Czytają

poniedziałek, 21 sierpnia 2023

Notatka 525 z bobusiowania


Miało nie być relacji z bobusiowania. Bo cykanek nie nacykałam. Bo było niezbyt. Bardzo roboczo, wszyscy coś robili, zajęci w tym cholernym upale na maksa. Wszyscy poza Dzieckiem co pojechało "na kolonie" odpoczywać po trudach zdobycia dyplomu. Więc co tu pisać, tyractwo było, mocno porąbane, zupełnie nie pasujące do temperatury i duchoty. Bobuś znów reperował przyłącza na panelu fotowoltaiki, chyba teraz się udało. Ekstremum jednak nie było bo zrezygnował z wejścia z naprawionym panelem na rozpalony dach. Ufff. My baby też jakoś ocalałyśmy, choć były litry potu. Beatka i Asia w dusznej szopie,  ja ze swoją stopą buszująca w zielonym. Stopa odparzona na małym kawałku do żywego w czwartek, podleczona w piątek, tak dostała w kość w sobotę, że dopiero teraz, po dniu zabiegów zaczyna wyglądać jak stopa. Dziwne to jest, wcale zajęta tyraniem nie zauważyłam że zaczyna protestować, jakoś działała, pokazała że mnie nie lubi gdy prawie kończyłam, a po wyjściu z busa miałam duży problem by na niej stanąć. Nieważne, zagoi się, ważne że po raz drugi dała się poratować i że w Bobusiowie grzecznie dała porobić.  



Dla mnie roboczo oznaczało że posadziłam kamasje, poprzesadzałam co nieco. Może bez sensu skoro taki gorąc, ale anemone tomentosa (czyli zawilec zwany pajęczym) zjadał mi różę Escimo i wszystko w okolicy. Róża, mimo że ona żywotna, ledwie dychała, jesiennych kwiatow tym razem nie będzie, powinno mi dać wcześniej  do myślenia że pierwszego kwitnienia właściwie nie było. No ale może kolczak ocaleje. Mnóstwo pchających się młodych anemone, więc wszystkie pchające się gdzie nie trza dostały nowe miejsce. Hortensja, taka co od dwóch lat wcale nie rosła, też poszła na nowe. Może lepsze. To na hortensji mi zależy, pod nią wylałam chyba z tonę wody, może przeżyje.  Poprzycinałam, trochę powyrywałam (pokrzywy, osty, gajowiec, bluszcz, brzydki a nachalny krwawnik kichawiec, siewki klonów i dzikiego wina, perze i mlecze, glistnik jaskółcze ziele) górsko urosło, a tych wszystkich wysiłków wcale nie widać.  Hmmmmm. A ile tyrania jeszcze by trzeba!!!!!

Kamasje poszły na stare miejsce, tyle że miejsce przesypane granulowanym obornikiem i kompostem. Tak nie powinno chyba być, ale z drugiej strony, to w dzikich warunkach one przecież rosną ciągle na tych samych miejscach, czyli na chłodnych bo w półcieniu lasów łąkach lub łąkach słonecznych, ale mokrych w okresie wegetacji.  I dają radę. 

Bez wykopania zostały białe kamasje, są, też powinnam im zrobić przewietrzenie, ale one zostały posadzone źle, nie w grupie, a pojedynczo i ciężko po zaniknięciu rośliny stwierdzić gdzie są cebulki. Szczerze? Były kupione jako pierwsze, są starsze o dwa lata od pozostalych i miały być  niebieskie. Posadzone zostały tak dziwnie, bo wszystkie cebulki dotarły do mnie chore, popleśniałe, porażone jakimiś grzybami w dziwnych kolorach, miękkawe. Pamiętam swoją wściekłość.....  Miałam wszystkie wywalić i tak powinnam wedle wszystkich prawideł zrobić, ale wtedy, ach tak bardzo chciałam że nie mogłam. Nie i już.  Więc wszystkie zostały wykąpane w nadmanganianie potasu i posadzone w szeroko rozstrzelonym łuku, tam gdzie rok wcześniej rosły aksamitki, w dużych odstępach, bo jeśli któraś by dała zdrowy kwiat to niech się nie zaraża od sąsiadów. W ziemi, w której wcześniejsze aksamitki wytruły nicienie. Każda cebulka  dostała barierkę z tabletek nadmanganianu wetkniętych dookoła, a i tak środek łuku wypadł, te po brzegach kwitną. Ponad połowa  z tuzina nie dała rady, no i białe ogólnie jakby słabsze od niebieskich, co może być winą albo za ciemnego miejsca, albo  czającej się w nich ciągle  jakiejś zarazy.   One nie są białe, są kremowe, przepiękne, doceniam po latach, ale gdy ocalałe cebulki wydały  w końcu kwiaty  klęłam, eteryczne kremy nie przemówiły do mnie. Bo miały być niebieskie i polować zaczęłam na nowo, jedna kępa jest z pięciu cebulek z Dalezji, druga to łup z Dożynek, pan od którego mam psizęby zechciał przywieźć, też wtedy zdobyłam pięć. 

Wybacz Czytaczu że tyle o kamasjach. Każdy kto ma jakiekolwiek zielone ma też swoich zielonych ulubieńców, a ja je bardzo lubię. Ach, gdybym dysponowała podgórską łąką to byłaby w kamasjach. I pełnikach. 

A kolejne dożynki tuż tuż.  Taka pora. Chwasty obficie sypią nasionami, pola zżęte już albo będą za chwilkę. Wszystko woła o zajęcie się, grożąc że jak nie, to pójdzie w dzicz. Albo na zmarnowanie. Może dlatego było tak pracowicie.







I jeszcze co do soboty. Ludzkie istoty tym razem bez obgadywania. 

Wykopałam ropuchę. Po raz kolejny stwierdzam, że one mają w sobie dużo ludzkiego, podobna do gniewnego miniaturowego grubasa wyraźnie miała ochotę mi dokopać za wykopanie.

Jaszczurki jakby śmielsze. Bobuś majstrował na ogrodowym stole, a za jego plecami, na ścianie z dzikim winem jaszczurcze wędrówki we wszystkich kierunkach. Jedną znalazłam w plastikowym pojemniku z deszczówką, wręcz ją wyłowiłam podstawiając wiązkę pospiesznie zerwanych chwastów. Nie wiem czy by sama wyszła, po ścianie pomykają swobodnie, ale plastik to inna bajka. Ześlizgiwała się

Pies dostał nadzór kuratorski, za ucieczki na ulicę w celu zażycia rozrywki przy straszeniu przechodniów. Niedobrze, ale pokochał straszenie niewinnych ludzi, podoba mu się bycie monstrum, a skąd ludzie mają wiedzieć że to tylko straszenie? Za ucieczki za suczkami, bo gdzieś we wsi są bardzo atrakcyjne i zwiewa do nich.   Taki nadzór kuratorski to rzadka dla niego rzecz, grzecznie się trzymał na ogół chałupy, te zwiewania to nowość. No straszył już przed domem, ale teraz straszy dalej.  Kiedyś jak się wymykał to tylko do sąsiada, opłotkami, przez nieogrodzone do kumpla. A teraz ucieka i straszy jak umie. A groźny? Tak wygląda niestety, trzeba znać żeby wiedzieć że to ciumciuś i ciapa. 

Raz się zdarzył szereg incydentów z nadmiernie towarzyską kurą, wpadała ze swojego betonowego obejścia na zielone, pieseczek napadał bardzo drapieżnie, łapał w pysk i nosił. Nie do wiary, po pierwszych panikach sypiących pierzem kurze to nie przeszkadzało,  luz zupełny, po odniesieniu przy pierwszej okazji wracała. Podejrzewam że bardziej kursko  kusiły biegające jaszczureczki niż bycie noszoną, a noszenie w pysku też w końcu uznała za atrakcję. Wracała uparcie.  

Kura się poznała na groźnym psie, przechodnie nie. Skargi się zaczęły. Samochody znów jeżdżą gęsto. Więc psina ma nadzór, wciąż musi być na widoku.

Przy omawianiu tych łazęg były wspominki o pierwszym psie, Raptusie. Kundel, od prawdziwego labradora troszkę mniejszy, biszkoptowe kłaki w innym gatunku. Ten to miał duszę włóczęgi! Zawsze był znajdowany, kilka razy odbierany ze schroniska, od przygodnych opiekunów ze dwa razy, raz tymczasowa opiekunka oddawała go z płaczem. Co trochę było gorączkowe szukanie, a on zawsze znajdował opiekę, całym sobą informując napotkanych że jest psem łagodnym i radosnym. Przekochany był.  Obecnie po okolicy łazi podobny do niego labrador, ma dom, ale wymykanie się z niego opanował do perfekcji. Towarzyski jest bardzo, im więcej ludzi tym weselnej, sklep, szkoła, impreza w remizie i tydzień temu z pielgrzymką powędrował do miasta, gdyby nie sprytna elektronika nie wiadomo jak by się rzecz skończyła.

No i tak to się toczy.

Pisała R.R.

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Notatka 524 Santa Monica & komody.

Ostatnio zapaściowo wiruje mi życie. Tak w  kołowrocie wiruje, w trakcie tańca i po tańcu z panią d.  Dzieje się, lepiej tylko odrobineczkę, ale na tyle lepiej że coś mogę skrobnąć. Więc skrobię. Blisko mnie to Bobuś się leczy, Dziecko wakacjuje, Jacunio sika fanaberyjnie. Ja więcej czasu spędzam w pozycjach z kręgosłupem mniej więcej w pionie.  Było trochę bobusiowania, jedna kępa niebieskich kamasji posadzona na nowo, druga wykopana. MP ma dostać z pięć cebulek, ale to na razie musi poczekać, między innymi na cynk od MP że znajdzie czas i miejsce by je posadzić.  Może jeszcze pięć cebul komuś..... Może Agniecha? No zobaczymy. Wykopałam z drugiej kępy dwadzieścia jeden cebul. 



Nie chcę co prawda zapeszać, ale jakoś się trzymam, może i wraca mi w psychice odrobina dawniej posiadanej wańki-wstańki. Pewności siebie ciut większej. Zaczynam nawet zbierać się do odrabiania krzywd paskudnych, co to sama sobie zrobiłam przy udziale pani d. Nie mogę zwalać na panią d, że to wszystko ona, bo pozwoliłam jej na to z braku siły, z lenistwa i niezborności życiowej. I niestety, pani d to też jakąś strona mnie. Fa-tal-ne. Okazuje się że lekarstwem na panią d. to nie jest w moim wypadku tylko nasiąkanie pozytywnymi treściami (choć bez nich to kaplica zupełna), ale twórcze działanie uwieńczone końcem nie będącym całkowitą klęską. Przynajmniej taką klęską z którą się da pogodzić. Ale te pozytywne wpływy, ach, bez nich nie byłoby żadnych działań, tylko dół. Piesko dziękuję. 


Ale coś działam. Pracowicie jest, choć bez sensu. Jak jest to Santa Monica & komody są doskonałym przykładem działań pod wpływem pozytywnych wpływów.  No to czytaj Czytaczu.

Najpierw o komodach. To meble są. Ogólnie u mnie meble wołają o pomstę do nieba. Kolorystycznie jest od Sasa do lasa, kształtami też tak. Brzydko. No ale. To co jest, to konstrukcję ma na tyle mocną i kształt na tyle użyteczny, że wywalać nie ma najmniejszego sensu. Bo nawet gdyby było mnie stać na nowe meble, to nowe już w produkcji z założenia mniej trwałe. Taki urok czasów, więc w moich oczach ratowanie domowych rupieci i nabywanie starszych rupieci jest sensowniejsze niż nabywanie gratów drogich i współczesnych. Ale korciło mnie od dawna by poprawić wygląd chałupy na ile się da. Poprawa jest w trakcie, BORDELLO już robi BUM BUM odrobinkę ciszej, ale nadal jest totalne, niestety. Bo bez sensu totalnie zaczęłam. 

Komody są dwie, z rzetelnego amerykańskiego  paździerza, dużo solidniejszego niż nasz. Za to drewniany fornir na nich jakości żadnej, należałoby wymienić calusieńki.  Kupiłam je daaaawno, gdy do naszego kraju trafiały graty z likwidowanych w RFN baz amerykańskiej armii. Drogie nie były, piękne też nie. Ale były i są potrzebne. Kolor typowy dla tych wojskowych mebli, zimny brąz, ciemny, ale do czerni mu daleko.  Po pięć szuflad, mosiężne uchwyty, szuflady każda ściśle przynależna swojej dziurze, ile się namęczyłem żeby z powrotem je w nich umieścić to brak słów. Rzecz bardzo nieprosta, bardzo.  Trzeba zręczności sztukmistrza, podstępów i wygibasów,  żonglowania pudłami  szuflad, w końcu jest ok. po dwóch dniach wysiłków. Nigdy więcej nie będę się rwać z entuzjazmem do wyjmowania szuflad z armijnych komód, newer, dość - to wystawia moją inteligencję i sprawność fizyczną na zbyt wielką próbę. Czyli nawet jak miałam ochotę jeszcze komody  przemalowywać, to operacje umieszczania szuflad we właściwych dziurach wybiły mi to z głowy radykalnie.  Już z samymi meblami tak hop-siup to u mnie nie ma, wszystkie moje meble mają w sobie sporo złośliwej przewrotności, wszystkie, komody nie są wyjątkowe.

No dobra, miało być też o Santa Monica. 

Santa Monica to jest kolor farby renowacyjnej do mebli  firmy GoodHome, farba z lekka metaliczna, odcień bardzo podobny do tego którym dysponuje  zewnętrznie Rysia. Czyli płowa z odcieniem jasnej miedzi. Farba kupiona w promocji w Castoramie (pięć niedużych puszeczek) z myślą że się przyda,  myśl o korekcie wystroju nie jest nowa.

Santa Monica kupiona w promocji bo tak miałam od zawsze, że zawsze w Castoramie grubo przed czasem użycia kupowałam okazyjnie różności zużywane później, ale nie zawsze tak, jak planowałam przy zakupie. Tylko że tym razem, o rany!!!!! 

Net jest zgodny, farby firmy GoodHome są do dupy.  Nie do końca się z wyczytanymi opiniami zgadzam, nie tyle do dupy, ile chyba wyłącznie do malowania natryskowego. Czyli pistoletem, O pistolecie etykieta milczy, ale narzędzia w postaci pędzla czy wałka zostawiają po sobie ślad, wkurzajacy wyjątkowo w wypadku Santa Moniki, bo ona z lekka metaliczna. Ta metaliczność jest mocno nienachalna, ale swoje robi. Wydajność jest super, krycie do przyjęcia, tylko te ślady narzędzi są bardzo be. Bardzo widoczne, bardzo.  Zaczęłam pędzlem, be, spróbowałam wałka, jeszcze bardziej be. Więc znów pędzel i nadal nie podobało mi się. Po wyschnięciu pomalowanych frontów szuflad nastąpiła u mnie podłamka, tylko siąść i wyć, bo jest zupełnie inaczej niż miało być, gorzej mi to wyglądało po wyschnięciu niż w trakcie malowania. Bo błyszczące drobiny nie do końca wprowadzone jednorodnie w strukturę farby gromadzą się w pasma. Może należało jednak malować wałkiem? No ale wałkiem też fajnie nie było.  Miało być połyskliwe i gładko, to drugie zdecydowanie nie wyszło i bardzo to widać. Po wkurwie maksymalnym, po równie wielkim dole stwierdziłam że trudno, widać u mnie nigdy nie może być tak jak planowałam. Karma taka i bez sensu karmie fikać w sprawie wagi nie tak znów istotnej. Komody są z zaciekami i takie będą. Przecież przy tej jakości forniru farby zedrzeć się nie da. No i te szuflady........

Ale. Może i nie tak jest jak miało być, ale czy jest tak fatalnie jak mi się wydawało? Sam kolor o wiele ładniejszy na Rysi, nawet położony natryskowo nie byłby wstrząsająco piękny. Komody nie są jeszcze pomalowane do końca, zużyłam trzy puszeczki, zostały dwie. Blaty wymagają jeszcze jednej warstwy, cała puszeczka to na nie za dużo, otwartą chcę zużyć totalnie do końca, pomysł na co jest w trakcie realizacji więc troszkę te blaty muszą na wykończenie poczekać. 


Jest pomysł jak racjonalnie i sensem zużyć te dwie pozostałe puszeczki. 

I napiszę Ci Czytaczu, że malowanie czegokolwiek przy Rysi jest zajęciem takim, że już lepiej zostać wozicielem kaktusów z pustyni do kalifornijskich ogródków lub ujeżdżaczem byków. Wszystkie zajęcia z listy najwredniejszych ogólnie lepsze,  większa szansa że Rysia nie pomoże w zajęciu. Teraz są trzy futerka, trochę ich było a nigdy nie było u mnie do tej pory równie nachalnie pomagającego i ciekawskiego kota. Nie zawsze, ale gdy Rysia wpada w tryb "pomogę, co robisz, pokaż, daj też, a ja tu jestem" jest tak upierdliwa jak rzadko co na ziemi. Po podniesieniu klapy sedesu na pewno przysiądziemy na Rysi, murowane. Przy przy malowaniu oczywiscie na powierzchniach pionowych pojawiały się jej odbite łapki bo tryb ADHD włączała regularnie. Zamalowałam  ich kilkanaście, dało radę. Prawdziwy popis dała jednak przy blatach komód, tu już wolałam malować przy drzwiach zamkniętych, ignorując ryki Rudej. Pierwsza warstwa na blatach, grubsza bo może się równiej się to metaliczne ułoży no i to końcówka tej puszeczki, wszystko zużyć i niech schnie, wychodzę. ZAMKNĘŁAM za sobą drzwi, tup tup do łazienki myć pędzel, wody nie zdążyłam puścić a słyszę jak szczęka zamknięta klamka. Bieg, bo może zdażę i uchronię malowane. Złudzenia. Na blatach slalom, od zupełnego wytarcia farby że czysty brąz forniru po zwały, wszystko w zawijasach. Rozpacz.  Dupka i tylne łapki Rudej do "kolanek" z tyłu w Santa Monice. Rozpacz. Santa Monica wszędzie. Podłoga. Wanna. Pościel na łóżku. Blat kuchenny. Rozpacz. 

No i tak to.

Same schody były, tak u mnie być pewnie musi, na nowo zaczynam się z tym godzić. I żyć pomimo. Co niewątpliwie jest znakiem pozytywnym.

Co jeszcze? W niedzielę odważyłam się wziąć udział w wyprzedaży gratów. Fizycznie, komputerowo to tylko zgłoszenie na imprezę się odwala. Razem z Asią, każda przydźwigała torbiszcze gratów. Było dobrze, będę brała udział już zawsze. Mało ludzi, sezon wakacyjny jeszcze, w mieście pełno pielgrzymek, ludzie mają inne zajęcia niedzielnymi przedpołudniami, ale podobało mi się. Podobało mi się mimo uchechtania strasznego noszeniem gratów i mimo że niewiele bardzo sprzedałam.  Coś jednak poszło, nie na tyle by budzić entuzjazm, ale u mnie teraz i te parę groszy ważne. Ludzie wystawiają rzeczy straszne, niektórzy i po cenach strasznych. Ciuchów najwięcej. Ale impreza działa.


Pisała R.R. w trakcie wszystkiego.

Dawno ps-ów nie było.

No to dopisuję, bo w komentarzach się temat pojawił.  Skrobania mebli. Prawie kończę i nawet to nie takie trudne. Tyle że ręce bolą bo ileś tam ruchów trzeba zrobić no i trafiają się takie miejsca, gdzie nie wiadomo dlaczego skrobanie idzie jak po grudzie. Było do oskubania pięć płaszczyzn, troje drzwi i dwa boki, skubię ostatnie drzwi i został mi jeszcze taki trudny kawałek na samym dole jednego boku. Nieduży, ale po milimetrze schodzi. 



poniedziałek, 10 lipca 2023

Notatka 523 z soboty

Mało było ostatnio aktywności, nie nadaję się do aktywności w upał. Owszem, jakoś się zawsze mobilizowałam, w tym roku tylko to co niezbędne. Rany. Czeka mnie orka gdy upały miną. 


Niedziela się skończyła, ja z nocnym chłodkiem ciut odżyłam, więc piszę.  W sobotę byłam w Bobusiowie, przegrzało mnie, przekołowało i niedziela była zdychająca, głowa pozwoliła sobie na ból. Nie ma co się nad zdychaniem rozwodzić, minęło jakby. 

Z Bobusiowa wieści takie. 

Dzieciątko obroniło licencjat, miało to nastąpić w przyszłym tygodniu, a znienacka jest po sprawie. Stres musiał być, bo na niewinne pytanie czy teraz magisterka, Dzieciątko stwierdziło że ma całkowicie dość i żadnych studiów. Na razie nigdy. Delikatne świętowanie  było, jestem z niej dumna, dała radę choć nie lubi. Bo Dziecko nie kocha idei zaliczeń (nie było wypadku żeby nie zaliczyła czegoś za pierwszym podejściem, gra twardziela ale okropnie przeżywa przed) i  więcej nie chce. 
Bobuś jest tuż przed kolejną leczniczą jazdą. Kiedy jazda będzie to na razie się ustala.

Ogólnie raczej ok.

Było wściekle gorąco, słonecznie i dusznawo, nie bardzo się dało żyć nigdzie. Tylko siedzenie w cieniu miało  sens i na tym właściwie powinnam poprzestać, tak jak reszta towarzystwa. Ale nie, zanim to do mnie dotarło, to sobie naszkudziłam.. Bo póki Dziecko było czczone to czciłam, jak pojechało na świętowanie grupowe to mnie jednak podniosło do zielonego, koniecznie coś chciałam, tak dużo do zrobienia. Na siedząco kołowrót mniej się dawał we znaki, to pewnie dlatego. Chociaż to co niechciane powyrywać zanim zrobi się duże nie do wyrwania lub rozsieje  nasiona. Więc zataczając się troszkę powyrywałam i..... Uznałam w szale wyrywania pokrzyw i małych siewek klonów za niechciany klon liście kirengeszomy. Prawie zlikwidowałam sobie raryteta. A wyrywałam niechciane!!!! 

Chyba karuzel wiedział dlaczego był. Albo to przez niego? 

Z działań mniej szkodliwych, to po odsiedzeniu szkody, gdy prawie pewna strata rarytetu podniosła mi ciśnienie,  wykopałam jedną kępę kamasji, cebulki wykopałam znaczy. Tu wydawało mi się że dam radę, chciałam  wszystko, ale źle się kopało, niby takie nic, a więcej machania sprzętem groziło kalectwem lub udarem, dobrze że nie padłam przy tej odrobinie. Wykopana kępa jest młodsza o trzy lata od swojej też niebiesko kwitnącej siostry, sadziłam pięć cebul, takich w rozmiarze cebul tulipanów botanicznych, wykopałam szesnaście w rozmiarach różnych, ale wszystkie większe niż posadzone. Sekator nie jest olbrzymem, cykankę zamieszczam dla MP, co sadziła biedronkowe kamasjowe pipciumy. A wcale te cebulki nie miały super warunków, możliwe że gdyby miały, byłyby rozmiarów sporych ziemniaków. 


Jeszcze starsza kępa do wykopania, pojedyncze białe też trzeba będzie wytropić, wykopać i zrobić z nich kępę na nowym miejscu. One lubią rosnąć w stadzie. 

Znów cykanki niezbyt udane, tym razem rozmazanie kolorów. Problem jest po ostatniej aktualizacji aplikacji,  barwy rozlewają się poza swoją formę. Najtragiczniej w tych przedstawiających czerwone róże, ciemne floksy i pomarańczowe lilie, wrrrrr, nie nadają się do pokazania. No dobra, najwyraźniejsze cykanki z nieudańców. 



Nawet powycinać nie ma jak, jaka taka co dziesiąta, więc raczej opisówka będzie. 

Jest bardzo sucho, po roślinkach nie widać tylko dlatego że mają poszycie, na ogół mnie denerwujące bo poddusza większe rośliny, ale przy upałach bezcenne. 

Poniżej rozmazany łanek krwawnika kichawca, przy nim wydaje mi się że poskrzypek liliowy ciut hamuje wraże pożeranie liliowatych, koleżanka Basia twierdzi że tak działają wszystkie podśmierdujące astrowate z wrotyczem włącznie. No to testuję, lilie - tu niespodzianka, za niskie do tego krwawnika, kwiaty mają jeszcze zwinięte w pąkach i schowane w krwawniku.   Tak sobie myślę, że może trzeba inne astrowate śmierdziuchy wprowadzić przy liliach, wrotycze i złocienie. Niższe. 




Róże. 


Część róż kończy lub skończyła kwitnienie, część dopiero teraz szaleje. Post otwiera cykanka ślicznotki z Koblencji i lawendowego kwietnego cyrku. Lubią się. Liva powyżej, niestety czerwone Piano i Karmazynowy cyrk kwietny mają cykanki rozmazane, wrrr. 

Te różane cyrki to wynik fascynacji serią róż Flower Circus Kordesa, te co mam nie wszystkie są strzałem w dziesiątkę, Impala stanowczo nie. Mam cyrki: Impala, Escimo, Lawender, Parfum (mało pachnie), Crimson i Pompon Circus Flower. Ta ostatnia róża bardziej jest znana jako Pashmina, odradza się pomaleńku, a już myślałam że po niej. Przy robionych zbiorczych zakupach z koleżankami pracowymi wzięłam jako zamawiająca najsłabszą. Niby dawała radę, ale słabo, ta niszczycielska dla róż przedostatnia zima wydawało się że jest zimą ostatnią. W ubiegłym roku obok rudego kikuta Pashmina z łaski wypuściła bardzo późno  wątlutki pędzik, taki wcale nie rokujący, w tym roku był jednak pęd mocniejszy, kwitnący. I super.  Crimson Circus Flower był bonusem, świetną niespodzianką. Od popularniejszego Piano z hodowli Tantau różni się wyłącznie wzrostem, jest niższy o połowę. 

Nie było mnie prawie całą sobotę, wracałyśmy z Asią ostatnim autobusem. Tak wyszło.  Moje futerka bardzo źle zareagowały na całodzienną samotność. Opierniczyły, ze strony Rysi to był miauczacy bluzg, głośny jak na nią na poziomie ryku. No jak śmiałam. Zostawiłam, a jak raczyłam wrócić, to skrzywdziłam, bo nie dopiesciłam od razu (kleszcze!), jedzonko nie takie (nowa karma), i gdzie trawka?!!!. Tym razem nie przywiozłam.   Przebaczyła mi dopiero w niedzielę, z popołudniowej drzemki obudziłam się z rudzizną u boku. Futerkowy chłopcy byli dla mnie bardziej wyrozumiali, przynajmniej takie robili wrażenie. Miauk był, ale raczej proszący o pieszczoty, co dostali. Tyle że nocą były ganianki, łomoty i rumory, skorupy miseczki i rozrzucone chrupki. W niedzielę znów koteczki Feluś i Jacuś to sama słodycz, ganianki i wojenki, naprawdę? Skąd. To jakiś obcy kot. Dwa obce koty, no, może trzy.

Ale już nie są słodziakami. Niby karma i kuweta są jak należy, ale pora na grupowe zaleganie, na pieszczoty. Rysia już nie da popisać, koledzy też, drobna na razie wojenka w ramach działań przywołujących mnie do porządku się szykuje. Drobna, ale rozwojowa, muszę działać.


Dobranoc. 

Pisała R.R

Acha. Jacunio sika, nadziewanie na razie odstawiłam, obserwuję go bardzo pilnie. Tabletki trzymam z niepokojem pod ręką i kto wie czy nadziewania nie wznowię. Niby ok. ale wydaje mi się że trochę za często  bezproduktywnie się zaczyna kręcić koło kuwety. 

Ryki Rysi weszły jej w nałóg. Karcona przecież była krzykiem i uznała że to dobra metoda na karę i dla mnie. Zaczęło się od stłuczenia przeze mnie miseczki z której miała właśnie jeść. Oburzona Ryszarda w pozie odpowiadającej mojej (szerzej rozstawione sztywne łapki), z mordką otwartą jak krokodyl, idealnie przełożyła moje QRRRWO!!!! na miauk. 

piątek, 30 czerwca 2023

Notatka 522 żelazko na gazie

Nie mam telewizora. To znaczy mam nieużywany zupełnie i nawet nie wiem czy działa po ostatnich zmianach w emisji pasm. Odzwyczaiłam się, teraz mnie wnerwia nawet oglądany krótko. Ale czasem mi jednak oglądactwa brak, jak już głód obrazu ruchomego dokuczy to oglądam. 

Ostatnio głód ruchomego obrazu już musiał być bardzo duży bo rzuciłam się na seriale. Braki w temacie serialu mam solidne, bo na ogół wolę filmy, do ogarnięcia w czasie najdłużej trzygodzinnym. Ale. 

Nawet taki absolutny nieoglądacz telewizji jak ja miewa seriale ulubione. Niektóre pozostają ukochanymi na zawsze, inne są miłościami równie trwałymi jak wieczna ondulacja, czasem nie do zniesienia po latach. A jeszcze inne, takie kiedyś niezbyt i bardzo niezbyt, okazują że są super. Ekranizacje literatury, to co lubię w czytaniu staram się obejrzeć.  Zdarzają się ekranizacje idealne, Herkules Poirot Agaty Christie, opowieści Ellis Peters o braciszku Cadfaelu, jeszcze parę innych. Łatwiej serialom niż filmom oddać urok i klimat powieści, więc serialowe ideały częstsze. W stały nałóg serialowego oglądania jednak nie wpadam. 

Bo ostatnio naszło mnie na oglądanie seriali, co już wyznałam.  Hurtem lecę, jak nie ja. Wręcz nałogowo. Ten od żelazka był przedostatni, ostatni to DAWNO DAWNO TEMU czyli ONCE UPON A TIME. Ilustracje z niego. 

Żadna nowość ale ominął mnie gdy być może był emitowany w Panu Telewizorku, już wtedy z Panem Telewizorkiem widywałam się niezwykle rzadko. 

Żaden tam wysoki poziom intelektualny, skąd, ale bardzo przyjemnie mi się oglądało, a Robert Carlyle wskoczył mi na listę ulubionych aktorów, świetna rola, nieoczekiwany zupełnie popis aktorstwa mistrzowskiej klasy. 


Siedem sezonów. I ogromnym zaskoczeniem dla mnie jest to, że wbrew wszystkim brakom serial tak mi się podoba, że na pewno jeszcze do niego wrócę. Zbyt dobrze się bawiłam przy oglądaniu by powrót odpuścić. Bajki wzięto na tapetę, dodano wielość światów w których żyją bajkowe postaci, postaciom dano życie rodzinne i komplikacje uczuciowe, bez dbania o to że nigdy w bajkowej literaturze nie pojawiły się razem.  Wyszło dziwo, zabawne i odprężające. 

Serial z założenia był robiony jako typowy podnośnik pozytywnych emocji, czyli od moralizmu i happyendów aż mdli, ale, uwaga, ja nie z tych co z fascynacją analizują gustowne girlandy z ludzkich flaków, duszne rozważania rozwleczone przed oczami memi powodują me duszne palpitacje, dużej dawki nie zniosę.   Niczego natrętnie podtykanego w zbyt dużej dawce nie znoszę, a tu dziwność, nie bardzo mi przeszkadza ani moralizm, ani problematyczna gra jednej z głównych bohaterek, podejrzana uroda najpiękniejszej drugiej głównej też znoszona bez grymasów. Oraz rozwłóczenie przesadne wątków i rozterek moralnych. Potrzebowałam być może tak potężnej dawki optymizmu, nawet wtykanego nachalnie. Nie wiem jak to będzie przy powtórnym ogladaniu za być może miesiac? rok lub więcej, ale teraz, tak świeżo po maratonie, już mi brakuje niektórych postaci. Rumpelsticken, Zła Czarownica z Zachodu,  to dla mnie supernowe, kilka innych błyszczy dla mnie tak, że miernoty przy nich do zniesienia. No i nieoczekiwany  zaskakujący humor. Na pewno wiele smaczków przegapiłam, w języku oryginału podejrzewam że iskrzy o wiele silniej. Ni z tego ni z owego, groźny czarny charakter zostaje nazwany pekaesem, Świątynia Przeznaczenia porównana do wytwornego wychodka, jeden odcinek (teoretycznie w treści dramatyczny, bo chodzi o zdejmowanie wrednej klątwy) jest musicalem. No i Rumpelsticken, pieszczotliwie i skrótowo zwany Rumpelkiem, ten ma dopiero  odzywki i sytuacje. "Magia może wszystko, możesz być potęgą, cesarzem, herosem lub chimerą" i po czymś takim zmienia się dla przykładu w zionącą ogniem świnię. Malutko groźną.

Ktoś oglądał?

Dobrodziejstwem i przekleństwem nałogowego oglądacza seriali jest to, że można hurtem, nie ma już raczej zastosowania ironiczna odzywka:

Musisz iść, bo się spóźnisz na Gumisie/będę lecieć, muszę zdążyć na Gumisie. 

Gumisie u mnie mają bardzo wysoką pozycję wśród dobranocek. W Monte Carlo rozglądałam się za Księciuniem, bo to turystyczne mi się kojarzyło z architekturą gumisiowych miasteczkowych budowli, no i akurat tam jest nikła szansa spotkania księciunia. 

Więcej absurdalnego sensu ma obecnie powiedzonko z serialu nie tak dawno oglądanego. 

Zostawiłem żelazko na gazie.

Jako pretekst do wyjścia oczywiscie.

Ale także no niestety, to żelazko na gazie to opis czynności bezsensownej i destrukcyjnej. Szkodliwej. Nałogowe oglądanie, tak jak inne nałogi, nie jest rzeczą zbyt pożądaną. Jakieś się podobno powinno mieć, tylko dobrze by było gdyby nie zagarniały wszystkiego. Ja na razie muszę wziąć na wstrzymanie, skłonności do nałogów mam, dwie solidne serialowe serie ciągiem to już na razie dość.

Konkurs, co to za serial, ten od żelazka na gazie? Obejrzałam calusieńki, co juz robi dość dobrą lokatę na mojej liście lubianych, a powiedzonko uznaję za swoje. 

Pisała R.R.

niedziela, 18 czerwca 2023

Notatka 521 o różach, meblowych odnóżach i natrętnej melodyjce

W Bobusiowie cięłam i wyrywałam na potęgę. Plewiłam wściekle.  Za tydzień powtórzę, muszę zrobić wolne pola do przesadzeń. Tym razem tylko kawalątka udało mi się wyszarpać, na przesadzenia i rozsadzenia już nie starczyło ani czasu ani sił. Wielkich efektów nie ma, tylko ostrokrzew mniejszy, już nie trzy gdańskie szafy a półtorej, zwłaszcza od dołu  - to widać. A poza tym szaleństwo roślin trwa, jedno zarasta drugie, usiłowałam coś podziałać, ale przegrywam, pora roku sprzyja zielonemu i zielone kładzie mnie na łopatki.



Dziwnie się porobiło z moimi różami. Ziemia w Bobusiowie niezbyt im sprzyja, one walczą, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć że pięknie rosną. I tak jakiś rodzaj cudu że róże są, jak sobie przypomnę jak wyglądały bzy lilaki....



Dają radę magnolie, kielichowce, kaliny, berberysy, dużo daje radę, ale róże ziemia Bobusiowa ledwo toleruje.  Przycięta bezlitośnie (bo ruda zaraza) róża Old Port odbiła, zakwitła, ale na tak niskim poziomie że kwiaty przysłonięte miskantem Little Zebra. 
Tylko zapach, wyjątkowo piękny, każe wypatrywać kwitnienia. A szkoda, Old Port ma te kwiaty równie urodne jak zapach. Miskancik trzeba będzie posadzić bardziej z tyłu, najpierw zrobić miejsce, ech. 
 




Inka w tym roku ma wyjątkowo wiotkie pędy, kwiaty widać z daleka, ale one główkami w dół. 
Róże jakby mniej wigorne, tak nie powinno być, dostały przecież swoją porcję odżywczego papu. Niektóre jeszcze nie kwitną, część ma kwiatów mniej. Chlubnym wyjątkiem jest jedna kordesowa cyrkówka, ta się okwieciła po całości. Obok Artemis, niestety, lichota. 

Poniżej na cykankach Violet Parfum Cirkus Flower, biedna Artemis, Lavender Circus Flower i Ślicznotka z Koblencji w blokach startowych, Liva z masą drobnych poukrywanych pączków.  





Część jeszcze nie ma ani jednego rozwiniętego kwiatu, są takie co widać że się będą starać, ale część zupełnie olała temat. Olewaczy nie pokazuję.

Poza tym, to nadal dżungla.






Rosnąca oczywiście całkowicie po swojemu. Beatka narzeka na warzywne grządki, Bobuś na ilość niechcianych samosiewek i połamańców w lasku na pasku, Asia na to co pcha się w truskawki, wszyscy uważamy że świetnie rośnie to, co niezbyt chcemy, a do chcianego dopieprza się żywina w postaci mszyc, mrówek, chrząszczy, zajęcy i saren. Wśród żywiny najbardziej nie kochamy ślimaków bezskorupkowych. 


Oczywiście że było trochę posiadów w konfiguracjach różnych i z gadkami na tematy roztomaite, niekoniecznie mądre.



Tak było.




Reszta tygodnia to pranie, pranie, jeszcze raz pranie (Jacuś) oraz pilnowanie futer (też głównie Jacuś).

Oraz.

Po tak długim czasie w końcu oderwałam nogi od spodu szafy. Przypominam, rozebrałam na części szafę z lat pięćdziesiątych, celem modyfikacji. I utknęłam przy nogach, przybitych na mur wielgaśnymi gwoździami, kołkami, zalepionych klejem w monolit. Jakieś tam nędzne sukcesy odniosłam przy JEDNEJ nodze i zastój, a nogi cztery. Co jakiś czas  były beznadziejne próby oderwania, ale beznadziejne. Plan przeróbki zakładał nieuszkodzenie żadnego z elementów, a tu zonk, nie zanosiło się że to możliwe. Oprócz oderwania nóg, to trzeba było zrobić konstrukcję pod, dużo piłowania i szlifowania, ale to było łatwiejsze i zostało zrobione, a nogi nadal przyspawane do spodu. Zawartość szafy w pudłach, na środku pokoju jak monstrualny parawan labirynt z części składowych szafy. Brakowało mi energii do dzieła, więc stał sobie ten dziwny twór omiatany tylko. Miałam składać w piątek, w takiej postaci jak było, nastawiłam się na wysiłki straszne, aż tu ni z tego ni z owego coś mi się w mózgu przestawiło i stwierdziłam że prędzej rozniosę rumpla niż pogodzę się z jego  dotychczasową postacią. Młot poszedł w ruch, co prawda przez kawałek sklejki, ale naprawdę ostro, sklejka w drzazgi. Okazało się że trzeba było nie delikatnie a z furią, nogi, klej, kołki i gwoździe się furii nie oparły. Będzie tak jak chciałam. Ufff.  

No i co jeszcze wartego zapisania? 

Przez balety pewnej białoczarnej kociej latawicy natrętnie i nie do zagłuszenia tętni mi gdzieś za uszami macarena. Nic nie daje rady zagłuszyć czy zastąpić. Słówko macarena nie ma dobrego tłumaczenia. Urocza latawica, piękna dziewczyna co uparcie imprezuje nie odmawiając sobie uciech cielesnych (bo one dobrze robią według piosenki), coś takiego to znaczy. Uciech cielesnych macarena zażywa w różnym towarzystwie, wiecznie do tych uciech zachęcając, bo to jest wg. niej i piosenki bardzo dobre.  Niejaki Vittorino nie dał rady dotrzymać kroku latawicy, więc kto lepszy, no, chłopcy? Piosenka o damie taneczno lekkich obyczajów liczy sobie już ponad trzy dychy i od czasu powstania pobiła ileś tam rekordów. A to odtańczono ją totalnie na olimpiadzie, a to remiksowano rekordowo licznie. Z remiksami dla mnie jest jest niezbyt, pieśń traci wiele, najfajniejsza wersja oryginalna, a  najradośniejsza to ta. 




Macarena zaczęła mi tętnić jak kocia macarena raczyła zawitać w domowe progi -  tak na pokazanie się że żyje, miziu-miziu i wyżerkę w przerwie od baletów.  Coś mi się zdaje że nie tak łatwo będzie odwieść kocią macarenę od baletów. A tak ciut poważniej brzmi oryginalna macarena. Panowie tu młodsi. 


Masz w sobie macarenę Czytaczu? Obok kilkunastu innych twarzy może masz. Nie wiem jak Ty, ale ja sobie te machania rączkami i gibania tułowiem przypomniałam, siebie w roli macareny raczej nie widzę, ale pomachać i pogibać mogę, skoro już gdzieś tam mi tętni. Tak sobie myślę, macareną być to fajna rzecz na jedną setną etatu, większa porcja nie może być strawna dla nikogo. Dla macareny też.

I link. Pojawia się u mnie co jakiś czas, byłoby fajnie gdybyś podał dalej Czytaczu. 

Pisała R.R.