Zastanawiam się czy to moja osobliwość osobnicza, czy może innym też tak fiksuje codzienność. Rozważam konieczność odczynienia uroków, wszczepienia sobie genów rozsądku, naukę wróżb by rezygnować z działań co umęczą a ich efekty takie se. Na okoliczności zewnętrzne to tylko wróżby, inaczej nie da się uniknąć męcącego. Egzorcyzmy jak widać też brane pod uwagę. Udało się, nabyłam to co trza w Dekathlonie, gdzie byłam i skąd wróciłam. Ale czemu ach czemu musiało być aż tak pod górkę? Przecie to prościzna, dotrzeć do sklepu gdzie jest to co potrzebne, zapłacić i wyjść z nabytkiem, oraz wrócić do domu. A tymczasem, no ech!!!! I widoczki takie, zupełnie nie planowane. Nie wiem czemu srajtfon pokazuje burzową nieprawdę. Aż tak nie było.
Pokrzywy. Duże. Cały teren pofalowany na zwariowano, nie mam pojęcia dlaczego aż tak. Tu już po zakupach.
I łup pierwszy dodatkowy.
Łup drugi dodatkowy. Trzmielina Harlequin. Za pięć sześćdziesiąt z trzydziestoprocentową promocją. Zachwycałam się nią, no i dopadłam malucha niespodziewanie w Ąszą sąsiadującym z Dekathlonem.
I łupy po które pojechałam.
Prezent z okazji imienin. Dla Bobusia.
Prezent z okazji urodzin. Dla Bobusia.
Dwa kartusze gazowe do ukochanego grilla.
Bo on świętuje z jednodniową przerwą, tak wyszło. Tylko podobno w Dekathlonie takie, co sprawdzę. Nie ma już właściwie powodu, ale..... Nic nowego, niby norma u mnie takie porąbane sploty, ale natężenie doznań duże. Może mi na gorąco tak się wydawać, zobaczymy jak rozprostuję zagniecenia na psychice. Bo jeszcze jest wkurw obok zmęczenia, a ulga że cała wróciłam i że wróciłam obezwładnia. Na razie kąpiel wyparzająca bo kleszcze!!!!! A zielsko momentami miałam nad głową, w te pokrzywy weszłam, a one po pas. Cykanki z miejsc łagodnych, było i bagno i wspinanie się po mokrych glinianych stromych zboczach z groźbą zjechania do zalewu. Zaliczyłam brodzenie w wodzie po kostki, spotkanie z pływającym w niej zaskrońcem, wywrotkę na wykrotach. To w drodze do, a potem było fajniej. Od mokrych butów mam bąble na nogach jak na folii bąbelkowej. Moc.
Jak pisałam, w Cz-wie nie ma Dekathlonu. Wyprowadził się, jedyny w okolicy to ten w Poczesnej, przy Ąszą i LM. Sprawdziłam sobie rozkład dojazdów na stronce sklepu, wypisane jak byk linia 65, 68 i CZTERY niepłatne linie sklepowe. Wsiadłam w 65 i tu pierwszy zonk, ten autobus nie dojeżdża i nigdy nie dojeżdżał do Ąszą. A podali, świnie. Pasażerka poradziła by pojechać do końca, a potem drogą z betonowych płyt dojść do czerwonej drogi a ta już do celu. Krótki spacer, niecałe pół godziny. I byłoby może nieźle, gdybym za "czerwoną drogę" nie uznała wcześniejszej. Już wiem, że tu "czerwona droga" to droga wykładana cegłą, ta na którą wlazłam też była czerwona, ale nie utwardzana. Pewnie bym zawróciła, gdyby nie to, że w kałużach pływały zaskrońce. Niby się nie boję, ale co innego niby się nie bać, a co innego mieć przyjemność nadepnięcia pływającego. Na szczęście mam futra i refleks przy nich wyrobiony, ocaleliśmy oboje, ale wracać przez zagadzone kałuże? Raczej nie. Droga prowadziła w kierunku dżwięków autostrady, po brzegu wody. Zalew, dość duży, porozgałęziany na zatoki. Możliwe że to zalane wyrobisko gliny, Droga dla wędkarzy, prowadziła od miejsca dla łowiącego, do następnego, kilkanaście stanowisk. Teren pofałdowany na zwariowano, może to też ślad po jakimś wydobyciu, a może tak porobiły lodowce, nie zgadnę. Ścieżka zaczęła niknąć w wodzie, samochody słyszałam, więc śladem saren (powinny być kozice), wdrapywanie się po mokrej glinie, tu tylko jedna obsuwa wlazłam na pierwszą górę. Znow zonk. Odnoga zalewu za górką, ale samochody słychać wyraźniej. Okrążam wodę. Wspinam się i zjeżdżam. Uskoki terenu spore, wszystko mokre, choć nie pada. Mokra łąka z licznymi wykrotami, było przyglebienie, potem zarośnięty jeżynami lasek, potem chaszcze z młodymi modrzewiami, tam znaleziony grzybek., potem siatka, a przy siatce śmietnik w chaszczach, potem tylko chaszcze, czysty kawałek przy kolejnym domu, pokrzywy i cud. Wyszłam na bramę posesji, tylną, ażurową, a tam ludzie. Poprosiłam o przepuszczenie do ulicy. Wyjaśniłam co i jak i po raz pierwszy w tym dniu coś było bez problemu. Miły przerywnik. Do Dekathlonu dotarłam mocno sponiewierana, spodnie mokre do połowy ud, spocona i rozczochrana, mlaskając mokrymi butami. Na szczęście nie było widać na spodniach śladów po wspinaczce i poślizgach na glinie, ani po przyglebieniu. Dotarłam. Ok. Butle kupione w minutę, to teraz zakupy w Ąszą i na autobus. Można odetchnąć.
Taaaaaaa. Nie przyjechał ten co miał być na Raków, ale o ten drugiej może będzie . Jakiś stoi, przyjechał, wypuścił przy Aszą stadko ludzi. Dziesięć po drugiej. Nie ma. Dzwonię do sklepu. Dziamdziak stwierdza że on nic nie wie, trzeba dzwonić do przewoźnika, ale kto to - też nie wie. Więc dreptanie do tego autobusu, pracowniczy, jedzie za dziesięć minut, i nie, za skarby świata mnie nie zabierze. A autobusy auchanowskie nie jeżdżą od blisko dwóch lat. Super, no. A w necie są. A jestem dwanaście kilometrów za miastem. Z powrotem miejski autobus kołuje, pojęcia nie mam jak to robi, ale na trasę wyjeżdża cztery- pięć kilometrów za Ąszą. Trzeba dojść. Rewelacja. W butach co zaczynają dokopywać, z zakupami, w tym trzy dwulitrowe toniki, dwie litrowe butelki z chemią, saszetki dla futer. Ciężko, słabo. Niemrawo podjęta próba złapania stopa, nieudana. Nie mogę się dziwić, pandemia jeszcze w ludziach siedzi, a ja nie zdołałam ukryć złachania drogą do Dekathlonu. I trzęsie mnie, myślałam że dam radę, a tu dreszcze. Trudno. Idę. I poszłam po wąskim poboczu, po mokrej trawie w mokrych butach. One przeżyły, moje nogi mają się gorzej. Kilka kilometrów marszu z ciężarami odwalone, na pewno nie tak dużo jak mi się wydaje. A obok śmigają tiry, ciężarówki, autobusy wycieczkowe i osobówki. Obok. W połowie drogi zaczyna się ścieżka dla pieszych, tu łatwiej, ale po ptokach, bąble są. Godzina czekania na autobus i o piątej w domu. Udało się. Nigdy więcej. Nigdy.
I po co komu surviwale?
Pisała R.R.
Łomatko, niezła wyprawa ! Faktycznie szczęście, że wyszłaś cało z tych opresji, mnie zmroziło już przy opisie drogi "tam", podziwiam Twój hart ducha. Dobrze, że choć zakupy udane. Kartusze można kupić zdalnie, zdaje się, w necie znalazłam takie np. Nabój gazowy 440 gram Enders (6322), są też innych producentów. Ale trzmielina na otarcie łez śliczna :)
OdpowiedzUsuńWszystko przez nietypowe zawory w grillu. Jest prześwietny, ale kłopotliwe zdobywanie kartuszu. No nic, na czas długi starcza te,na o następne niech się właściciel cuda stara. Bez mojego udziału. Amen.
UsuńJa jako człowiek kompletnie zielony używam aplikacji jakdokade na telefonie. Inaczej bym do tego dentysty nie dotarła za nic.
OdpowiedzUsuńAż mnie mrożą opisy, ja tam bym chyba zginęła w tych krzakach 🙀
OdpowiedzUsuńNie zginęłabyś, bo by Cię cofnęło już na etapie kałuż. Niewinnych na początku, zalewających betonowe płyty i płytkich.
UsuńPrzepraszam ale mła się zarykiwała. Tak wiem jestem larwą, powinnam współczuć kontaktu z przyrodą czyli zaskrońcami, ale u mła są tylko trywialne wykopy z żółto glino a Ty sobie robisz gugu w pięknych okolicznościach.;-D
OdpowiedzUsuńTo śmieszne na straszno, fakt. Z banału trywialnego tak się samo u mnie robi. Wiesz że kiedyś zrobiłam sobie objazdowkę, całodzienną wycieczkę. Zawloklo mnie do Wadowic, a tam przyjemna przygoda zmieniła się w bardzo nieprzyjemną. Też za sprawą samej trywialności, to jest zjawiska codziennego jakim jest naprany pijak. Zwymiotował na mnie. Klątwa.
UsuńNo nie mów!
UsuńToteż nie mówię. Ale tak było.
UsuńJa zamawiam egzorcyzmy na ucho
OdpowiedzUsuńU kogo?
UsuńBo może rzeczywiście trzeba. A tu nie wiadomo u kogo, rynek usług szwankuje.
Usuń