. Chodzić intensywnie na siłownię i wyjść z chałupy godzinę wcześniej. Przynajmniej.

4. Jak upadać to na miękkie. Najlepiej nie upadać wcale. Nawet jeśli to nie są typowe zaglebienia, to skutki nagłego styku ciałka z twardym są bolesne. Tyłek był nie tak dawno, może jak zapiszę to się zakoduje że NIE UPADAĆ. Owszem, jak na razie nie ma długotrwałych skutków, mijają, ale kiedyś upadki mogą dać gorsze efekty niż boloki przez kwartał, miesiąc, tydzień, dzień. Nie upadać. 

5. Sprawdzić czy w domu jest kawa. Mieć kawę. 

Może będę tryskać od razu zadowoleniem z garażówki jeśli zastosuję powyżej wymienione. 

Bo za miesiąc też chcę wziąć udział. Asia też chętna, ciągle jeszcze ma co sprzedawać, ciuszki, torebki, duperelki, obrazki. Ja też mam z czym. Towarem głównym były książki wywalone koło pojemnika na papier. Dużo jeszcze mam. Góra tego mokła na trawniku, obracałam dwa razy z torbiszczami które ledwo niosłam. Zabrałam wszystko co nie było doszczętnie przemoczone, bez dzielenia na to co lubię lub nie. W domu się okazało, że razem z zasobami domowej biblioteczki wywalajacy wywalił wypożyczone dwie biblioteczne, z placówki dosyć odległej - więc jeszcze ich nie odniosłam. Możliwe że jeszcze coś bibliotecznego było w zostawionych rozmoczonych. Dlatego wózek był tak ciężki, zabrałam na garażówkę książki dziecięce, trochę sensacji i wszystkie religijne,  w tym kilkanaście religijnych wydanych przed drugą wojną światową. Wszystkie w czarnym płócienku z tłoczonymi złotymi literkami na okładkach, na ciężkim kremowym papierze. Najpiękniejsza, najbogaciej ilustrowana była ta o Franciszku Xsawerym, świętym co działał w egzotycznych krainach. Ilustrator sobie nie pożałował egzotyki a wydawca dołożył do tego luksusu złocąc brzegi kart, dając piękną wyklejkę i wstążeczkę-zakładkę oraz stylizując wytłoczeniami okładkę na skórzaną. W 1932 roku wydana, i tak sobie myślę że było to jakieś wydanie unikatowe, bo w necie nie ma takiego. Poszły wszystkie, antykwariusz zabrał w momencie i nie kłóciłam się co do innej ceny za Franciszka Xsawerego, bo pierwsza strona wycięta do połowy-pewnie była dedykacja lub dane właściciela, okładka z zaciekiem po suszeniu. Oczywiście że tanio sprzedałam, kosztowały mnie tylko tachanie do chałupy i zabawę z dosuszaniem. Ale wiesz Czytaczu, książki to dobro z którego wyrzucaniem nie umiem się pogodzić, nie godzi się traktować ich jak śmieci. Owszem, był czas że wydawano je tak, że po jednym czytaniu były rozsypującym się śmieciem, treść śmieciem nie bywała, choć zdarzało się że część nakładu miała od nowości puste niezadrukowane strony, części brakowało lub był ich nadmiar. 

Tym razem zabrałam prawie wyłącznie to, co wyrzucane w śmieci, a raczej zostawiane w torbach i pudełkach koło śmieci. Bo zaglądanie do tych opakowań weszło mi już chyba w nałóg, tak jak zerkanie do pojemników z napisami szkło-plastik/metal-papier. Obok książek lana z aluminium wymyślna patera - wielki wywijas podobny w kształcie do znaku zapytania na ciasteczka-owoce-orzechy-cukierki,  tak wielki że pomieściłby wszystkie podane łakocie. I cztery filiżanki z falbaniastymi spodkami, szklane-dmuchane, wytwornie baniaste i śliwkowe ze szklanymi ślimaczkami-uchwytami.  I jeszcze zdekompletowane sztućce, trzy misie z metkami, zabawkowy wózek dla lalki z lalką, maskotki z Epoki lodowcowej, Krainy Lodu, świnki Pepy. Nowiutkie i ani razu nie włożone pastelowe różowe kalosze w granatowe groszki. Skąd wiem że nienoszone? Ano z metki-metryczki producenta, tak sprytnie doczepionej że założenie wymagałoby jej zerwania (w tym samym pudle kaloszki równie nowe, mój rozmiar, krótkie i zgrabne oraz w kolorze khaki. Moje. Będę nosić). Poszła część książek, wiewiór z Epoki Lodowcowej, filiżanki, patera, część sztućców, kaloszki. Te ostatnie zostały kupione z kwikiem szczęścia i niewiary że za dwie dychy.... No. 

Wywalone rupiecie i zawadzacze, taaa...

Obiektywnie patrząc, to wszystko takie jest, dla jednych niechciane, zawadzające, niepotrzebne, dla innych wręcz przeciwnie.

Wiesz Czytaczu od czego się zaczęło to moje baczne przyglądanie się temu co ludzie wyrzucają? Od lat chodziłam na targi staroci, do ciucholandów, przyglądałam się ryneczkowym stoiskom z badziewiem, ale to nie stąd. Śmieć to śmieć, tak było, teraz nie każdy śmieć to śmieć. 

Od maskotki-pluszaka widzianego jako zostawiona pod śmietnikiem sztuka nówka nieśmigana. Szokujące, bo tak nowa, droga, nietypowa. Codziennie mijana przynajmniej dwa razy. Nie zbierałam nigdy pluszaków i maskotek, jedna wykochana od dzieciństwa małpka mi wystarczyła. Ale te ileś tam lat temu uroda i pełen wdzięku realizm zostawionej maskotki mnie powalił, buldożek to był, mięciutko się układający i tak realistyczny że byłam pewna że jest  żywy, wstrząs za każdym uchwyceniem go kątem oka. Zachwycił mnie. Ale nie wzięłam, nawet przez ułamek sekundy o tym nie pomyślałam. I potem patrzyłam jak zostaje stopniowo świniony, niszczony, przygniatany zwalanymi na niego rupieciami i workami, rozpruty stłuczoną szybą. Był to jakiś rodzaj traumy, ten śliczny zwierzaczek został wywalony bo już niekochany, żywe zwierzaczki mają czasem szansę na drugi dom, on jej nie dostał. A był tak ładny, tak nietypowy, potem dopiero i z rzadka zaczęły się pojawiać u nas mięciutkie maskotki, ale te z pełnym wdzięku realizmem nadal są rzadkie. Raz spotkałam pluszowego kruka w ciucholandzie, wypisz wymaluj jak z Czarownicy. Też wdzięk i miękkość oraz realizm w pełni docenione przez obdarowaną młodą wielbicielkę Czarownicy. Teraz ten piesek, na żywo jest super, przytulny i wdzięczny, mięciutki, ale to już nie klasa arcymistrzowska. 

Po buldożku zaczęłam patrzeć. I widzieć potencjał odrzutów. Od nie tak dawna je zabieram i daję im szansę. Pierwszy raz to było może rok po buldożku, ta szafka powstała. Od jeszcze bardziej niedawna zabieram także te, co mają potencjał, ale dla kogoś innego. Kilka powędrowało do Bobusiów, ostatnio trzy kontakty podtynkowe, dizajnerskie, kompletne i nowiutkie, przy najbliższym wyjeździe zostaną uszczęliwieni metalowym czarnym zamykanym magnetycznie chlebakiem, u nich sprzęt potrzebny bo myszy w domu bez Fotki coraz bardziej bezczelne.  Chlebak nówka, jak z katalogu. Do tego łazienkowy kosz na śmieci, komplet do łazienkowej szafki-komódki, nawet kolor pasuje. Do mojej koleżanki, z jej transportem, trafił latem tarasowy fotel, stoliczek do niego, wielki metalowy świecznik, też zdobiący taras.  Kłopot był, bo ona jeździ jarriską, trzeba było rodzinnej mobilizacji by przewieźć, pal diabli stoliczek i świecznik, fotel był potęgą.  Ale się udało, choć przewożący pyskował. Pomalowała wszystko na jasny zgaszony granat i nie wiem jakie zdanie ma pyskujący, ważne że koleżance się podoba. Mnie też, co mniej ważne. 

Teraz sprzedaję. Ja mam dodatkowy grosz, rupieć nie staje się śmieciem a czymś potrzebnym i chcianym, fajnym.

I cieszy mnie że ludzie się cieszą. 

I cieszy zarobek. Uważam że należny, za znalezienie, czyszczenie, pranie i mycie- czasem bardzo potrzebne, częściej symboliczne, transport i stanie nad płachtą ze sprzedawanym. Tanio. 

Tym razem było ludno, impreza była wypasiona. Ludzie jacyś tacy tym razem sami fajni. Łącznie z przebierającymi w Asinych kubkach obcojęzycznymi facetami.

Ale czemu te imprezy zawsze takie...... Z kiksami?

To że bezsenna noc, to już wiesz. Adrenalina przy transporcie była tym razem w takiej ilości, że cała impreza była na przytomnie. Ale niezbyt szczęśliwie. Pchając ten mój transport przez śnieg przy jednym z podważań wózka bo krawężnik, któryś tam kolejny, poślizgnęłam się. Upadek był na rączkę wózka, trafiło na żebra. Dużo mówi o ciężarze ładunku i wytrzymałości wózeczka fakt że się nie wywalił razem ze mną. I nie połamał. A ja w kurtce rozpiętej, bo od ciągania i pchania dobra pot mnie zalewał. Nagle schylanie się, dźwiganie, nawet głębszy oddech to rzecz niepożądana. Ponieważ transport przez śnieg był długi, a Asia zawsze dociera ciut później, "nasze" miejsce przy ławkach już było zajęte, nie było gdzie usiąść i cała impreza na stojąco.  Owszem, byłyśmy zajęte, niezbyt zwraca się uwagę na dyskomforty, do pewnego momentu się nie zwraca. Nogi, stopy zaczęły mi dokopywać obok żeber, piec. O prawie piętnastej już miałam zupełnie dosyć, pakowania odwaliłam przy zaciśniętych ząbkach, Asia pomogła. Ona jeszcze by została, ale widziała że lada moment padnę.   Na nóżkach bardzo już obolałych dotarłam do domu. Było z jednej strony o wiele łatwiej, ciężar do pchania mniejszy, białe podtopniało i zmiękło, no ale nogi coś pracować nie chciały i te żebra, bezpośrednio po upadku bolały mniej... Ale dałam radę. Jakoś, z myślą że zaraz uwolnię stopy, napiję się kawy, odsapnę i może coś zjem.

W domu się okazało że druga zapasowa paczka kawy była właśnie zużyta, nie ma. Tylko myśl o kawie pozwoliła mi dotrzeć do domu, a tu nie ma.

Owszem, rano piłam, ale nie przeżyję bez kawy.  Nawet obiadu nie zrobię i nie zjem, musi być. Więc krótka obróbka futer i po kawę. Nie ma. Więc dalej na tych moich spuchlakach. Kupiłam trzy kilometry dalej, wróciłam, ściągnęłam buty i skarpety i od razu przestałam się dziwić piekącym i bolącym stopom. Że puchną to normalka, od stania przez ponad pięć godzin mają prawo. Odparzone wszędzie gdzie się da na miejscach styku but-skarpetka-skóra, rozlanymi plackami. Na biało-bąblasto-wodniasto-ropiasto.

Rozkładana metalowa skrzyneczka, też łup, akurat na zbierane sztućce i kuchenne narządka

Tu częściowo rozłożona, po lewej sześć noży z bardzo dziwnym trzonkiem, pierwszy raz się spotykam z takimi.


*
*
Następny dzień. Jestem zadowolona. Kasa policzona, przybyły dwie stówy, mniej boli, stopy sklęsły, bąble już płaskie. Mniej zadowalające, że z nosa mi leci, ale jak się nie pogorszy to da się przeżyć. 

Sprzedane:
- religijne książki, te stare
- cztery inne, Sołżenicyn, Oto jest Kasia i album Disneya z Krainy Lodu, Instrukcja obsługi kota - ta ostatnia moja, domowa.
- szklana metalizowana na bardzo srebrno skarbonka w kształcie ananasa
- kaloszki w groszki, kwik szczęścia nabywczyni wybitny
- amatorski olejny obrazek bez ramy, amatorski, ale bezbłędny kolorystycznie i kompozycyjnie, kremowe tulipany, w wazonie na tle zasłony, na obrusiku jeden płatek tulipana, mocno uproszczone kształty i wazonik to uproszczony nietrafnie. W. Wielgosz zmalował kolorystycznie-ślicznie. Pastelowe zielenie, zgaszone róże obrusika, kremy i ciepłe szarości. Gdyby nie fatalny stan blejtramu i napięcia podobrazia, gdyby nie to, że obraz wymagał godzin dłubania przy doprowadzaniu go do porządku, czyli przeniesienia go na nowy, nietypowy w rozmiarach blejtram, życzyłabym sobie za niego dużo więcej niż dwadzieścia złotych. O ile bym go sprzedawała. Podobał mi się.
- maskotki, dwa pieski w czapkach, wiewiór z Epoki Lodowcowej, kupiona dla pieska
piszcząca niebieska żyrafka, bananek i marchewka z biedronkowych warzywek, zabawka edukacyjna ze świata świnki Pepy.
- szklane filiżanki ze spodeczkami
- metalowa wymyślna patera-byk
- ścienny owalny zegar na baterię, sam plastik, ale ładny i sprawny
- ruski dziadek do orzechów, znaleziony identyczny jak mój domowy służący mi od dziesięcioleci solidny radziecki wytwór, sztućce, jedenaście sztuk za osiem złotych i tu zdziwienie, bo akurat one zniszczone i dla mnie nieładne, a noże wyjątkowo do dupy. Dla gościa ważny był wzór, wygrzebał wszystkie. 
- moje klipsiki ze stali chirurgicznej, czerwone szlifowane kwadraciki-rombiki w ramkach ze stali. Noszone raz, na imprezie dla której były kupione.

Tyle pamiętam. Jeszcze coś pewnie poszło...



A dzisiaj. Dzisiaj pozbierane z betonu śmietnika takie łupy, już wstępnie opłukane. 
Garażówka powinna być codziennie.





Dodatkowo stalowy garnek, ktoś wolał wywalić ponad pół stówy, bo garnek z tych porządnych, niż doczyścić przypalone. Z pokrywką wywalił, a co się będzie szczypał. Przypalenie nie z tych wybitnych, a garnek po za tym ma bardzo nikłe ślady używania. Zastanowię się czy go po odmyciu nie zatrzymać, mój o takiej samej pojemności o wiele mniej porządny i swoje lata ma. 
Widać że wywalał ktoś, kto za te rzeczy nie płacił, może ogólnie to stąd ta obfitość wywalanego. Nie zapłacili to nie szanują, tak myślę, może to prezenty, niechciane prezenty lub fanty odziedziczone po nieszanowanych krewnych?  Dlaczego tak piszę? Tych talerzyków było chyba dwanaście, wywalajacy nimi puszczał kaczki po betonie, ocalały trzy, chińskie są. Miseczka angielska, było chyba sześć. Zbieram porcelany w cebulowe kobaltowe wzory, tu o mało mnie szlag nie trafił jak zobaczyłam skorupy takich, z talerzy. Skorup po kostki. Nie chciało się dojść do pojemnika, lepiej było ciskać. To już moje futra są bardziej cywilizowane, tłuką ceramikę namiętnie, ale zniszczenie jest przy okazji, a nie celem samym w sobie 

Ja chyba nie z tej planety. Po mojemu, to marnie skończymy jeśli nie będzie szacunku dla wytworów ludzkich, nic nie da żadne oszczędzanie wody, energii, paliwa. Żadne apele.  Za dużo się marnuje. To wszystko przecież z nieba nie zleciało, przy powstaniu część dóbr Ziemi została bezpowrotnie zużyta. Nie odrośnie, a w zamian za zużyte dajemy plastik, skorupy, dziadostwo. I tyle tego wciąż powstaje, wciąż na nowych surowcach. Bo moda, za sekundę won bo mnie zbędne i gówno ma do rzeczy że komuś nie.  Skala potworna.

Jak wytwarzać, to rzeczy naprawdę niezbędne, na tyle piękne i trwałe by doceniły ich użyteczność i urodę następne pokolenia.  Tak ludzkość działała przez tysiąclecia, to co się dzieje, to jest aberracja, mody były, ale np. każda szmata była przerabiana na papier. Teraz aberracja, tak myślę.  Te biedronkowe warzywka, ręcznie szyte, wściekle pożądane, najładniejsze z biedronkowych pluszaków, i co, już be? No be, dzieci podrosły i won do śmieci hurtem wszystko. Zabawki nawet rozumiem, ale cała reszta? Marnie skończymy, to pewne, przecież ta chwilowa użyteczność przedmiotów  i  ich wywalanie są świadectwem szerszego zjawiska. Za dobrze nam?



Ku pamięci pisała R.R.