Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cz-wa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cz-wa. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 8 października 2023

Notatka 527 galeriowa niedziela

To trzecia garażówka w Galerii Jurajskiej gdzie wystawiałam. Asia i ja, impreza w pojedynkę jest trudna do ogarnięcia, przy stoisku powinny być dwie osoby, nie ma inaczej. Każda przytachała swoje, ja rupiecie których nie chcę, one do niczego mi i do niczego tym których gust mniej więcej znam. Moje osobiste rupiecie wzbogacone paroma moimi obrazkami, bo ramki na zbyciu. Ramki wystawione nie takie jakie mi potrzebne, od lat jeśli zdarza mi się myśleć obrazami i co rzadsze je zmalowywać, to obraz ma formę kwadratu. Lub owalu, a mam stosy prostokątów.  I jeszcze, przyznam się. Rzeczy z śmietnikowych wystawek. W szkatułce są np. sztućce, półmiski i talerzyki z Chodzieży też z tego źródła, kubki również. No nie mogłam zostawić. A tak, ktoś się cieszy zielonym kubkiem, ktoś inny półmiskiem z Wałbrzycha, jeszcze ktoś wcale nie wie że ramka z obrazkiem króliczka ma w sobie ślad, pierwotne świadectwo pierwszej komunii Przemysława Rajczaja z 1958 roku. Wywalono te rzeczy w stanie idealnym (no ramka i szybka Przemysława Rajczaja były ok, a ramka śliczna, prostokątna), a ja perfidnie dałam im nowy dom za grosze. I nie, nie chodzę po śmietnikach po nie, same mi włażą w ręce. W domu używam znaleźnych noży, zamiast wywalonego pękniętego prawie nowego czajnika służy znaleźny rondelek z podwójnej warstwy stali. Szwajcarski. On nie pęknie. Asia mniej więcej podobnie, trochę ciuchów do tego, no i ogólnie wszystko lżejsze.

Dziś było dziwnie, za każdym razem jest dziwnie. Mało ludzi z zewnątrz, nie wiem czy tak jest zawsze, ale ciągle widzę na imprezach te same osoby. Grudzień podobno dla garażówek najlepszy, a teraz.... Część klientów to  niewystawiający i chodzący jako klienci handlarze chcący złupić naiwnych. Litości! To te znaleźne odrzucone sprzedaję za grosze.  Oczywiście że dałam się nabrać na każdej z imprez, dziś też, bo po  namyśle myślę że już na starcie pierwszy klient co zgarnął cholernie różne wszystkie moje wystawione książki musiał nimi handlować, ta rutyna i fachowe urabianie. Nie ma inaczej. Młynek do kawy z pierwszej wystawki mur beton poszedł do cwaniaka, z drugiej jabloneksowa biżuteria, dziś książki. Ostatni zirytował mnie przestrasznie, bezczelny był wręcz wzorcowo. Ale uwaga, tym razem się nie dałam przerobić.  Ponieważ jakaś dobra dusza wystawiła koło śmietnika wózek dziecięcy (a ja pamiętając zdychanie po pierwszej garażówce skwapliwie go przygarnęłam), wystawiłam tym razem oprócz książek wszystkie niechciane mosiądze i parę takich co chciane, ale przecież ileż można. Wózek dał radę. Denerwujący palant koniecznie chciał kupować po cenie złomu, nie przyjmując do wiadomości że nie przyszłam do skupu i to ja dyktuję ceny. Grał łaskawcę, wyszukiwał nieistniejace wady, przepolerowane, brak poleru, inne metalowe, to tu zepsute ogniwo w bransoletce (nieprawda), tu nie ma szkła (metalowa ramka z martwą naturą, szkła tam nie przewidzieli). Co do całości mosiężnych dupereli dał w końcu spokój, ale uparł się wściekle i najbardziej na mosiężnego pingwina, ja jeszcze bardziej że mowy nie ma, z ceny nie zejdę. Pingwin był z litego mosiądzu, lana bryła metalu dosyć toporna, indyjska i ponieważ pingwiny w Indiach raczej nie żyją, potraktowana jak stwór z bajki, ciałko ryte w piórka, ale te piórka układały się w łuski. Gadzi pingwin, he he. Pamiątka, ale akurat mniej lubiana i dla mnie mniej ładna od mosiężnego zająca kupionego razem z gadzim nielotem. Kupione te figurki zostały dekady temu, w sklepie blisko budynku katowickiej telewizji, przy okazji Dyktanda, zdaje się że piątej edycji. Łojciec startował. On pisał, a Mama i ja zwiedzałyśmy okolice i przy tej właśnie okazji zostały kupione pingwin, zając i dzwonek, też mosiężny, a akurat sklepiki z indyjskościami wystartowały i nie wszystko w nich było badziewiem. Pamiątka (choć Łojciec z dyktanda odpadł, zdaje się że bardzo przecenił swój poziom polszczyzny), pamiątka po dawnym życiu.  Ale pingwin mnie wnerwiał, coś w jego estetyce było dla mnie nie tak, nie chodzi o piórołuski bo te raczej dodawały wdzięku, nie pasował do mnie i już. Zajączek zostaje razem z dzwonkiem, pingwin znalazł nowy dom, mam wrażenie że raczej w pokoju syna handlarza niż w sklepie. Syn z trudem go odstawiał, kilka razy wracał i wgapiał się uparcie i w końcu kupił być może za własne kieszonkowe, łapiąc mnie za żakiet w połowie drogi do łazienki. Niech pingwin będzie dla niego dobry, zdaje się że figurka jest obiektem miłości od pierwszego spojrzenia. Tym razem wygrałam, stwór cenę miał i tak uważam że za małą. 

Pierwsza cykanka pokazuje płachtę z mocno już przerzedzonymi rupieciami. No cóż, nie miałam głowy do cykania, co prawda wózek odwalił główną pracę fizyczną, ale to mnie dziś było niezbyt. Pierwsza część imprezy i dnia była pod znakiem karuzela, czyli huśtawki ciśnieniowej. Uparłam się że nie zawalę imprezy, nie zrobię kuku Asi i udało się dotrzeć na miejsce bez wpadek i jakoś biednie i nędznie brać udział w zdarzeniu. Nie było źle ogólnie, trzy wyładowane torbiszcza zawiozłam, wróciłam z dwoma, druga pusta w połowie, ale co do znacznej części imprezy nie mogę powiedzieć że świetnie mi szło i wszystko było ok.  Jak  w koszmarze jakimś działałam, większość energii zużywając na zachowanie pionu. 

Tym razem całe przedsięwzięcie miało schody, od szukania strony galerii (srajtfon, to Asia mnie zapisała, srajtfon twierdził że takiej strony to nie ma i on jest zmęczony, więc mogę go cmoknąć w kartę SIM którą zgubił) po otrzymanie potwierdzenia że mogę wziąć udział (srajtfon i organizatorzy imprezy, mail przyszedł w sobotę, powinien w czwartek). Co do karuzela, to pomógł dopiero solidny wkurw na handlarza-tatunia podnosząc mi radykalnie adrenalinę i stabilizując błędnik. 

Cykanki z powrotu. Daawno okolic dworca nie odwiedzałam.  Żółciak, grzyb na akacji, odrasta, zcykałam młodziutki niewycięty odrost, z drugiej strony pnia i wyżej ślady po obciętych przez być może smakosza. 












Srajtfon w strachliwym oczekiwaniu na poniedziałkową wiwisekcję chodzi jak złoto.  Ciut fałszywe, bo część cykanek jednak nieudana, a te pokazane wcale nie oddają uroku mijającej niedzieli. Słonecznej, ciut wietrznej, chłodnawej.  

Korzystając że srajtfon na razie ok, piszę, może nawet spróbuję coś napisać u kogoś. Tabaaza wróciła. Tu uśmiech. 

W środę jestem umówiona z Asią na las, srajtfon powinien już mieć przegląd za sobą, ciekawe w jakim stanie wróci.

A poza tym, to jest właśnie tak jak z tą galeriową niedzielą, jak działam, to ostatnio zawsze ze schodami. Nie ma prosto, gdyby nie Asia, to machnęłabym ręką,  pani d twierdzi że nic nie warto. Za często brak mi sił by się z nią spierać, a już gdy w grę wchodzę tylko ja...... Niby się okazuje że jak się gangrenom okoliczności i pani d postawię to coś tam się udaje, coś warto, ale cholera, czemu tak musi fikać? A fika, wciąż, w tak wielu odmianach. Drenujące. Dołujące. Denerwujące. Gdyby nie Asia to przecież już przy zgłoszeniu bym spasowała. Staram się cieszyć, jest lista rzeczy co radosne, coś tam robię, ale to zmęczenie. Być może dlatego tak piszę bo adrenalina powolutku opada, już prawie poziom zero i zaraz padnę. I tak długo mnie trzymało, wkurw lepszy od procentów.

Nara Czytaczu, pisała R.R. 


I coś, co chodzi za mną uparcie a co nie ma jak dla mnie na razie idealnego wykonania męskiego. Twórca śpiewa to idealnie, ale towarzystwo muzyczne Twórcy jak dla mnie ten ideał psuje. Za nachalne skrzypce, nie znalazłam takiego wykonania Grechuty, gdzie by mu nie wchodziły w szkodę. Ale piosenka uparła się i gdzieś pod skórą ją mam.   Damskie idealne wykonanie to Magdy Umer. 




sobota, 16 września 2023

Notatka 526 kasztany i inne bziki

Wyruszyłam na kasztany, pora roku taka że być powinny. Zastosowanie kasztanów może być różne, od twórczych (ludziki z kasztanów i zapałek),  przez lecznicze i kosmetyczne (maści reumatyczne i na pękające pięty oraz gładką skórę), energetyczno-alternatywne (odpromienniki i lek na żyły wodne!???), do żywienia nimi dzików i świń. Ale ja chciałam je wykorzystać jeszcze inaczej. Dużo mi jest potrzebne. Koło mnie rosną kasztanowce, ale sąsiedztwo przedszkola i podstawówki oraz obfitość starszych osobników ludzkich wykluczają obfite zbiory. Ci ostatni zbierają raczej nie dla świń i dzików i ludzików, chyba te tajemne moce kasztanów i ich działanie lecznicze tak kuszą, że rudych przyjemnych kamyków nie ma, przynajmniej tak sobie brak rudych kulek tłumaczyłam.... 

Więc spacer po. Duża torba wzięta. Po drodze mijałam kilka drzew, ale nic nie znalazłam...  Więc dalej. 

Park pod Jasną Górą ma dużo kasztanowców. Ogólnie to popularne drzewa, aleje w swej historii były obsadzane albo po całości lipami albo po całości kasztanowcami. Kilkukrotnie. Teraz lipy, ale kasztanowce pospolite wręcz, a park jasnogórski ma ich naprawdę sporo.  





Wszystkie, ale to wszystkie kasztanowce dały ciała i nie obrodziły. Zeschłych poskręcanych liści pełno, a zielonych kolczastych kul mało, bardzo mało. Do tego zawartość zielonych kolczaków mikra, miniaturki kasztanów, nic solidniejszego. Obeszłam park. Plon zmieściłby się w szklance, a zabrałam torbiszcze. Coś mi się wydaje że solidnym drzewom starcza energii wyłącznie na trwanie, owszem, na matury w wiosennym pędzie optymistycznie kwitną, ale potem, w walce z cholernym szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem pozbywają się zalążków owoców, nie mając sił na ich wychowanie i puszczenie w świat.  

I owoców niet. 

Park jasnogórski, ale drzewa zasłaniają klasztor, po wyjściu iglica wieży słabo widoczna. Z oddali widać ją lepiej.







Tę uliczkę bardzo lubię. Wieluńska. Schodzi dosyć pochyło po prawej stronie klasztoru w stronę Rynku Wieluńskiego, ruinowata ale odpicowana pod przybyłych. Stara jest tak jak klasztor, być może starsza. Pamiętam stary bruk na niej, to były kocie łby mocno spiłowane przez czas, potem asfalt, a teraz gładka i równa kostka brukowa. Domy przy niej to niskie kamieniczki, któreś tam z kolei, murowane na fundamentach poprzedników, ruderowate w sposób straszny od zaplecza, bo remonty frontów, a reszta niech się wali. Ale na zapleczu jest miejsce na wieszanie prania, siedzenie z sąsiadką pod starą jabłonią, na życie. A żyje się tam pod okiem rodzin zasiedziałych od pokoleń, swojsko ale dosyć trudno. Palenie w piecach, łazienka razem z kiblem niekoniecznie w każdym lokalu, kuchnie na gaz w butlach lub węglowe. Bywa grzyb. Próchno drewnianych schodów, podłóg, krokwi dachowych. Zimą potrafi jechać czadem po całości. Co poradzić, te kamieniczki budowane przynajmniej sto lat temu bieda kamieniczkami były od początku, dużo skromniejsze od zabudowy po drugiej stronie klasztoru. Rynek ku któremu uliczka schodzi już dawno nie jest prawdziwym rynkiem, był nim w sensie placu targowego w czasach gdy jeździły pospolicie furmanki. Nigdy eleganckim rynkiem nie był, kiedyś wyglądał zupełnie inaczej bo pod jego nawierzchnią zakopana została za okupacji odnoga Warty. Może było bagnisto?


Jasna Góra od strony Rynku Wieluńskiego

Ale.... Gdzieś na Parkitce (dzielnica) widziałam czerwono kwitnące, rekordowo zdrowe, owocujące bardzo dzielnie mimo młodego wieku. Ha, tylko gdzie? Przed którymś z wymyślnych bloków, kogo ja odwiedzałam? Na pewno nie przy blokach gdzie mieszkają znajomi, gdzieś podczas błądzenia widziane trzy rosnące w regularnym trójkącie, posadzone za blisko siebie, na rozległym trawniku, widziane gdy kwitły i gdy sypały kolczakami. Myślimy, idziemy, szukamy. 

I nie znalazłam Czytaczu. Gdzieś tam zapewne rosną, ale nie trafiłam. Za to okazało się że dzielnica ma fajne tereny zielone, niegłupie. Jest miejsce na wszystko co ludzie lubią robić na zielonym, łącznie z urządzaniem grilla. 




Plon nadal mieści się w szklance. Za to obfitość żołędzi. Nie zbierałam, muszę poczytać czy mogą zastąpić kasztany. 

Dlaczego kasztany?

Bo. 

Jestem na etapie szukania alternatywnych i nieszkodliwych substancji do działań artystycznych. Między innymi etapami, mam i taki bo dzieje się. O dzianiu się nie będzie tym razem wcale, może nigdy. 

Dlaczego te kasztany? Futra zdrowe i żerte oraz wydalające koncertowo, stąd po oglądzie lakierów, farb i klejów mój wściek i szukanie jak by tu bez wielkich kosztów sobie podziałać. Futerka i ja musimy jeść, tego się nie da ominąć, minęły dla nas czasy łowów i upraw, trzeba kupić. I cholera, robi się cienko, bo ceny szybują. Trzeba kupić, a farby, kleje, lakiery, no cóż niekoniecznie. Ich ceny też szybują. I jasna dupa, nie tak dawno kupowany czajnik przecieka na przykład.  Więc duch Zosi-samosi we mnie wstąpił i zaczęło się kombinowanie. 

Wiadomo, wszystkiego nie przeskoczę, ale coś zrobić samodzielnie mogę. Do cholery, całe tysiąclecia NIE BYŁO sklepów dla artystów i Castoramy!!!!! A ludzie sobie radzili.  Coś podziałać mogę i ja, mam net, nam nawet ksiażczynę podającą co i z czego można zrobić.  Są artyści co nadal sami robią podkłady, farby, werniksy. Taniej im to stanowczo wychodzi niż kupowanie gotowców, a efekty naprawdę niezłe. Odkopują stare receptury, szukają. Jeden z takich to ten. Robił sobie farby zupełnie matowe, chcąc osiągnąć efekt fresku. 



Do farb pewnie nie dojdę, ale kto wie tak na pewno? Ludzie robią je z różnych rzeczy, z kwiatów preparowanych ałunem, glinek.... Mam fazę na czerwień i zieleń, turkus i pomarańcz, tu nie da się raczej bez gotowych pigmentów, przecież nawet nie wiem jak wygląda mityczny polski czerwiec do wyrobu czerwieni. I męczyć żywe?!! No nie. 

Mam za sobą kilka prób, i napiszę Ci Czytaczu, że bezbarwny lakier i supermocny bezbarwy klej wyprodukowałam bezboleśnie. Oba nie są zupełnie bezkosztowe, tak dobrze to nie ma. Ale bezbarwny lakier do oskrobanej szafy kosztował mnie może trzy złote a nie trzydzieści.  Klej dodatkowo niezbyt wygodny w stosowaniu, bo trzeba kleić na ciepło, ale za to zupełnie nietoksyczny, nieśmierdzący chemią, częściowo wodoodporny i klejący wszystko do wszystkiego. Pytanie tylko jak okaże się trwały. Testy trwają. 

No z czego ach z czego te cuda? Zwłaszcza klej? 

Ale potrzebuję go dużo, a tu już przy większej ilości zaczynają się koszty. Stąd pomysł na klej z kasztanów, one mają dużo dekstryny, tego samego składnika który robi kleje skórne. 

Na razie, z powodu braku armat pomysł upadł.

Nara Czytaczu.

Pisze mi się nadal potwornie, wywala mnie z pisanego tekstu. Cykanki wybierałam z chyba tysiąca nacykanych, więc łatwo nie ma. Jeszcze u siebie to jakoś daję radę pisać (co prawda z wkqrwem i wcale dobrze mi to nie robi), ale w gościach, no nie da rady. Wywala bezlitośnie. Żebyś Czytaczu wiedział, jak to doskwiera. Jak już z mozołem piszę, to mam uczucie że wszystko oschłe. A czytam, to mogę, wywalanie rzadsze, choć też jest. Żebym to wiedziała dlaczego tak.....  

Pisała R.R.

Ps. I już wiem, żołędzie dekstryny nie mają. Mają za to skrobię, czyli teoretycznie klej się da zrobić, ale w takim razie to klej nie będzie taki trwały, mocny itd.

niedziela, 21 maja 2023

Notatka 512 po imprezie


Już po. Ranna niedziela jest. Przepiękna.

Ale parę refleksji piątkowo-sobotnia impreza zostawiła. I rozmowa z Dzieckiem bywającą regularnie na imprezach, też trochę rozjaśniła. Po pierwsze, ta dobra muzyka z wczesnych godzin piątku to były zespoły studenckie. Żadne Kasie z płyt, to jedna z dziewczyn śpiewała, ona też odwaliła przebój Adele tak, że byłam pewna że to rzadka wersja przeboju, z innym niż zwykle podkładem muzycznym. Optymizmem powiało, no skoro są TAK śpiewające dziewczyny..... Co do Cugowskiego, Dziecko się nie wypowiedziało. 

Późnonocne piątkowo-sobotnie granie natomiast mnie bardzo mocno zdegustowało. Dziadostwo totalne i didżej o inteligencji mniejszej od stokrotki. Ciszej było niż w poprzednich latach, ale i tak łóżko wibrowało mi od umpa-umpa, co drugie-trzecie umpa didżej wrzeszczał o wiele głośniej od umpa-umpa CZĘSTOCHOWA!!!!,  idiota totalny. Gdyby był w Rykach lub Gdańsku-Wrzeszczu wrzask może byłby właściwszy, choć jego częstotliwość też byłaby nie do zniesienia. A w Dzierżążni-Zdroju lub Szczaworyżu albo Jeleniach też by tak się darł? A w Łodzi czy Iłży pruł by się częściej bo nazwy krótkie?

Dziecko skwitowało krótko. "Przecież tam już nikogo trzeźwego nie było, wszyscy pijani, wszystko jedno co waliło i co krzyczał.  Karetki co trochę jeździły, w Żabce i Biedronce już nie było alkoholi..."

No tak. Opowieści Dziecka dają do myślenia. Dla niej impreza grodzona od zawsze i zawsze bardzo pijana. Z dwa lata temu tłum zadeptał leżącego pokotem pijanego chłopaka i Dziecko uważa że to nie jedyna ofiara. Pilnuje się, grając luzaka i trzymając się blisko swojego Karola.  Nie wiem czy to się nie zmieni, ale Dziecko jest mało alkoholowe, bycie kierowcą jest dla niej pretekstem do niepicia. Na pewno jakiś wpływ mają obserwacje zachowań rówieśniczych i Dziecko robi trochę za owczarka pilnującego pijanego stada,  dyskretnie, ale jednak. No cholera, skąd ja to znam? Jakim cudem przeszło ze mnie na Dziecko?

To Dziecko tym razem robiło dla Asi i dla mnie za busa do Bobusiowa, po drodze podwiozlo na moment do Empiku, gdzie odebrałam książkę "Zawsze coś" Marty Kisiel. Dziecko jest super, życie mi się odrobineczkę ułatwiło. 

W Bobusiowie sąsiedzi mieli sobotę bardzo roboczą, akustycznie było, mechaniczne sprzęty po sąsiedzku dawały czadu. Ale były i takie godziny, gdy jedynie ptaki śpiewały. Pięknie tirlikały i tiutały, gwizdały i szczebiotały. Szpaki, kosy, jakiś gwizdacz terkoczący.  Ponieważ spałam z trzy niespokojne godziny sobota nie była prosta. Dzień był trudny, chwiejny i zawrotowy. Jednak wyspanie się ma wpływ na wszystko. Posadziłam zakupione tydzień temu roślinki, wyrwałam górsko pokrzyw, pędów chmielu japońskiego, łodyg nawłoci (za tydzień zrobię kęsim korzeniom) wycięłam suche gałęzie ognika i to właściwie wszystko. Znów rozpaczliwie mało, ale i tak tyle ile mogłam, więcej nie dałam rady. Bardziej tym razem było polegująco i pogadująco. 

Bardzo, ale to bardzo poruszyły mnie słowa Bobusia. Nie ma łatwo, sypie mu się zdrowie - na co dieta raczej nie ma wpływu. Dieta jak na razie ma wpływ na poziom wkurwu, łatwiej Bobusiowi przychodzi.  Borelioza odeszła, ale zostawiła po sobie komplikacje. Poważne. Dieta keto, cokolwiek by na jej temat nie mówić, boreliozę goni, podobne ma zalecenia do stosowanej przy kleszczowej zarazie. Ale ślady po zarazie są, Bobuś musi się szybko i kosztownie ratować. Trudne i podłamujące, bo super to już i tak nie będzie. I słowa o Fotce, małej kociej cholerce towarzyszącej ich życiu przez czternaście lat. 

"Nie wiedziałem że tak bardzo będzie mi jej brakowało. Wolę psy. A ona weszła mi tylnymi drzwiami do serca, nie wiem nawet kiedy". 

No tak. 


Cykanki znów skąpe. Nic nie widziałam w słońcu co cykam, więc większość poszła w kosz. W tym i fota pierwszego kwitnącego iryska od Tabaazy, miniaturki w ślicznym brudno różowym odcieniu. Jest przecudny, jeszcze ze dwa mają pąki. Nie mogę się doczekać, ten kwitnący to ach!

U góry notatki porównanie wielkości kwiatów barwinka, ten wielki to z mikrej odnóżki kradzionej z Przeprośnej Górki, cykanka słabo pokazuje o ile kwiatek jest ciemniejszy, on tak ciemnoszafirowy że prawie ciemny granat. Kępeczka na razie malusia, a kwiatków ma z dwadzieścia i o ile pamiętam, to będzie się tak kwiecić do późnego lata, te zwykłe barwinki to nawet nie ma co porównywać, wielkość kwiatów, długość kwitnienia i jego obfitość z zupełnie innej klasy. Może mrozoodporność mają lepszą i bardziej pełny kształt kwiatów, tylko to. Pytanie, czy są takie super vinca  kwitnące biało i co to jest za barwinek, net pokazuje vinca major var.oxyloba ale kształt kwiatów inny.  Poza tym kwitną kamasje, już właściwie kończą kwitnienie. Naprawdę wymagają przenosin, kwitnienie coś mniej obfite i ginące przy szalejącym floksie kanadyjskim.


Dzicz i busz się wkradły, plany od razu co i jak zmienić wystrzeliły mi w kosmos.




A pigwowiec jest podkopany i od czasu podkopania nie ruszony. Na razie mu nie szkodzi, formy u mnie brak na niego, więc czeka na duch strongwomen co może kiedyś jeszcze we mnie będzie.

I tak sobota przeszła. Niby wypoczynkowa, ale coś słabo. Późny powrót busem, na tzw. ostatnich nogach, naprawdę brak formy.

Korzyść z tego taka, że po obrobieniu futer i siebie ostatkiem sił zawiesiłam u siebie  w oknie balkonowym koc jako wygłuszacz i odpłynęłam. Nie waliło zresztą dźwiękiem gdy padłam. Może koc pomógł, może było ciszej, nie wiem.  Sen jest rzeczą cudowną.

Niedziela jest, trzeba korzystać, ale jeszcze Kocurrrowe sprawy. Muszą być, taka karma.

malusie🐈

Nara, Czytaczu, pisała R.R.




piątek, 19 maja 2023

Notatka 511 chyba juwenalia? Tak.

Czyżby to one?

Dudni mi muzyką za oknami od dziesiątej.  Będzie być może znów noc wrząca hałasem, choć drobny luksus teraz też jest. Nawet jak na razie dwa. Po pierwsze jedna scena, uffffff. Po drugie jak na razie jest BEZ TECHNO i DISCO POLO oraz bez SZAMBORAPU. Jest pop, rok, dobrym rytmem wali. Trwa chyba teraz pierwszy występ  na żywo. Nie znam, fajne. Do tej pory były odtwarzane starawe dobre hity, wszystko z końcówki ubiegłego tysiacecia, trochę Kaś Nosowskiej i Kowalskiej, Cugowski w najlepszej formie.

   

Oby oby oby nie było drugiej sceny!!!!

Dzień jeszcze młody, ale tym razem muzyka dochodzi jakby z tej dalszej sceny, fonia nie ma natężenia lat ubiegłych. Jeśli tak będzie dalej, to uznam że cuda są. I przeżyjemy. 

Oby oby oby tendencje muzyczne się utrzymały.

Takie szczęście podejrzewam że mnie nie spotka, ale niech to będzie może dawka homeopatyczna dziadostwa, jak już dziadostwo być musi. Przez ostatnie lata dziadostwo było w dawce trudnej do zniesienia i tak nachalnie głośne, że mury chodziły.

Na razie trąbka, perkusja i gitary w szalonym lub wolniutkim rytmie. Oryginalne, ale to raczej nie występ, to brzmi jak próba, na zupełnie dobrym poziomie.   


Jak będzie, to zobaczymy, na razie futerka znoszą rzecz bezstresowo, co pokazują cykanki.  

Jakoś za wcześnie na juwenalia, tak mi się wydaje. Za jakąś godzinę wyjdę, sprawdzę. Jak na razie musi się poprać i ugotować.

U mnie może będzie spoko, ale coś mi się zdaje, że u Kocurro się dzieje. Nic złego, ale pomoc się przyda.

kocurrry i kocurrrki u Kocurro

No i sprawdziłam przy powrocie z miasta.

Tak. To juwenalia. Ilość młodych ludzi na mieście powala, gdzież oni się do tej pory chowali? Mrowie ich, naprawdę. Bałam się trochę cykac tam gdzie młodzieży naprawdę ogrom, i tak się czułam jak UFO między taką masą nie swojej grupy wiekowej. Tylko że jak wyszłam na ulicę to dezorientacja, muzyka brzmiała ciszej niż u mnie w chałupie. Więc wracając specjalnie wysiadłam przystanek wcześniej przy akademikach. Cicho. Nie rozumiem. Place i trawniki pomiedzy akademikami gęsto zaludnione, jakieś gry grupowe, ktoś coś tam głośno głosi, pogaduchy i śmiechy, gwar, ale muzyki skąpo. Nie grają czy co? 

I GDZIE scena? Jest. Przy budynkach politechniki, komin wydziału metalurgii. 

Teren imprezy muzycznej ogrodzony, ochroniarze sprawdzają przy wpuszczaniu wąskimi bramkami, nie macają, ale blisko. I tak młodzieżowa masa pije i baluje w  okolicy, ogrom wcale się za kraty nie pcha.  

Tylko niespodzianka, oni balują BEZ MUZYKI, bo tę słychać słabo, przy akademikach wcale. Ja mam w domu sto razy lepszy odsłuch, chociaż wcale nie chcę - niestety SZAMBOtechnoRAP leci. Na szczęście nie z mocą ubiegłorocznego.  

Ale wyjaśniło mi się jakim cudem w ubiegłym roku Dziecko było na imprezie i nie ogłuchło. Być może też głośniki były skierowane tak, by  nie skorzystali z muzyki ci co na ogrodzony teren nie weszli, za to mieszkańcy bloków mieli pełnię szczęścia. 

I he he, grupę imprezową mam prawie pod oknami. Siedzą licznie na schodkach magla, popijają, popalają i też są głośni. Ale może na swoim poziomie to im się wydaje że są cichutko. 






Zapowiada się głośna noc. Muzyka coraz gorsza i jakby głośniej bo miasto cichnie. Od dziesiątej leci coś zaangażowanego, skandowane w dziwnych frazach chóralnie. Być może teksty mądre, być może nie, do mnie dociera bełkot. Oj.  

Jednak to dokuczliwy ale malutki pikuś przy tym co bywało. Nawet jak didżej wrzeszczy pełną mocą płuc i głośników.

No dobra, zobaczymy czy zasnę, przy ubiegłych imprezach nie było szans. Umpa umpa, wrzask, umpa, umpa.

Dobranoc.

Pisała R.R. 

niedziela, 14 maja 2023

Notatka 509 niedzielnie

Niedziela jest piękna, a raczej rano była piękna. Ciepła i słoneczna, ludzie już prawie po letniemu poubierani. Teraz szaro się robi, jakby dusznawo i sennie. Dla mnie "sennie" średnio od pogody zależne. 

Nie wyszedł mi wczoraj sen regeneracyjny bo futerka żądające obsługi i pieszczot, ból i uczucie że coś kleszczowego może po mnie łazić (bo wyparzanie się było za krótkie) nie dały tak łatwo zasnąć. Wyparzyłam się powtórnie, ale dwa pozostałe czynniki dały zasnąć dopiero koło trzeciej, może już raczej bliżej czwartej, ptaki się darły. Sen z dyskomfortowym budzeniem się co trochę, czynniki nie odpuściły. Aż żałowałam że nie mam składników do kolejnego drinusia, one nieźle znieczulają. 

I dlatego tak. 

Niedzielnie aktywnie to dla mnie  już było - pięćdziesiąt złotych wydane, bo targi ogrodnicze. 

Nędzniutkie tym razem, tak małe że słusznie zrezygnowano ze sprzedaży biletów wstępu. Nie było tłumów odwiedzających, ale pora za wczesna, teraz może być tam ludniej,  tak myślę. 















Targi jak zwykle, w liceum im. Henryka Sienkiewicza, tym razem tylko przed liceum i stoiska przerzedzone. Targi późnoletnie, dożynkowe były zawsze bogatsze, ale i majowe, wiosenne potrafiły być okazałe. Nie wiem czy kiedykolwiek wrócą czasy gdy impreza zajmowała mało że budynek liceum, to jeszcze wychodziła w aleje i zajmowała teren przy dawnej Cepelii. No szkoda, ale co zrobić, po pandemii tyle rzeczy popadało, że dobrze że jeszcze są.

Kupione dwie roślinki, obie do Bobusiowa. 
Troszkę posiedziałam na rozmaitych ławeczkach, podglądałam roślinki, popatrzyłam sobie na kawałek miasta rzadziej nawiedzany. Nową dla mnie galerię odkryłam, miasto się zmienia, tu coś pada, coś nowego się zaczyna, przestają istnieć  szlaki wędrówek bo podwórza kamienic grodzone, ale powstają nowe bo przy innych burzą komórki i murki. 

Ten kawałek niedzieli był fajny.  








No i tak to. Pisałam pościka a obiadek się kończy gotować. Zjem,  i coś mi się zdaje że jednak choć na chwilkę pójdę spać.  Jak futra pozwolą. 

Pisała R.R.