Czytają

niedziela, 1 sierpnia 2021

Notatka 358 po świństwie, raport

Post egotyczny.  Notatka właściwie dla mnie samej, podsumowująca niezły stan po badaniach. Nie takie częste u mnie badania, więc trzeba. 


Rozliczyłam w końcu pakiet covidowy do końca. Za sobą mam drugą turę badań. Jest nieźle, nawet z płucami o wiele lepiej. Miałam rację, one się leczą, zrosty mniejsze, nie ma już aż tak wielkich pozostałości stanów zapalnych.  Serce też lepiej.  Tyle mechanika miękka, wykazana badaniami. Owszem organizm nie za mocny, forma wraca cholernie wolno. Ale co chcę to robię, tyle tylko że płacę za to chcenie-robienie większym zmęczeniem z którego trudniej się otrzepać. Ogólnie to nadal łatwo się męczę, ale ach, jest potężna różnica na plus, przecież gdy opadła adrenalina to puch bezsilny był ze mnie..... To łatwo przychodzące zmęczenie być może  sprawą wieku, obecnie i zmiany ciśnień dokopują bardziej. Czy to możliwe, że zmienia mi się na stare lata? Całe życie niskociśnieniowiec na skraju nieżycia, a coś ostatnio ... Kołownik i kręcioła częste, ale przy dobrym samopoczuciu ciśnienie mam  wyższe niż kiedyś. No i błędnik daje o sobie znać delikatnie bez żadnego ciśnienia i dobrze że delikatnie.  Uważam że jest nieźle, organy miękkie dają radę. Jedynie nie rozliczona mammografia, wyniki mają być w połowie sierpnia. 


Gorzej z konstrukcją, czyli kręgosłupem i ogólnie kośćmi. Kości nagryzione z lekka, ku mojemu osłupieniu nie kwalifikują się na terapię. "Pani przyjdzie za rok, widać że są uszczerbki, coś się dzieje, ale na leczenie się nie kwalifikuje" Acha, leczą tylko ciężko chorych. Na pytanie co mogę zrobić by poprawić stan kości i by nie było leczenia, wzruszenie ramion. "Pani poczyta". Zatkało mnie.  Kurna, co jest? Czytać umiem. Nawet ze zrozumieniem, ale to nie ja siedzę w fachowej literaturze i terapiach.  Nie dziwię się już powodzeniu paraleków, paraterapii i upartemu pochłanianiu ton pseudoleczniczych preparatów. Nie pierwsza to osoba medyczna, która nie leczy, ślad po takiej leczącej-nieleczacej pani dermatolog noszę na nodze od kilku lat, kościom nie daruję.   Poczytam, nie ma bata, nie będzie kuracji, jeszcze długo nie, jeśli mam coś do powiedzenia w temacie. Mam nadzieję że rozróżnię rozbuchaną fantastykę reklamową od opisów prawdziwego działania specyfików dostępnych bez recepty. 


Inna sprawa to kręgosłup. Pakiet nie przewiduje badań, a nie dzieje się dobrze.  Strzela, coś w nim przeskakuje i chrzęści, na razie nie boli ale przydałoby się porządne badanie co na razie odpuszczam, wyzuło mnie z sił już to dotychczasowe latanie. Materac, poduszka do wymiany, łóżko też aż się prosi,  i uchwyt ułatwiający  wstawanie do zainstalowania. Bo się zdarza po chrabąszczowemu, już nie tak dotkliwie jak było przy zawianiu, ale przyjemne to nie jest. I tu okazuje się, że ten mój szkielet łatwiej funkcjonuje gdy się ruszam, ale broń panie nie dźwigam, po dźwiganiu chrabąszcz murowany.  Jeśli jeszcze kiedyś dostanę większą premię, to wiadomo na co pójdzie. 


Trzecia sprawa, nie zaliczana do części twardych ani miękkich, to włosy. Ruszyły w dal po covidzie, nie ja jedna mam kłopot. Jasna dupa, jak baaardzo mi się nie chce zaczynać jedynej skutecznej w moim wypadku terapii. Bo nawet ona nie daje u mnie rewelacyjnych wyników. Łykanie tabletek typu Biotebal, Skrzypovita itp. powoduje u mnie tyle, że szponami mogę cegły orać, a włosięta wciąż mówią adios. To co u mnie skuteczne, czyli maski z nafty vel rycyny z jajami, upierdliwe nie do pojęcia. Słynny Vax słabo działa,  daje bardzo mikry pozytywny skutek, nie ma porównania z domowymi metodami. A jak się do masek doda drugą upierdliwość, czyli metodą prababć z dobrych domów codzienne szczotkowanie 100 razy w każdym kierunku, to po pół roku widać  bardzo wyraźną poprawę, gęstwa się robi. Za to życie zatrute, przerabiałam, po maskach zmyć je i rozczesać włosy to jest coś do czego nikt przy zdrowych zmysłach się nie wyrywa.  


Ogólnie, przyznaję, nie lubię się z sobą cackać, terapie kończyłabym przy jakiej takiej poprawie, tylko długoletni trening powoduje, że leki wybieram do przewidzianego przez lekarza końca.  

Perspektywa codziennego, do końca życia, łykania specyfików by było dobrze, mnie przeraża. Dobrze że nie muszę, mam szczęście. Każda terapia antybiotykiem to spinka, czy nie zapomnę, no nie mam nawyku. Przeraża też regularne dbanie o urodę typu codzienne kremy, masaże i makijaże. Może i super że makijaży nie mogę, gdybym mogła pewnie bym czuła powinność. Kwestia przyzwyczajenia zapewne, możliwe że sprawa tak zwyczajna jak mycie  się i mycie zębów, ale doprawdy... Codziennie malowidła?! W tych nielicznych razach, gdy się jednak pomalowałam, nie widziałam wstrząsającej poprawy urody, a skutki po makijażu noszonym dłużej niż cztery godziny leczone długo.  Kremy stosowane dłużej niż tydzień lub dwa, też często uczulają, więc nie ma mowy o dużych słoiczkach. I tą metodą kremy wyraźnie upiększają szafki, nie mnie.  Masaże, operacje fryzjerskie w salonie, zwalić to na fachowców, niech dbają?    Bo wątpliwa uroda też jakby se idzie. Taaa. 


Jedna z młodzieńczych przyjaciółek latami walczyła z gronkowcem złocistym otrzymanym w bonusie u kosmetyczki. Nie było kogo pozwać, gabinet szybciutko się zwinął, kuracja trwała upiornie długo, świństwo wracało jak bumerang.  Moja Mama  przez ponad rok chodziła w peruce ołysiawszy po trwałej. Pamiętam, te doświadczenia z drugiej ręki nabyte w młodości spowodowały, że nie czuję żadnej przyjemności jak mi obce ręce robią cokolwiek w okolicach głowy. I szyjki.  Sama też sobie dogodziłam kolorem nakładanym przez fachowca, peruki uniknęłam, ścięte włosy wystarczyły. Jednak raz na całe życie wyleczyłam się z kolorowania włosów ostrą chemią, jeśli już, to musi wystarczyć hna w odmianach, po niej nikt nigdy nie ołysiał.  Kolorystyczną, niszczącą pigment, włosy i cebulki włosów krzywdę zrobił mi nagradzany właściciel  znanego salonu fryzjerskiego. A jak mi było brzydko w odcieniu jaskrawej rudości przeforsowanym przez mistrza! Dodatkowo chyba wyzwalam katastroficzne logoree u fryzjerów i fryzjerek, piekło i szatani, czego to się zawsze nie nasłucham. Ostatnio było sprawozdanie z horroru i okropna, okropna historia bitej sąsiadki, opowiadana z lubością - wyrywałam z tego zakładu ekspresem, przedostatnio liczne teorie spiskowe i kradzieże organów, jeszcze wcześniej też nie było miło. Nigdy.  Najpogodniejsza z historyjek którymi zabawiał mnie fryzjerski stan, to ta młodej fryzjerki o wuju wariacie-furiacie, który robił wstyd całej rodzinie sikając publicznie do noszonej puszki, by potem olać moczem co brzydsze panie. Lub chlustał cieczą w parterowe okna. W domu też nie mieli z nim za wesoło, pobudka gdy nad sobą młoda fryzjerka zobaczyła wuja z nożem wystarczyła by go skierować do leczenia zamkniętego.  Zmartwienie wtedy z dziewczyny tryskało, wuj kończył terapię i dramat co robić, jak się zabezpieczyć w swojej połowie domu, bo wuj nieobliczalny i rozrywki zapewniał godne wielbicieli horroru,  mimo tego że podobno nieagresywny.    Rzeczywiście, wuj istniał, to nie bajeczka, widziałam tego wuja z puszką jakiś rok później, niezbyt prawdopodobne by istniał dubel.   Wytworny chudy i niski pan w wieku późnym, dziarski i żwawy nadzwyczajnie, z puszką po ananasach zawieszoną na szyi na długaśnym sznurku. Przy mnie ruchem siewcy miotał puszką nad żywopłocikiem z berberysu, pryskając nań moczem. No miodzio spotkać takiego, może olać, a pobudki z nożem w rękach świra wolę sobie nie wyobrażać. Biedna rodzina. 


Trudno, tajemnicza siła każe mistrzom nożyczek gadać ponure brednie i ponure prawdy pierwszy raz na oczy widzianej mojej osobie. Tylko fryzjerzy tak ze mną mają, ale i tak niefajnie. Ileż tych zakładów fryzjerskich zaliczyłam,  zawsze to samo i nic nie pomaga że bardzo się staram nie wchodzić w dialog. W pamięci tkwią mi zawsze te opowieści długo, a już wuj-wariat zapisany na mur. 

Pozostaje cięcie kudłów we własnym zakresie. I ratowanie, bo coraz mniej ich. Ach te włosy. Zmora. Jednak nie chcę być łysa, ale nie chcę też  upierdliwości kuracyjnej.   Na razie kupiona rycyna w ilości 10-ciu buteleczek i łypię na nią bardzo ponuro. No nie chce mi się. Bardzo mi się nie chce. 

Posta zdobią foty z wizyty u Bobusiów i zielonego (upojnie pachnie liliami), oraz piosenka o niechceniu w innym temacie. Ale bliskim. Teledysk rewelacyjny wg. mnie, a muzyka łazi za ludziem długo. 


R.R. pisała.

niedziela, 25 lipca 2021

Notatka 357 bo miałam pomysła


Już jestem wyparzona, kleszcze nie zdążyły się weżreć, a przyniosłam na sobie przynajmniej dwa.  Łeb umyty, ciuchy zalane wrzątkiem stygną, jutro będzie chodzić pralka.. Późna kolacja zjedzona,  futerka nakarmione i mniej więcej wykochane. Gacuś zawsze się daje łatwiej wygłaskać i wypieścić, to zawistny Jacuś i Felunio wymagają wiecej. Kochany  Feluś zaaresztował mi rękę, tuląc się do piszącej, Jacuś krąży jak rekin koło szalupy, a Gacuś zadowolony zajął już nocną miejcówkę na wyrku. Dołączę do niego po pisaninie i wypieszczeniu niedopieszczonych. 

Znów było tyractwo, przyszły roślinki do cienia, trzeba było posadzić. Gdyż albowiem ponieważ trzy tygodnie temu miałam pomysła na cienisty zakątek, i uznałam że niezły. Jest w trakcie realizacji, mnóstwo jeszcze do zrobienia, do okiełznania bluszcz, kamole trzeba unieruchomić i niestety, niestety jeszcze domówić parę sztuk jednej roslinki. Jedna to mało. Houstonia błękitna się zowie, kwitnąca powyżej, ale jakże śliczna jak nie kwitnie.... A wszystko dlatego, że przestała mi się podobać "ścieżka" dzieląca cieniste od mniej więcej słonecznego. Wymyśliłam, że puszczę na niej zadarniacze, tak by uzyskać efekt zarośniętej powierzchni stawu. Miały być betonowe belki imitujące deski dziurawego pomostu, ale napatoczyły się odłamy kiedyś tam robionej na gołą ziemię wylewki pod ławkę. Wylewanej jeszcze przez poprzednich właścicieli. Dwa tygodnie temu wyrywałam spod darni. Sporo czasu jeszcze upłynie zanim będzie właściwy efekt, niestety nie będzie to dziurawy pomost nad zarośniętym stawem. Może kiedyś.  A może alternatywnie, zamiast belek czy obecnych chwiejnych kawałków betonowych płyt płaskie powierzchnie idealnie wypoziomowane, pokryte lustrzaną niebieskawą folią, zabezpieczone żywicą przed mrozem.... Udawałyby lustro wody. Stałe pozostaje udawanie zarośniętego stawu.

Oprócz houstonii ślicznie imitującej rzęsę, w konkursie-eksperymencie na udawacza zarośniętego lustra wody udział biorą: 

Pragnia syberyjska, floks kanadyjski, miodunka dwa rodzaje, tymczasowo pierwiosnki robiące za salwinię. Dojdzie jeszcze kostrzewa niedźwiedzie futro.

Pragnia syberyjska.


Floks kanadyjski. Nie ukrywam, że jestem w roślinie zakochana. A jak się okazało, że ona lepiej rośnie w cieniu, oraz że po przycięciu kwiatów robi śliczne niziutkie kępy, to przepadło. Musiał być. Okresowo zdaje się że to niby mokre będzie wściekle kwitło, mam nadzieję, że nie wszystko na raz. 



Miodunki.




Kostrzewa Gautiera "niedźwiedzie futro"


Zamiast kostrzewy czy floksa powinno być dużo czegoś bardziej płaskiego, np. karmnika ościstego, ale nie wiedzieć czemu u mnie nie rośnie, testowałam.


Ciekawe co wygra, "mokrość" powinna być mało mozaikowa, bardziej jednorodna. Houstonia i floks krótkowieczne, tak jak i pierwiosnki. Pierwiosnki dzielę bezboleśnie, houstonia też mi na taką roślinkę wygląda. Kostrzewa też nie jest wieczna.  Zobaczymy.

Inna rzecz, to obramowanie cieku. Tu jazda większa. Bergenie, funkie, ciemierniki (czarne-białe), hakonechloe i liriope,  liriope mam, ale jedna nie tam gdzie trzeba. Uparłam się i wycięłam fragment omal nie łamiąc noża. Kiedyś na tej kępie złamałam super nowe stylisko wideł,  tym razem z jedną sadzonką się udało, przydałaby się jeszcze inna liriope na drugą stronę ścieżki. Mam Big Blue, mam drobniejszą odmianę chyba czystą botanicznie, przydałaby się jeszcze inna. Wiecznie zielony gigant lub "variegata" o pasiastych liściach. Informuję, że tak modne turzyce też testowałam, z trawami po drodze mi z nielicznymi, a liriope u mnie rośnie. Trawy albo wcale, albo w stopniu trudnym do utemperowania.




Dlaczego pomysł akurat taki?

Powody dwa.

Jeden to wielka obfitość maleńkich ropuszek. Drobinki po jednym centymerze. Jak chodzić po trawie jeśli takie maleństwa mogą się w niej kryć? Bo w cieniu, tak, siedzą w trawie. Przejście daje bezpieczeństwo  i schronienie pod kamolami małym ślicznym paskudom.

Drugi to malowniczość pomysłu. Dowody zamieszczę później. 

..... z kamolami, okazuje się że popularne.




...pomysł z "lustrami wody" do chodzenia trudny do udokumentowania, tak jak trudne będzie uzyskanie takiej imitacji. Może wionąć sztucznością i kiczem. Ale kusi, bo liczne lusterka "wody" wobec jej ciągłego braku byłyby bardzo miłe. No i w końcu nie tylko jeden w historii świata by chodził po wodzie. Nie zamarzniętej.


... wydawało mi się, że pierwotny pomysł z dziurawym mostkiem najprostszy do udokumentowania. A chała.  

Na razie obraz ratunkowy. Joanna Sierko-Filipowska. Lato pełne motyli.


Jeśli ścieżka choć trochę będzie się nadawała do pokazania, to oczywiście pokażę.  Na razie się nie nadaje.

Co do pomysłów strzelających mi pod czaszką, to bywają one dziwne, głupie i od czapy.  Wszystko się rozbija o realizację, bo przecież przy moich pomysłach zawsze jest coś, co robię pierwszy raz.  I wiadomo, popełniam byki. Część pomysłów odpada, na szczęście nie dzielę się  nimi z Bobusiową Beatką. Gwarantowane, że upierałaby by się np. przy odrzuconym pomyśle z betonowym krokodylem, a właściwie z jego fragmentami. Ooo, nie całkiem realistycznie, raczej ryta płaskorzeźba-mozaika niz real. W końcu miałby spełniać funkcję ścieżki.  Co by to była za paskuda!!!  Ale też kusi.

Pisała R.R.

niedziela, 18 lipca 2021

Notatka 356 ciemnym wieczorem

Sauna niedzielna. Chłodnawy szary ranek zmienił się znów w coś, co niezbyt służy życiu. Wystarczyło na moment wyjrzeć przez balkon od północnej strony, by mieć dość. Więc spacer, gdy porządnie zaszło palące przez szarawą mgiełkę słońce. 

Miasto rozryte jeszcze bardziej, ciemne. 

Zajumana fota, gdyby nie niewłaściwa faza księżyca,  doskonale dokumentowała by liczne wzgórza powstałe przy wykopach.

Przy najbliższym mojego bloku kawałku głównej ulicy niby oświetlenie zrobili na nowo, zagadką dlaczego oświetla ono głównie jezdnię, pomijając chodniki. Których po mojej stronie nie ma. Kiedyś się wkurzę i zrobię dokumentację raz pułapek, dwa ulicznego BORDELLO BUM BUM, oraz licznego sprzętu ciężkiego. Nie jestem w stanie oddać skali zjawiska, ale uwierz Czytaczu, potężna, przez nią nocny spacer staje się wyzwaniem godnym superwomen. Ale dopiero wieczorem widać ludzi. Ryzykując w słabym oświetleniu złamanie kończyn, wpadnięcie do wyrąbanej znienacka dziury, nadzianie się na wyrosłą przed nosem siatkę, są, spacerują. Ryzykując także rozjechanie przez rowerzystów, co jeszcze większymi desperatami i dodatkowym zagrożeniem. Część tych kamikadze bez świateł

Spotkany prawie przed blokiem jegomość.


Pisała R.R. spocona paskudnie, minutę po wziętym prysznicu. Noc tropikalna. Jegomościowi wyniosłam wodę w plastikowej miseczce. 


piątek, 16 lipca 2021

Notatka 355 nowy etap


Po nerwowym poniedziałku całkiem nowy wtorek. Trzynastego. Ech.  Czy to zły znak że zaczęłam pracę zdalną trzynastego? Się okaże. Od wtorku jestem w domu, informuję, praca zdalna.

Zbierałam się do tej pracy zdalnej jak sójka za morze, już prawie, już za moment i dupa, jeszcze coś do skonfigurowania, jeszcze coś do uzyskania uprawnień, jeszcze czegoś brakuje, co osoby od dawna stukające na laptopie przy własnej wygódce miały od dawna. A ja nie, sprzęt nie uruchamiany od ubiegłego roku. W efekcie, mam chyba najbardziej pomerdany sposób logowania się, pomerdany, bo wbijam te swoje hasła w nieskończoność. Dziś było z tym ciężko. 

Składałam stanowisko pracy niechętnie, zwlekając jak się tylko dało, właściwie do wtorku, w naprawdę ostatniej chwili. Tak jakby praca w domu była karą. A przecież wszystko, ale to wszystko przemawiało za. 

Bo kotunie tak długo same, bo koszty dojazdu i moje zmęczenie.  Bo o ile więcej można zrobić w chałupie traktowanej jak spalna melina. Bo ogólnie tryb życia w związku z dojazdami wykańczający.

Zbyt silnie miałam zakodowane, że w domu się nie da. Bo się nie dało, te kilka dni ponad rok temu zostawiło traumę ciężką do zwalczenia..  Nie dało się pracować z dwóch powodów, wszystkie minione. 


Sprzęt i łączność. Problem rozwiązany. Jak zwykle, bywa, było tak: 
Po fakcie zakupu za własną kasę dodatków w postaci myszki, klawiatury i monitora, okazało się że mogę drobny sprzęt zabrać do domu. I tak zabrałam jeden monitor, mam w domu komfort pracy porównywalny z biurem. Routera niestety nie dają, trzeba było kupić. 

Drugi powód rozwiązała śmierć Łojca. Nie było możliwe by pracować przy nim, za dobrze wytresowałam. Moja obecność w domu, to moje gotowanie. Moje sprzątania i prania. Nie docierało, że mnie podanie śniadania nie w głowie, oczekiwał obsługi. Oczekiwał  nie wiem czego, co pięć minut jakieś pytania, zadania, problemy. I ciężka obraza. Jak to, jesteś w pracy? W domu jesteś. Problem dla człowieka ery przednetowej, a tym samym i dla mnie. 

A teraz, jedynie futerka nienachalnie jak na razie usiłują się rozgościć przed monitorami, na klawiaturze, na laptopie, na moich kolanach, a Jacuś na głowie. 

Z uwagi na łatwy dostęp do  gniazdek oraz brak oznak mojego zasiedzenia wybrany na służbowy gabinet pokój Łojca.  Dobrze wybrałam. Nie kuszą książki, płyty, wyro.  Niewygodny, za niski blat, z tym coś trzeba będzie zrobić. Po za tym spoko, sprzętowo i łącznosciowo spoko. Pracuje się dziwnie, z nieoczekiwanymi plusami.

Np. wtorek.

Nastawione w moment pranie, prysznic wzięty w międzyczasie. Był baaardzo potrzebny, przecież wściekły gorąc.

Np. środa.

Kiełbaska na gorąco i sałatka z pomidorów. Gdzie mnie tam w biurze było w głowie grzanie kiełbaski i krojenie warzywek. Never, krócabomba mało casu. 

Np. czwartek.

Po raz pierwszy od dawna niesłychany skandal, zaspałam. Wina burzy, co huczała nieprzytomnie w nocy, co jeden rumor ścichł, to odzywał się następny. Skandal, bo zaspałam nie jak można by się spodziewać na pociąg, zaspałam ogólnie,  obudzenie nastąpiło o siódmej i zalogowałam się w koszuli nocnej. Praca w koszuli nocnej, he he. Rozczochraniec nieumyty pracował. O ile gorzej byłoby, gdybym po tej siódmej miała jechać do pracy. Ostatni raz takie coś było przy juwenaliach kilka lat temu, gdzie oddalona o jakie trzysta-czterysta metrów estrada, przefajnowane nagłośnienie i muzyka elektric-techno dały do wiwatu. Też się mury trzęsły, i też ani budzik ani kotulki nie obudziły. A tak proszę, praca w koszuli, z kołtunem i z niewielkim stresem.


Dziś piątek. W nerwach, bo źle wszystko chodzi, dłużyzny fatalne w oczekiwaniu na zmianę kolejnych plansz,  sprawy wchodzące na skrzynkę jakieś wredne, nigdzie nie można się dodzwonić, a tu akurat muszę. Post pisany w trakcie żmudnych i nudnych oczekiwań na wszystko.  Chyba to sprawka burzy na słońcu, szkodzącej podobno ogólnie wszystkiemu.

Jak będzie dalej, to się zobaczy. 

Na razie stres jest, odpełzam o trzeciej od monitorów, wykończona dokumentnie. Bo jak na złość, struple trudne przyszło mi robić na zdalnej. Więc dłubię ponad normę, główkuję aż zwoje się prostują, grzebię w przepisach i procedurach, a norma niewyrobiona, bo liczona od sprawy. Niewydajny pracownik, niezguła. Wykańczające. W K te struple też by wykańczały, ale w domu jakby bardziej, choćby z tego powodu, że nie bardzo jest komu się wywnętrzyć. 


Co do chałupy, to nieruszona. Bordello jak było tak jest. Obiady nadal na odwal się. Może jak się pozbędę dziadostwa to się ogólnie poprawi. 

Jako zdobienie cykanki-pożegnania z wschodami słońca. Mam w planach niewidzenie ich przez czas jakiś.

Pisała R.R.

niedziela, 11 lipca 2021

Notatka 354 Krzysio w ogrodzie.

 


Eksperymenty z wprowadzeniem różnych czosnków uważam za skończone. 

Podium podwójne, zwycięzcy tak różni, jak to tylko możliwe, czosnek główkowaty i czosnek Krzysztofa. 

Czosnek Krzysztofa.  Allium Christophii lub Allium albopilosum

Dlaczego ten czosnek, obok miana białawy nosi miano allium Christophii nie wykryłam. Za to całkiem mimochodem okazało się, że imię popularne szeroko, w arabskim tak pisane خرسطوفورس . Najbardziej egzotyczna wersja to estoński Tohvri, Tohver, po niej litewski Kristupas.

Krzysiowy czosnek jak na razie dla mnie ślicznym cudem. Zobaczymy jak będzie trwał, to przecież turecki ezgotyk. Mam nadzieję, że będzie jako stały składnik mojego zielonego. Co do reszty zielonego to niech może będzie nie tak powszechny jak tatarak czy nawłoć, ale w ogrodzie, to czemu nie. Dla mnie mógłby być ogrodowo wszędzie, letnia eksplozja ogrodowych mydlanych bań, ciche dzienne fajerwerki. Przyjemna sprawa. 

Dlaczego dopiero w ubiegłym roku zasiedlił moje zielone?  Nie wiem. Błąd nadrobiony, ale nadal zagadka dlaczego dopiero teraz. Czosnki różne sadzę od lat, część to czyste niewypały, tak jak śliczny w kolorze niebieski. Niebieski, a niewypał. Dobrze że posadzony tak, że za bardzo nie szkodzi. 







 
Cykany przez trzy soboty, nie mam cierpliwości wykrywać które w albumie wcześniejsze, które późniejsze. Wdzięk ogromny, Lśniące leciutką tęczą wielkie bańki mydlane, lekkie i nadające otoczeniu roślinnemu bajkowego wyglądu. Jak wszystkie czosnki ściąga do siebie fruwającą owadzią gawiedź. Nie wiedziałam jaki on w naturze, okazał się wysoki nieprzesadnie, jakieś pięćdziesiąt centymetrów, pięknie się bąblący opalizującymi kulami wielkości małoletniej ludzkiej główki.  Takiej późnoniemowlęcej.




Będę chciała więcej, tym razem wśród roślin o mniej buszowatym pokroju. Pomysły są, murowane że szałwie będą podsadzone wszystkie, jedynie omszonym się upiecze. Kocimiętka też dostanie. I może jeszcze tam i tu i tam.... Piękny jest, powtarzam, cykanki nie łapią elfiej zwiewności, lekkości.  A jak by wyglądał wśród goździków kropkowanych, a jak za ubiorkiem? Kusi. Gdyby moje zielone miało trawy, to krzysiowy czosnek idealny do niższych.  Liście ma na naprawdę najniższej kondygnacji, nie szpecą niczego,  tak jak u wielu czosnków same w sobie niepiękne. 

Już przekwitł,  kwiatostany ścięte w zeszłą sobotę,  suszyły i niedosuszyły się przez tydzień,  długo, bo przecież takie upały. Łamliwe niedosuszone łodygi musiałam wzmocnić wsuwając w puste rurki łodyżki innej podsuszonej roślinki.  Sposób dobry, z usztywnieniem da radę.   

O współzwycięzcy innym razem. 








Do wypróbowania jeszcze czosnek Schuberta, też wygląda na bańkowo-gwiaździsto-fajerwerkowy, ale te liście... Brzydkie nawet na reklamowych fotach. Zostanę przy krzysiowym. 

Obrazki i muzyczka z którymi krzysiowy mi się kojarzy. 

Pisała R.R.

Ps. Nie na temat. Po drodze do domu Pierdonka vel Biodronka. Fikuśne wielorybki i rybki wabią. Zwabiłyby i mnie, mimo że ja nie sukulentowa, ale miały skazy. Pokazuję, a co.  Ciekawe, czy w łódzkich Pierdonkach były rybki..... Ta blado turkusowa, był w tym kolorze i wielorybek, wykryty po cyknięciu.