Czytają

sobota, 26 września 2020

Notatka 127 donos na gówno

Usiłuję skonstruować posta. Posta dużego, ilustrowanego bogato i nie tylko moimi cykankami. Strasznie to idzie. Nowy blogger ma własne porąbane pomysły jak ma to wyglądać. Nie skończę chyba nigdy, bo walczę uparcie ze świństwem odnośnie: 

1. wstawiania cykanek, zamiast w upatrzonym wierszu lądują w przypadkowym, kasowanie ich powoduje wyrwy w tekście, a usunięcie wyrw męką. Ponadto, jakże często się nie wstawiają wcale. Owszem tworzy się na nie miejsce, ale ich tam nie ma. Miejsce, czyli wyrwa, wyrwa czyli wqrw, bo trzeba usunąć, eee...

2. odszukiwanie starszych obrazków jest upierdliwe jak nigdy. Nie ma opcji podglądu wielu na raz. Straszne zajęcie, a przecież wcale nie szukam Graala, tylko tego co cyknęłam tydzień lub dwa temu. 

3. podpisów pod cykankami. Tak jest to możliwe, ale dodany podpis powoduje dziwne odstępy pomiędzy cykankami. Mało tego, pod podpisaną następna przesuwa się w lewo i nie ma siły która by to zmieniła. 

4. Z tajemniczego powodu tekst pomiędzy cykankami jest traktowany jak wierszyk na laurce. Czyli ustawia się pośrodku strony i nie reaguje na próby przemieszczenia go ku lewej stronie. Ja wiem, że wszystko zmienia się w stronę tzw. prawicy, ale żeby mój tekst też się przemieszczał sam w tę stronę? Na razie upiera się przy centrum, ale to nie jest dobry znak. W pół drogi do zakamieniałej prawicy, jakiż agitator programista odpowiada za tę upierdliwość...

5. ciągle zakrywany jest przez okno klawiatury koniec tekstu. A jak widzę koniec, nie widzę paska z funkcjami edytorskimi. Owszem, już umiem sobie z tym radzić, ale jakże wkurza że muszę.

6. jeszcze fakt, że pojawia się nie wiadomo dlaczego kółeczko pokazujące jak to program się stara. Jak to kółeczko się kręci, bieda jeśli akurat piszesz. Bo nie napiszesz, wyskoczy błąd, wywali cię znienacka, a to co napisałeś przepadło. Skunks zrobił mi trzy razy taki numer. Więc przerwałam pisanie i zaczęłam ten donos i tu ciekawostka - tym razem cholerne kółeczko poszło na spacerek, lub dręczy innego piszącego.

No dobra, to dlaczego piszę? Bom dziś tylko do takiego wysiłku zdolna. Słabizna ciśnieniowa i wyczerpanie baterii u mnie występuje w tym dżdżu i po całym tygodniu oraz po tradycyjnych sobotnich zakupach. Niby nie robię zakupów w soboty wyjazdów do kuzyna, ale potem od poniedziałku codziennie tak. I to jest znacznie bardziej upierdliwe. Więc zdycham, pisany tekst miał być terapią, a jest powodem wkurzenia. Bezsilnego dosyć z racji sytuacji. 

Cykanki z piątku, miały częściowo wraz ze starszymi ilustrować porzucony tekst, ale wstawianie starszych w nowe to jest dopiero syzyfowa robota.. wstawiam coby się nie marnowały, do posta cyknę nowe a może i z tymi jeszcze powalczę. A może nowe wyjdą lepsze? Te jakieś takie niewyraźne.























Przewrotnie i wrednie dodam coś co mnie bawi, ale chyba tylko mnie. Muzyczkę pod tytułem wiele mówiącym, ale nie bój się Czytaczu!!! Odsłuchaj. Informuję że coś takiego jest, bo możesz na srajtfonie tego nie widzieć - jeszcze jeden niedorób nowego. Przestaw na wersję na komputer i jazda. Zachęcam, kto wie, może Ci się spodoba, a może i nastrój polepszy.  Proszę... "Jesienna deprecha" w wersji Olafa Deriglasowa i Czesława. Mnie się po tym robi lepiej, właściwie nie wiadomo dlaczego. 

Donosiła R.R. , która nie wie do końca czy planowany post powstanie i jeśli tak, to kiedy. A co do deprechy... broń Cię Borze Zielony Czytaczu przed podejrzeniem, że naśmiewam się z nieszczęścia. Jakimś cudem, ta piosnka napisana w czasach gdy o tej zarazie wiedziano bardzo mało, mnie przed zarazą chroni. Dziś nie powstałaby. Słuchaj i niech Ci idzie na zdrowie.

 


Notatka 126 rozrost

Rozrastają mi się, okupują coraz to ściślej ściany. Znów trzeba pokombinować. Bo już się zrobiło tak.


Niedobrze. A może i dobrze. Wszak jesień idzie (a nawet już jest), a za nią przytruchta zima. Gromadzę na tę smutną porę książki, płyty, zajęcia roztomaite. Zszywanki, malowanki, czytanki, dłubanki. Zdrobniale to piszę, bo zajęcia nie z tych, co to ratują wszechświat. One mają ratować mnie przed porą co jak czarna dziura. Ot, przyjemna drobnica.  Może i uda się zrobić coś w temacie miejsca na rozrosłe zbiory. Byle tego miejsca zostało dla ludzko-futrzanej rodziny, bo zbiory coś potężnieją....

Wzruszasz ramionami Czytaczu? Co ona bredzi...niech se czytnik kupi... Albo może : ...phi, wielkie mi co..... jedna półeczka.

Ekhm.. tego. 

No więc czytnik odpada, za dużo czasu spędzam wgapiając się w tafle wyświetlające dane rozmaite. Jest jeszcze i srajtfon - to już jak dla mnie granica tolerancji szybek z gryzmołkami.  Po za tym, jestem z tych męczyduszy, co to do lektury wracają. I bezczelnie jeszcze dodam, że lubię czuć w ręku to, za co płacę, a nie jest to wstęp gdzieś tam lub inne zjawisko ulotne.  I tak nie wszystko zostaje, to by było dopiero gdyby zostawało. 

Jedna półeczka? Tu jeszcze widzę szansę na doksiążczenie ściany, pozostałe już tego nie udźwigną. I to nie jest półeczka, a nadstawka na regały, wypełnione czym? Książkami.  Ciut więcej by się zmieściło, gdyby zastąpić regaliki jednym wielkim, od sufitu do podłogi, ale regalików mi szkoda. Więc będzie większa nadstawka.

Knuła R.R.


Kto wie, Czytaczu... może i tego się doczekam.



czwartek, 24 września 2020

Notatka 125 drugi/trzeci dzień jesieni

 







Drzewa nieznacznie rudzieją, naprawdę nieznacznie.  Ale złudzeń że to jeszcze lato już nie ma. To znaczy, Czytaczu, jak masz ochotę, to proszę Cię bardzo, możesz sobie mieć złudzenia jak lubisz. Każdy w końcu ma prawo do rozrywek. Drogowcy mogą, to i ty możesz wraz z nimi przeżyć ekscytującą niespodziankę w postaci napadajacej znienacka zimy. Napadajacej w ciągu wciąż trwającego wiecznego lata. Wolno ci. 
Tak jak i mnie wolno zamieścić te cykanki. 

Możliwe, że zrobię mały wypad w celu zacykania pozamiejskich jesiennych obrazków, ładniejsze one od miejskich. Jakie będą tego nie wiem. Wiem  że nie pominę zacykania jesiennych traw, zszarzałych, zbrązowiałych, zrudziałych lub wyzłoconych. Tak mi się zrobiło po obejrzeniu "ogrodu" co wieczną zielenią stoi, zielenią trawnika z rolki, zielenią szpalerów tui z trzech stron go otaczajacego, ze świętym grilem i trampoliną.  Dziczy, dziczy i jeszcze raz dziczy!!!!   Niech będzie i jesienna!!!

Ale chyba wykryłam dlaczego akurat w wypadku oglądanego "ogrodu" jest tak. To chyba protest przeciw upływowi czasu. Porom roku. Jednakowo ma być, jednolicie.  W zielonym pudełku jeszcze nie ma trzy-czterometrowych ścian, na razie przeciętne dwa metry nierówno rosnących szpiców, ale o ile złośliwy szlag nie trafi tujowych rycerzy będą trzy-czterometrowe mury, chroniące przed wiosną, latem i jesienią, a jest nadzieja że i przed bezśniezną zimą. 

W takim "ogrodzie" chyba najłatwiej się łudzić, że jesieni jeszcze niet. 

A w K. już lada moment witać mnie będzie wschód słońca. Na razie powschodowy półmrok - tak było dziś w okolicach dworca. Nie ma co, ciemność coraz śmielej zagarnia dla siebie czas. Czy to możliwe, że dzień i noc były trzy dni temu równej długości ? Jakim sposobem i dlaczego wydaje mi się że wiosenna równonoc jest jaśniejsza i bardziej dzienna? Może po zimie robi się człowiekowi przegięcie w jedną stronę, a po lecie w drugą? 


















No i tyle na dziś. Może jutro uda mi się zacykać ulubiony wiosenno/jesienny widoczek. Małą radość która cieszy moje oczy, gdy wschód słońca zastaje mnie w K. 
A może w przyszłym tygodniu będzie najlepszy czas na tę małą radość. Zobaczymy. 

Pisała R.R.

niedziela, 20 września 2020

Notatka 124 Kubuś Rozpruwacz i pożegnanie Tytuska

Zbieram się i  zbieram słowa i zdania. To pisanie na raty o Kubusiu nie jest spowodowane tylko faktem, że siedemnaście lat to jednak szmat czasu, wymagający dla siebie powieści rzeki. To że piszę kawałkami ma drugi powód - są w historii z Kubusiem epizody, które łamią serce, moje na pewno. Odwagi. Piszemy...


Pisałam, że Tytusek został znaleziony w zimnym jesiennym dniu. W tym samym roku dokładnie 6 grudnia znalazłam Mikusia, który dostał imię po darczyńcy.  Dla mnie, dla Fredzia i Gucia był samą radością, dla Kubusia i Tytuska łącznikiem z resztą domowników.  Pisałam już o piorunie z jasnego nieba, co to mi zmiótł Fredzia. Fredzia pożegnałam w chyba sierpniu, trudny nieprzytomnie był to czas, a moja rozpacz trwała i trwała. Nie byłam w stanie dojść do siebie. A Gucio..
To dzięki Mikusiowi, nie odstępującemu Gucia ani na sekundę, mój miły arystokrata jakoś przeżył stratę.  Nie obyło się jednak bez veta, zalegającego bezwładnie futrzaka zawlokłam w drugim dniu zalegania. Zastrzyk w karczycho, antybiotyk, nawadnianie i oburzony Gucio postanowił żyć bez Fredzia, z Mikusiem jako kolegą.
Duet Kubuś-Tytusek nie odnotował straty.

Zajęci byli sobą. Kubuś chołubił Tytuska jak tylko potrafił, a nikt by go nie podejrzewał, że umie aż tak. Poza okresami gdy Kubuś potrzebował oddechu, byli nierozłączni.

Nie odnotowali także pojawienia się psa zostawionego u mnie na miesiąc. Traumą dla Gucia i Mikusia był ten pobyt Bartoliniego.  Dla psa też łatwe to nie było. Dezorientacja, tęsknota za pańciem, zakaz gryzienia i gonienia futrzaków, i w roli opiekuna przyjaciel domu, co to nie miał żadnego autorytetu a teraz rządzi. Pobyt psa się skończył, ale też skończyla się moja rola jako bezproblemowego gościa w bartolińskim domu, gościa któremuś można się przyłasić, ale się go nie słucha. Zawsze, do końca życia Bartoliniego miałam już być dla niego dylematem, zabierze, czy nie zabierze? Przyprowadzony w odwiedziny zapierał się na schodach (nie, nie, nie, o tylko nie tam! Tam biją ((nie biłam, ale zeznawał że tak, biłam)) i do domu nie puszczają), oglądając się na pańcia. No tak. Znów odwrót od tematu. Wracamy. Tak. Psa nawet nie zauważyli. Układ mamunia (Kubuś)-synunio (Tytusek) był samowystarczalny, dopóki Kubusiowi nie strzeliła cierpliwość. Wtedy Kubuś przypominał sobie, że kiedyś nie był mamusią, a Tytusek rozpaczał, ciągle niezdolny do życia bez mamuni, marudny i szkudny.

Znów lato, drugie po odejściu Fredzia. Gorąco niemożliwie. Jeszcze wtedy pracowałam bez dojazdów, Łojciec w doskonałym zdrowiu imprezował przy każdej możliwej okazji, a jego znajomkowie szeroką falą przetaczali się przez mój dom. Starali się jak mogli nie wchodzić mi przed oczy, ale nie zawsze się to udawało. Niejaki Kukła (pseudo,  nie nazwisko), wpadał mi w oko wystarczająco często, by mi się szczególnie narazić. Koledzy Łojca, na ogół  budowlańcy, nie byli jakoś szczególnie agresywni, chamscy czy awanturni. Kłopotliwi, nielubiani z całego serca o tak, jak najbardziej. Paru z nich było nielubianych ponad normę a Kukła w tej grupce przodował. Moje futra go nienawidziły, a ja nie znosiłam gościa tak bardzo, że prosiłam Łojca by go nigdy do domu nie przyprowadzał. Oczywiście, że prośba nie poskutkowała, Kukła bywał, tyle tylko że starał się bywać podczas mojej nieobecności.. Wiedzę że był zdobywałam węchem, ciężki dla mnie smród zostawiał za sobą i nie zawsze zapach Zielonego Jabłuszka zmieszany z wonią Brutala i brudu zdążył się ulotnić. Gościu już za Piotrową bramą, a ja wbrew temu czego mnie uczyli nie umiem mu odpuścić. Nie odpuściłam także Łojcu kontynuowanych, wbrew moim  prośbom, wizyt Kukły. Całkiem nie po chrześcijańsku.

Tragedia zdarzyła się podczas pierwszego dnia odstawki, rano usłyszałam biadolenie Tytuska. Mamunia zostawiła... Wiadomo było od razu, że dzień będzie ciężki. Kubuś prychaniem i łapą odpychającą synusia w geście  "ave cesar" jasno stawiał sprawę - ma dość. Prawdopodobnie Tytusek jak zwykle wszedł w rolę męczyduszy.

Po powrocie do domu ledwo żyłam. Nie policzyłam futerkowców, padłam po ogarnięciu kuwet i prysznicu na wyrko, zadowolona, że śpią i niczego nie chcą. Telefon od Łojca, zostawił otwarte okna w dużym pokoju, a burza idzie. Szła, okna zamknęłam i wróciłam na wyrko.  To sąsiadka zadzwoniła do drzwi z komunikatem, że pod oknami od strony trawnika płacze kot. Czy u mnie wszystkie?


Nie. Nie wszystkie. Brakowało Tytuska. I to on bezradnie płakał w plątaninie tawuły szarej. Wyciągnęłam go możliwie delikatnie spod masy gałązek. Natychmiast vet. Wyglądało na to, że kręgosłup cały, pęcherz najbardziej narażony na pęknięcie przy upadku też. Vet zrobił USG. Tytusek ruszał łapkami, ale nie miał siły wstać, bardzo potłuczony musi odzyskać siły. Dostał środki przeciwkrwotoczne i przeciwbólowe i nie można było zrobić nic innego jak czekać na poprawę. 

W domu, słaniając się na łapkach obolały Tytusek zaczął wołać mamunię. Mamunia/Kubuś wołanie zlekceważyła, gdy Tytusek podszedł była zjeżona sierść i oburzone syczenie. Nie zgadnę, czy to był  jeszcze foch i potrzeba odpoczynku, czy może to obolałe stworzenie nie wydzielało już zapachu synusia i Kubuś go nie poznał, czy przyczyna była jeszcze inna. Skutek kilkusekundowego zdarzenia był straszny - Tytusek się załamał i zamiast spodziewanej poprawy zdrowia nastąpiło pogorszenie. Nie pomogła czuła opieka, zaczął odchodzić. Ulubiony vet, ten który badał Tytuska, zaczął urlop więc było szukanie ratunku u innych. Diagnoza ta sama. W niedzielę pojechałam ze znów pijanym Łojcem i z konającym futerkiem do veta. Tam straszna akcja z awanturą, że już, zaraz natychmiast mają ukoić cierpienie kota który się dusi zalewany wodą sącząca się nie wiadomo skąd do płuc. Trwało to i trwało, agonia kota dopiero sprowokowała przyśpieszenie. Mój marudny, jojczący i kłopotliwy kotuś odszedł. 

Nie był to, przyznaję mój ulubieniec, czasem wręcz go nienawidziłam, więc uczucie furii i wściekłego żalu po jego odejściu było dla mnie samej zaskoczeniem. Wściekłość i żal były bardzo głębokie.  Ofiarą stał się Łojciec. Dlaczego zostawił kota w pokoju gdzie otwarte okna? Prosiłam i tłumaczyłam tyle razy, że tak, futra w jego i moim  pokoju mogą być gdy okna/drzwi balkonowe są otwarte, w kuchni i dużym pokoju przenigdy, bo wąskie i śliskie blaszane parapety. W jego pokoju metr balkonu, a w moim trzydzieści centymetrów wystarczy do kocich manewrów, ale parapety w kuchni i w dużym wąziutkie, spadziste i śliskie, nigdy, przenigdy przy futrach otwierania okien w nich na oścież. Okna tam uchylne, i tak je otwierać można.


Wściekłe wyrzuty nie skutkowały, ale dopiero wtedy do niego dotarło, po tylu latach dotarło, że futerka są nie fanaberią a domownikami. I ich dobro jest równie ważne, o ile nie ważniejsze, co ludzkie. Bo od ludzi zależne.

To od tego czasu, datuje się jego zainteresowanie futerkami, zabieganie o ich względy, dbanie o ich zaopatrzenie ("piasek kupiłem", albo "tych zielonych torebek nie kupuj, czerwone lubią") i napełnianie miseczek.

Wina obarczałam go bezlitośnie, ale jak się okazało myliłam się, nie co do jego winy, ale co do przyczyny nieszczęścia. A ciągałam go ze sobą do vetów też bezlitośnie, miał za zadanie pilnować kotunia gdy prowadziłam czerwoną szczałę. Nie pomogły protesty, i zapewnienia że on nic nie zrobił, kot sam... 


Jak było, wydało się przypadkiem zupełnym jakieś trzy miesiące póżniej.  Rozerwało mi się ucho w reklamówce z zakupami, więc przysiadłam na murku badziewki, tyłem do piwoszy. Smród jakiś znany, a niemiły mi zaleciał, więc rzut oka i wszystko jasne. Plecami do mnie siedział Kukła i po pijacku gestykulując opowiadał coś rozwlekłe a głośno. Co? Ano opowiadał jak wyrzucił za balkon kota, który nasikał mu na buty. I kot nawet go nie podrapał, a kumpel się nie połapał, taki to on sprytny i szybki i lepiej mu się nie narażać. Bo on.. I tu ja Czytaczu nie wytrzymałam. Ratowaną siatką przywaliłam w łeb gnojowi, wywaliło go pod stół, cud że go nie zabiłam. Ale nie zabiłam. Gdyby w torbie były np. kocie konserwy, to zabiłbym na pewno, ale ziemniaki, jabłka, pieczywo miały mniejszą moc. Pozbierał się dość szybko i otrzymał wykrzyczaną grożbę, że jeśli jeszcze raz postawi stopę w moim domu to jego przez balkon wyrzucę. Kumpli uświadomiłam, że ostatnia szuja i zwyrodnialec z nimi pije i sobie poszłam porzucając otępiałych od wrzasku kumpli Kukły, Kukłę i zakupy. Oczywiście, że gnój nie posłuchał i tak łatwo nie odpuścił. Przydybany w garażu, był świadkiem jak zażądałam od Łojca, by Łojciec natychmiast oddawał klucze i wynosił się w diabły z mojego życia, mieszkania i wszystkiego mojego razem ze swoim kolegą. Byli na tyle opici, a ja na tyle napędzona furią, że powywlekałam ich na zewnątrz, zatrzasnęłam kłódkę i zostawiłam ich przed garażem. Klucze zabrałam ze sobą i nic mnie nie obeszły bezradne prośby by wpuścić do domu, albo chociaż oddać Kukle saszetkę którą w garażu zostawił. Dopiero mediacja sąsiada spowodowała częściowe ustępstwo, pojedyńczy klucz od kłódki i komunikat, że życzę sobie na trzeźwo i na piśmie złożonej deklaracji, że Łojciec Kukły nigdy więcej nie będzie gościł. Nie mam prawa zabraniać mu koleżeństwa z kimkolwiek, ale gościć gnoja nie pozwolę nigdzie.  Jutro zmieniam zamki, więc do tej chwili ma się zdecydować, bo dopóki mój dom moim domem to nie ma w nim miejsca na gnoja. Jeśli nie ma sposobu by Łojca od goszczenia kolegi powstrzymać, trudno, Łojciec wylatuje. Tak mnie napędzała obudzona z uśpienia furia i tak, byłabym do tego zdolna. Obyło się bez papierka, biedny sąsiad został świadkiem obietnicy i Kukły więcej na oczy nie widziałam. Obraza Łojca trwała długo, ale po jakimś czasie, gdy doszły go słuchy o jeszcze jakichś podłościach kumpla, spasował.

To był też pierwszy i ostatni raz gdy tak zareagowałam. Nieoczekiwanym skutkiem wybuchu był strach jaki zasiałam wśród łojcowych kolegów. Zabawne było obserwować jak zauważeni podczas powrotów do domu usiłują się ukryć np. za pojemnikiem z ciuchami dla PCK, a Łojciec ostrożnie sprawdza wyglądając zza winkla czy ich widziałam i czy już poszłam..

A teraz o Kubusiu. Chorego synusia zlekceważył, złamał mu serce. Nie wnikam w powody, za mało wiem o procesach uczuciowych i myślowych futerek.  Wiem tylko, że potem Kubuś całymi miesiącami rozglądał się po domu, czasem nawoływał cichym, szarpiącym serce, przyzywającym miaukiem. Więc możliwe, że po prostu nie poznał w obolałym futerku synusia. Przeżył w moim domu jeszcze kawał czasu, do przybywających znajd kociąt odnosząc się życzliwie, ale bez tego zaangażowania które wyzwalał w nim Tytusek. Raczej wychowawca, nie opiekun. Wychował mi Maciusia, usiłował Lisinę. Dwa obrazeczki z malusim rudzielcem, nie złapałam niestety sytuacji, gdy rude usadowiło się do drzemki na Kubusiowym grzbiecie, obrazeczki raczej  pokazują momenty tuż  po i trochę przed usiłowaniem. Lisina ciągle próbowała zrobić z Kubusia poduszkę.



Pacnięciem mocarnej łapy, ale bez pazurów, pokazał małemu Gacusiowi, że zabawa w napady to nie jest przyjemna zabawa. Gacuś od razu zatrybił, że cios łapką bez pazurów też boli i od tego czasu mam boksera.... Niestety, nie zatrybił, że napady są be. 

Następnego dnia Kubuś odszedł we śnie, po siedemnastu latach obecności. 

Na starość bardzo posiwiał i zaczął wymagać pieszczot  w stężeniu przedtem nie spotykanym. Kiedy wieczornie tuliłam Maciusia, on też musiał koniecznie i dostawał swoją porcję pieszczot, pochwał i kołysanek. Zeszczuplał, porcje pochłaniał ogromne, ale cała ich odżywcza treść szła w podtrzymanie żywotności, nie masy ciała. Złagodniał. Cztery ostatnie lata Kubusia były wręcz anielskie. Śladu, po tym zbóju, co prał wszystkich z byle powodu nie zostało, choć i jako anioł był aniołem co nieco fumiastym.  Przez te wszystkie lata był niesłychanie zdrowy. Na palcach jednej ręki mogę policzyć nieliczne wizyty u veta. Tak. Takie futerka istnieją. Pierwsza kontrolna wizyta po przybyciu do mnie, atak grzyba przywleczonego przez Lisię, pozostałość po pazurze wbitym przez Gucia!!! w łepek i obrośniętym czymś na kształt pieczarki - usunięta w narkozie. Potem w starszym wieku badanie, czy szczuplenie nie jest wynikiem jakiegoś świństwa i czy nie ma jakiegoś świństwa - nie było. I tyle tego vetowania.  Jako osobnik inteligentny, wygodny, ale i żywo zainteresowany światem  (zwłaszcza tym, co świat mu oferuje do jedzenia), był wyjątkowo komunikatywnym kotem. Rozumiał co się do niego mówi, reagował pokazując, że on też jest ważny. Kiedy na mój wyrzut:
- Kubusiu, znów na praniu leżysz, zobaczysz, będziesz pachniał skarpetami Łojca...
Turlał się z górki łachów zatrzymując się z brzuszkiem na wierzchu i podnosił łepek z miaukiem. Wręcz słyszałam że mówi, że on cały niewinny, te łachy się ruszały i on je dla mnie zabił, a teraz oczekuje całusków, pochwał a brzuszek ma pachnący. 
Albo:
- co ty tam widzisz Kubusiu? 
Odwrócenie łepka i pełne pytania pomiaukiwanie, jak to nie widzisz?
- pokaż mi. 
Wspinał się na łapkach, przednie opierając o szybę i tak, teraz widziałam mikroskopijne piórko, strzępek puchu przyczepiony do zewnętrznej szyby. Miotało się w powiewach powietrza usiłując odlecieć. 
Albo gdy porywał moją skarpetkę, by z łajdackim wyrazem pyszczka zanieść ją na chwilowo wolne posłanko Gucia i upchnąć ją poszarpaną, maksymalnie mierzwiąc guciowe bety.  Ileż tych skarpet straciło życie. Stosy. Góry. Proceder uprawiany chętnie przez całe życie, to się nazbierało...
A niemożliwa, wręcz do uwierzenia reakcja na straszny, straszny serial "Moda na sukces" Był czas, gdy padnięta po robocie wpatrywałam się tępo w ekran i usiłując dojść, dlaczego to takie jakieś, że nic nie mogę pojąć. Krótko to było, kilka dni może, ale wystarczyło by Kubuś wpadł w szpony nałogu. Specjalnie nastawiałam telewizor zaraz po powrocie do domu, a kot zastygał jak te egipskie mumijki, cały zapatrzony i zasłuchany. Nic go nie obchodziło, dopóki nie pojawiały się reklamy. Nie wiem czego oczekiwał w tym oglądaniu,  zdaje się, że to było już po kilkuletniej ciąży i rocznym porodzie jednej z bohaterek dzieła. Trwała ta fascynacja z pół roku, a przy którymś włączeniu telewizora, po kilku minutach oglądania  ziewnął rozdzierająco i oglądając się na mnie kilkukrotnie rozdzierająco zamiauczał. Nie wiedziałam o co chodzi, serial szedł swoim trybem, Kubuś darł japę patrząc to na mnie, to na telewizor. Wyłączyłam sprzęt i usłyszałam, jak Kubuś zaczyna mruczeć na "pełnym gazie", przeciągając się i wyginając ciałko wtedy jeszcze wagi bardzo ciężkiej. Miał dosyć, chyba uznał, że to jednak nie jest rozrywka godna inteligentnych kotów. Potem poleciał wazonik, tak pchany łapami, by była możliwość uszkodzenia telewizora. Nie udało się, ale spróbować musiał... Mówiłam, że inteligentny i że łobuz. Taki Kubuś Rozpruwacz. 
Co do szarpiących i łamiących serce zdarzeń z Kubusiem w roli głównej. Trzy lata przed swoim odejściem zrobił sobie próbę generalną. Przestał jeść, interesować się światem, dbać o futerko. Zaczął szukać skrytek. Miesiąc trwała walka z chęcią odejścia. Niby wszystko szło ku lepszemu, ale jeść nie chciał. Zdrowy, vetowie twierdzili, że u starych kotów tak bywa. Zeszczuplał wtedy do szkieletu prawie. Pomogło i zareagował apetytem, dopiero na wymachiwanie przed nosem płatkiem kurczęcej piersi. Przedtem też wymachiwałam rozmaitymi smakołykami, ale bez efektu. Zjadł, postanowił żyć, ale dawnej postury już nie odzyskał. Bardzo dobre były te darowane trzy lata. Co nie zmienia faktu, że próba generalna była prawie premierą i dała mi do wiwatu.


Nie powiedziałam najważniejszego. Moje stworki są dla mnie bardzo ważne. Nawet tak mało wydawało by się ceniony Tytusek. Zmora, męczydusza, tajfun zniszczenia lejący moczem w chwilach zemsty, wieczne utrapienie.  Nie powinien go spotkać taki koniec, wszystko mogło się zmienić podczas długiego życia. A po jego odejściu żal i furia.

A inne moje kochane. Niepowtarzalne, wyjątkowe, moje cuda. Wylądowały na moim progu z różnych powodów, ale cieszę się że wylądowały i że były i są. Żal wielki za odeszłymi ale i radość że były.

Teraz mam w domu mały tajfun o imieniu Jacuś, parę melancholijnych i zdystansowanych dżentelmenów Gacusia i Felusia (nie tak dawno też tajfuny) oraz chorowite czternastoletnie gender które woli być dziewczynką, a nią nie jest. Lisiunia - Kiciunia, biologicznie zaczynająca jako Rudy Rycho. 

Bardzo długo powstawał ten post. Jest ciągiem dalszym notatek : 29 i 45. 
https://draft.blogger.com/blog/post/edit/8255282072827225736/8573300800088469594
https://draft.blogger.com/blog/post/edit/8255282072827225736/8081093599910030347
R.R. pisała.