Jak było miło. Wizyta u Bobusiów.
Dzień bury, a choinka jednak go zdobi. Nie ma raczej znaczenia, że drzewko stoi w niewyjściowym otoczeniu, bo na razie remonty odroczone, ale na piętrze wstawione okna. Nieważne. Choinka jest
mała, zdobna chaotycznie wyciągniętą z zakamarków bardzo niewielką ilością ozdóbstw, zdobią głównie zmienne barwy światełek, innych niż te z poprzedniego roku. Tamte, drobniutkie i o niezmiennym świetle z przewagą białych zepsuły się, czego żal, były fajniejsze. Choinka tradycyjnie w donicy, do posadzenia - już dwudziesta pierwsza, a przyjęło się ich więcej niż trzy czwarte. Zalesianie iglakami to głównie wyrzucanie szyszek i sadzenie świątecznych drzewek i las rośnie w siłę zdumiewająco szybko...
Dawno się nie widzieliśmy, więc opowieści różne brzmią nad stołem. Jednak nie ma to jak spotkania bezpośrednie twarzą w twarz, inne formy kontaktu wydają się ograniczające i z lekka sztuczne. Śmiesznot trochę, wspomnień trochę, aktualności parę.
Mniej więcej wszyscy zdrowi, na oko nawet psu się nie pogorszyło, co cieszy bardzo. Przeleżała wizytę ciężka krówka z łebkiem na moich nogach, co zniosłam z przyjemnością. Drugi psi kolega albo zapomniał, że się mnie boi, albo na czas świąt porzucił fobie. Dał się wygłaskać bez wstrętu. Bobuś zdrowy, choć się odzywają skutki przebytej korony. Długo się dochodzi do jakiej takiej formy, nie ma z tym łatwo - on formy jeszcze nie ma, ale cieszy się że się wykaraskał. Cholera to nie jest, ale przebiegi ma różne, dziewczyny ominęła bezproblemowo, Bobuś w tym swoim chorowaniu miał dwie noce o których myślał że to ostatnie. A potem ni z gruchy ni z pietruchy, bęc - zapalenie płuc, podobno to częste po koronie. Wyszedł i z tego, zdaje się że bez uszczerbków stałych, a forma kiedyś powróci.
Rodzinne Dziecko, dziwnie duże na dwunastocentymetrowych obcasach, przywiozło, odwiozło. Dobrze, bo w święta nie ma pewnych środków transportu publicznego, dojazd zawodny i trudny w tym kierunku w zwykłe dni, a co dopiero w święta.
Świat zimny, wietrzny i zbyt szybko ciemny. Zza chmur co jakiś czas wygląda kolega księżyc, dramatyczny, prawie pełny i z oczywiście pięknym halo, znów niewidocznym dla srajtfona. A co tam. Oto on. Halo proszę sobie wyobrazić, bo to co złapał srajtfon ma się nijak do prawdziwego. Wyraźny okrąg tęczowego światła, średnica większa od księżycowej z cztery-pięć razy, jaśniejszy od wewnętrznej strony.
To na razie tyle, Czytaczu.
R.R. pisała.
Księżyc z ostatniej chwili, przesłonięty oparem chmur zaganianych przez wiatr w stado. Chyba najfajniejszy.