Post powstał by mogły powstać następne.
Matko jedyna o Jasnej Dupie i Choince Zielonej w Wielkim Borze!!! Tak przeklinam by nie użyć Qrw, bo cała metropolia ich byłaby potrzebna. Rozmiar tekstu złożonego z jednego słowa przekroczyłby encyklopedię.
Post powstał bo dzięki Kocurro trochę sił przybyło.
Post powstał bo muszę się jednak poskarżyć. Sama zadbałam z głupiej dumy by nie było obok mnie nikogo komu bym mogła. Nigdy nie umiałam powiedzieć że coś mi jest, nawet a niech to, u lekarza bywało że objawy choroby się cofały na czas wizyty. Owszem, jojczyłam na blogu, ale szczerze? Tylko na blogu. Niezwykle rzadko do ludzi i jeśli już to raczej na okoliczności zewnętrzne. Nawet na proste zaniepokojone pytania dławi i nie powala odpowiedzieć. Tabi przepraszam.... I dziękuję.
W efekcie od Bobusia usłyszałam że się o mnie nie martwi, bo ja twarda baba jestem i zawsze dam se radę. Taaaaa. Akurat.
Od reszty zawsze najpierw muszę wysłuchać jak im źle więc odechciewa mi się wywnętrzeń. Zrozumiałe, a jakże, każdy ma własny bagaż, cudzych dźwigać nie chcemy, albo i gorzej, włącza się ludziom licytacja, bo my, bo ja. Fakt, potrafimy mieć cholernie trudno. W efekcie zamiast pociechy dostaje się cudzy bagaż i poczucie że nasz nieważny. Toteż nie piszę po to by Ci Czytaczu dokładać, po prostu muszę coś upuścić żeby żyć i żeby cokolwiek mi się chciało.
Bo coraz mniej mi się chce.
Bo pani d ciora mną, ciora wszechstronnie.
Między innymi moim poczuciem wartości własnej ciora, miota nim na poziomie poniżej zera. Nic nie wiem, nie umiem, nie potrafię, do odstrzału jestem, tak wmawia.
Pamiętasz Czytaczu tego symbolicznego mosiężnego malutkiego Pegaza-przywieszkę co wzion i mi zaginął w ostatnich dniach roboty? Znalazł się gdy już nie było to teoretycznie możliwe, znów się zgubił i odnalazł w sposób jeszcze bardziej dziwny. O całej akcji tu.
👾
Gdzieś położona cała bransoletka i od dawna jej na oczy nie widziałam. Czyli znów gdzieś poleciał, chociaż tym razem jest pewność że jednak jest, niedostępny, schowany ale jest gdzieś tam. Symbol słuszny, jak najbardziej słuszny i nic do rzeczy nie ma że Pegaz maluśki - ja przecież nie Leonardo, temu patronował pewnie skrzydlaty perszeron rozmiaru słonia.....
Chcę powiedzieć że wena mi wzięła i se poszła, tak jak i poczucie sprawczości. Dla mnie to katastrofa. Jedna z podstaw mojej egzystencji - jeśli nawet to poczucie sprawczości było niewykorzystane, to było, opoka o której na co dzień się nie myśli, ale jest. A tu nie ma.....
Podejrzewam że niektórzy tak nie mieli nigdy, ale ja miałam. Już nie mam.
Efekt pani d, coś do rzeczy ma też obfitość wywalanego dobra, w tym obrazów, bibelotów, narzędzi, sprzętu użytkowego i zabawowego. Po co robić cokolwiek skoro tak wywalane? Po co cokolwiek robić skoro Pinterest pokazuje że zrobione już wszystko? Bez sensu, zwłaszcza że ja nawet w najlepszym wydaniu to jednak nie Leonardo i nigdy nie popadłam w zachwyty nad wytworami własnymi. Zawsze niedoskonałe, ale cieszyły. Z perspektywą że następne będą nie gorsze a może nawet lepsze. Bo zawsze miały być.
I co? To co zrobiłam w ostatnich dwóch latach to rozwaliłam, w przypływie pani d. Dupanda i jeszcze raz dupanda.
Katastrofa powiadam.
Której jednakowoż staram się zaradzić, nieporadnie, to też efekt pani d. Gromadzone rozmaite śmieci, a to reszta fugi w kolorze wanilia, a to plastikowe kręgle, ramki rozmaite z planem gdzieś tam się klującym że może by tak..... Wszystko z planem, który jednakowoż się sypał i się sypie jak przyszło i przychodzi do wdrożenia, łapy spętane. A co powstaje to rozwalam.
Ale gromadzone. Dużo. Stosik farb plakatowych, wkłady klejowe do pistoletu na gorąco, kleje ogólnie różne, gipsy, taśmy, rozmaite duperele. W tym dwie komody czekające na wenę.
Bo może ten Pegaz jednak przygalopuje zwabiony możliwościami przy obfitości materiału.
A mieszkanie przy okazji tej bezradnej próby zaradzeniu złu coraz bardziej zatkane. Ruinacja, niekoniecznie spowodowana gromadzeniem, kotunie w niej biorą bardzo chętny udział, nagminnie rozwalając wszystko co da się rozwalić, niszcząc co się da i teoretycznie nie da. Firanek w pokoju połojcowym już nie wieszam, u siebie jeszcze tak..... Dowalają zadań dołujących. Kolejna biblioteczna książka do ratowania, tym razem podrapana, jakby mało było już ratowanych, jakby nie bylo czego drapać. A jest, książka to złośliwość wybitna, z odplamianiem daję radę, ale to poszarpanie.... Ciężko będzie. Nie będę odkupywać, trudno, najwyżej mnie wywalą z biblioteki.
I żeby nie było, akurat kotunie to jednak pozytyw w moim życiu. To one są sensem. To dla nich trzeba wstać, pani d spowodowała że dla mnie nie warto. Nic nie warto. Nawet łaknienie siadło i z osobnicy na granicy otyłości olbrzymiej zrobiła się taka co ma rozmiar 36. A bylo 52 lub nawet 54, w ciągu dwóch-trzech lat tak poooszło. Z racji obwisłości jakoś mało cieszy zmiana rozmiarów.
I tym wieksza dupa. Ścieżki życia coraz węższe. Wszystko trudne.
Świat zawsze mnie zachwycał, to się nie zmieniło. Tyle że przy pani d włączyło mi się poczucie że ja sama nieważna, nie zasługuję i nie pasuję.
To że post napisałam, jednak, to jest jakiś plus. Kiedyś trzeba to było napisać. Ponuro, ale trzeba było.
Skąd do cholery się ta pani d przyplątała? Zaczynam podejrzewać że to cholerny covid zmienił mi coś w chemii mózgu, nieodwracalnie. Jakoś się trzymałam wśród ludzi, ta głupia duma do czegoś się przydawała....., No ale też poooszło. Już tak było, bo to raz. Najwyraźniejszy przykład to z choroby Mamy, twarz trzymana w domu i w pracy, a pomiędzy potrzebne było rozrysowanie na papierku by trafić z domu do roboty i odwrotnie. Twarz odpuszczała, ot co. Skończyło się wraz ze śmiercią Mamy, krwawe wymioty po pogrzebie dały znać że twarz twardo trzymana wśród ludzi i przy Mamie zaszkodziła reszcie organizmu. No to teraz tak dziać się nie powinno. Choć tyle.
Być może nieodwracalne z tą chemią. Nie chcę czegoś takiego, wierzgam, słabiutko ale wierzgam.
Post powstał by mogły powstać następne. Z trudem, bo raz że trzeba było pokonać własną psyche i wykrztusić co było do wykrztuszenia, dwa srajtfon nie ułatwiał.
Pisała R.R.