Czytają

czwartek, 18 stycznia 2024

Notatka 544 spacerek

Przez ostatnie trzy dni było słabowanie, zaleganie, spanie na potęgę i generalne nierobstwo bo każde "róbstwo" wywoływało skrzywienia i jęki. Tak jak smarkanie i kaszelek. Żeberka, ot co, jeszcze dokopują i wcale im się nie śni żeby przestać. Wyjścia z chałupy ograniczone do absolutnie niezbędnych. 

Dziś się to odmieniło, był spacerek w intencji lektur, wypożyczonych i kupionej. Biblioteki i księgarnia w galerii. Późno przyszła na srajtfon informacja że zamówiona lektura czeka na mnie w księgarni, dlatego też liczyłam się tym, że spacer będzie wieczorny, ale paru rzeczy nie przewidziałam.  Kiedy wychodziłam z chałupy topniał brudny śnieg, nie piździło, nawet było coś w rodzaju słonecznych smug na zachodnim niebie, pogoda wymarzona dla cherlaka, który dopiero co wygrzebał się z wyra. Ale się odmieniło, z okien widziałam to co opisałam, przy wyjściu okazało się że śnieży. I dmie. Krótka chwilka i już biało. 




Skoro wyszłam, trudno, odwalę spacerek, ale z podwózką tramwajem do centrum. U góry cykanki okolic skrzyżowania alei i linii tramwajowej.

Piździło, uparcie padało drobnym białym, lepiło się to białe do butów tworząc dodatkowe obcasy, do twarzy ograniczając widoczność, do wszystkiego na mnie robiąc ze mnie starawą Śnieżynkę. Tak że po pierwsze spacerek zrobił się co nieco trudny, po drugie szok przy oddawaniu książek, wyjęłam je z torby razem z porcją śniegu. Pierwszy raz takie coś, tak kręciło białym że wkręciło białe do torby, a ona nie daje dużych możliwości. Przestałam się dziwić że mam śnieg za szalikiem. W tej sytuacji nic nie wypożyczyłam, podreptałam za to po kupioną netowo, skrótami, co trochę tupiąc by pozbyć się rosnących pod butami platform. 











Do galerii dotarłam ciągle w charakterze starawej Śnieżynki, co prawda już ze skórą ze skóry, ale za to w szatkach zdecydowanie bardziej śnieżnych, zwłaszcza z przodu.

Załatwione, jest książka. Nic szczególnie cudnego, po prostu kolejny tom kupowanej serii o Wiedźmach Małgorzaty Kursy.
Jeden sklep zwizytowany pospiesznie, a w nim zauważone coś, co może okazać się istotne dla moich planowanych ubabrań.


I powrót. Paw przed galerią. 



Autobus. Dom. Pisanie by był pretekst do posiedzenia i odzipniecia. Taki spacerek-pipcium, a wymaga.  Ale już pora się ruszyć, choć baaardzo mi się nie chce. Futra, więc trzeba. A potem wyro. 

Pisała R.R.

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Notatka 543 kupa mięci po garażówce

Ku pamięci, inaczej dzieląc literki. Po garażówce. W grudniu się nie załapałyśmy, w styczniu się udało. 

Post pisany wczoraj, pary starczyło mi na pisanie, a brakło na dodanie obrazków. Posta zdobią foty znaleźnych skarbów, część wróciła z garażówki, część dopiero na takiej zadebiutuje.


Piszę, bo mimo zmęczenia, a może przez zmęczenie nie mogę zasnąć. Powinnam, nie spałam w nocy z soboty na niedzielę, a nie mogę. Bardzo jestem złachana, bardzo. Może jak popiszę to mnie zmorzy.  

Gdyby nie to złachanie byłabym bardzo zadowolona.  I pewnie będę jak się wyśpię, pogoję, wypocznę. 

Najpierw to, co miało wpływ na złachanie, a czego mogłam uniknąć. Chyba mogłam. 

Ku pamięci.

1. Nie jeść nigdy sałatki ani żadnego ciasta u M, a najlepiej niczego nie jeść u M. Przenigdy, każdy wykręt jest dopuszczalny żeby uniknąć konsumpcji efektów kulinarnych działań mamusi M.  Trzeba obmyślić wykręt, bo zwykłe odpowiedzi w stylu "dziękuję, ale nie" nie działają. Co by to mogło być? Najlepiej powód długotrwały i jeden, łatwiej będzie mi go zapamiętać i go zakodować mamusi M że NIE. Tylko że M u mnie jada...  

Tak Czytaczu, bezsenna noc zawdzięczana sałatce z selerem-ananasem-szynką z autorskim majonezem mamusi M.  A może ciastu z galaretką? Nie, to ta sałatka. Nie dość że niedobra, to jeszcze szkodliwa. Wszystko niedobre.  Najgorsze, że przepis na sałatkę dałam ja.   Ech. Nie przypuszczałam że można tak ją zepsuć. A można, wystarczy tylko usunąć sól, cukier, walnąć za to dwie łychy ziółek na trawienie (to gorzkie w nich, co to mogło być?), co konserwowe zastąpić gotowanym bez soli i jednak nie dogotowanym, porąbać wszystko na w porywach blisko dwucentymetrowe kostki (żucie i gryzienie jest ZDROWE), wymieszać z domowej roboty mazidłem zamiast z  gotowym majonezem i już.  Gotowe. Samo szczęście i jeszcze usłyszałam że specjalnie dla mnie moja sałatka i moje ciasto.  O cieście to już wstyd pisać, fakt, też kiedyś dałam przepis, a zupełnie mu nie posłużyła wersja wytrawna bez cukru i zlekceważenie sposobu wykonania - co dało gruby zakalec. Ela pewnie to samo przeżywała co ja, na jej cześć pasztet z  cieciorki, też walory smakowe miał ujemne. I to wszystko niby nasze, taaa. Moja to na pewno była noc w towarzystwie kibla. 

Najgorsze po raz drugi, że to wszystko z sercem i najlepszymi intencjami, bo zdrowsze i na pewno będziemy wolały takie zdrowe. Nie ma chyba uprzejmej formy żeby powiedzieć że jednak nie. Więc jadłyśmy, a niech to.  O co zakład że Ela też musiała warować przy kiblu? Niech Ci się Czytaczu nie wydaje że jestem złośliwa i przesadzam. Nie jadłeś i mam nadzieję że nigdy nie będziesz musiał jeść czegoś takiego. W zdumienie wprawia mnie że można się przystosować, M je i żyje oraz nie narzeka, ale jakie zdanie tak naprawdę ma o jedzeniu wsysanym u mnie? Ja solę, słodzę, nie stronię od konserwantów w konserwowych jak już się na nie zdecyduję i nie upieram się przy własnoręcznej produkcji majonezu czy galaretek. Oraz nie cuduję z tłuszczami, dla mnie masło lepsze od najzdrowszej sercowej margaryny.  Podobno są ludzie o smaku tzw. pierwotnym. Dla nich sól i cukier to trauma. Mama M ma taki? A M? 

Spałam w sumie z dwie-trzy godziny, z tego godzinę ciągiem. Sałatka, moja podobno.

2. Nie zakładać więcej granatowych skarpetek, ten jeden jedyny raz starczy. No, to można skreślić, wywaliłam nowiutkie dziadostwo. Nie trzeba pamiętać. Żeby to jeszcze wiedzieć jaki do licha one miały skład dzianiny, żeby nie kupować. Najgorsze że w dotyku były milusie, nic nie zapowiadało że tak dogodzą. 

3. nie pchać wściekle obciążonego wózeczka po śniegu. Kółka się nie sprawdzają na słabo odśnieżonym. Ten akurat punkt może mieć trudności z realizacją, jeśli za miesiąc też będzie śnieg. W każdym razie przy  transporcie ciężarów wozeczkiem po śniegu ma miejsce taki wysiłek, tyle on trwa, że należy się na to nastawić. Chodzić intensywnie na siłownię i wyjść z chałupy godzinę wcześniej. Przynajmniej.

4. Jak upadać to na miękkie. Najlepiej nie upadać wcale. Nawet jeśli to nie są typowe zaglebienia, to skutki nagłego styku ciałka z twardym są bolesne. Tyłek był nie tak dawno, może jak zapiszę to się zakoduje że NIE UPADAĆ. Owszem, jak na razie nie ma długotrwałych skutków, mijają, ale kiedyś upadki mogą dać gorsze efekty niż boloki przez kwartał, miesiąc, tydzień, dzień. Nie upadać. 

5. Sprawdzić czy w domu jest kawa. Mieć kawę. 

Może będę tryskać od razu zadowoleniem z garażówki jeśli zastosuję powyżej wymienione. 

Bo za miesiąc też chcę wziąć udział. Asia też chętna, ciągle jeszcze ma co sprzedawać, ciuszki, torebki, duperelki, obrazki. Ja też mam z czym. Towarem głównym były książki wywalone koło pojemnika na papier. Dużo jeszcze mam. Góra tego mokła na trawniku, obracałam dwa razy z torbiszczami które ledwo niosłam. Zabrałam wszystko co nie było doszczętnie przemoczone, bez dzielenia na to co lubię lub nie. W domu się okazało, że razem z zasobami domowej biblioteczki wywalajacy wywalił wypożyczone dwie biblioteczne, z placówki dosyć odległej - więc jeszcze ich nie odniosłam. Możliwe że jeszcze coś bibliotecznego było w zostawionych rozmoczonych. Dlatego wózek był tak ciężki, zabrałam na garażówkę książki dziecięce, trochę sensacji i wszystkie religijne,  w tym kilkanaście religijnych wydanych przed drugą wojną światową. Wszystkie w czarnym płócienku z tłoczonymi złotymi literkami na okładkach, na ciężkim kremowym papierze. Najpiękniejsza, najbogaciej ilustrowana była ta o Franciszku Xsawerym, świętym co działał w egzotycznych krainach. Ilustrator sobie nie pożałował egzotyki a wydawca dołożył do tego luksusu złocąc brzegi kart, dając piękną wyklejkę i wstążeczkę-zakładkę oraz stylizując wytłoczeniami okładkę na skórzaną. W 1932 roku wydana, i tak sobie myślę że było to jakieś wydanie unikatowe, bo w necie nie ma takiego. Poszły wszystkie, antykwariusz zabrał w momencie i nie kłóciłam się co do innej ceny za Franciszka Xsawerego, bo pierwsza strona wycięta do połowy-pewnie była dedykacja lub dane właściciela, okładka z zaciekiem po suszeniu. Oczywiście że tanio sprzedałam, kosztowały mnie tylko tachanie do chałupy i zabawę z dosuszaniem. Ale wiesz Czytaczu, książki to dobro z którego wyrzucaniem nie umiem się pogodzić, nie godzi się traktować ich jak śmieci. Owszem, był czas że wydawano je tak, że po jednym czytaniu były rozsypującym się śmieciem, treść śmieciem nie bywała, choć zdarzało się że część nakładu miała od nowości puste niezadrukowane strony, części brakowało lub był ich nadmiar. 

Tym razem zabrałam prawie wyłącznie to, co wyrzucane w śmieci, a raczej zostawiane w torbach i pudełkach koło śmieci. Bo zaglądanie do tych opakowań weszło mi już chyba w nałóg, tak jak zerkanie do pojemników z napisami szkło-plastik/metal-papier. Obok książek lana z aluminium wymyślna patera - wielki wywijas podobny w kształcie do znaku zapytania na ciasteczka-owoce-orzechy-cukierki,  tak wielki że pomieściłby wszystkie podane łakocie. I cztery filiżanki z falbaniastymi spodkami, szklane-dmuchane, wytwornie baniaste i śliwkowe ze szklanymi ślimaczkami-uchwytami.  I jeszcze zdekompletowane sztućce, trzy misie z metkami, zabawkowy wózek dla lalki z lalką, maskotki z Epoki lodowcowej, Krainy Lodu, świnki Pepy. Nowiutkie i ani razu nie włożone pastelowe różowe kalosze w granatowe groszki. Skąd wiem że nienoszone? Ano z metki-metryczki producenta, tak sprytnie doczepionej że założenie wymagałoby jej zerwania (w tym samym pudle kaloszki równie nowe, mój rozmiar, krótkie i zgrabne oraz w kolorze khaki. Moje. Będę nosić). Poszła część książek, wiewiór z Epoki Lodowcowej, filiżanki, patera, część sztućców, kaloszki. Te ostatnie zostały kupione z kwikiem szczęścia i niewiary że za dwie dychy.... No. 

Wywalone rupiecie i zawadzacze, taaa...

Obiektywnie patrząc, to wszystko takie jest, dla jednych niechciane, zawadzające, niepotrzebne, dla innych wręcz przeciwnie.

Wiesz Czytaczu od czego się zaczęło to moje baczne przyglądanie się temu co ludzie wyrzucają? Od lat chodziłam na targi staroci, do ciucholandów, przyglądałam się ryneczkowym stoiskom z badziewiem, ale to nie stąd. Śmieć to śmieć, tak było, teraz nie każdy śmieć to śmieć. 

Od maskotki-pluszaka widzianego jako zostawiona pod śmietnikiem sztuka nówka nieśmigana. Szokujące, bo tak nowa, droga, nietypowa. Codziennie mijana przynajmniej dwa razy. Nie zbierałam nigdy pluszaków i maskotek, jedna wykochana od dzieciństwa małpka mi wystarczyła. Ale te ileś tam lat temu uroda i pełen wdzięku realizm zostawionej maskotki mnie powalił, buldożek to był, mięciutko się układający i tak realistyczny że byłam pewna że jest  żywy, wstrząs za każdym uchwyceniem go kątem oka. Zachwycił mnie. Ale nie wzięłam, nawet przez ułamek sekundy o tym nie pomyślałam. I potem patrzyłam jak zostaje stopniowo świniony, niszczony, przygniatany zwalanymi na niego rupieciami i workami, rozpruty stłuczoną szybą. Był to jakiś rodzaj traumy, ten śliczny zwierzaczek został wywalony bo już niekochany, żywe zwierzaczki mają czasem szansę na drugi dom, on jej nie dostał. A był tak ładny, tak nietypowy, potem dopiero i z rzadka zaczęły się pojawiać u nas mięciutkie maskotki, ale te z pełnym wdzięku realizmem nadal są rzadkie. Raz spotkałam pluszowego kruka w ciucholandzie, wypisz wymaluj jak z Czarownicy. Też wdzięk i miękkość oraz realizm w pełni docenione przez obdarowaną młodą wielbicielkę Czarownicy. Teraz ten piesek, na żywo jest super, przytulny i wdzięczny, mięciutki, ale to już nie klasa arcymistrzowska. 

Po buldożku zaczęłam patrzeć. I widzieć potencjał odrzutów. Od nie tak dawna je zabieram i daję im szansę. Pierwszy raz to było może rok po buldożku, ta szafka powstała. Od jeszcze bardziej niedawna zabieram także te, co mają potencjał, ale dla kogoś innego. Kilka powędrowało do Bobusiów, ostatnio trzy kontakty podtynkowe, dizajnerskie, kompletne i nowiutkie, przy najbliższym wyjeździe zostaną uszczęliwieni metalowym czarnym zamykanym magnetycznie chlebakiem, u nich sprzęt potrzebny bo myszy w domu bez Fotki coraz bardziej bezczelne.  Chlebak nówka, jak z katalogu. Do tego łazienkowy kosz na śmieci, komplet do łazienkowej szafki-komódki, nawet kolor pasuje. Do mojej koleżanki, z jej transportem, trafił latem tarasowy fotel, stoliczek do niego, wielki metalowy świecznik, też zdobiący taras.  Kłopot był, bo ona jeździ jarriską, trzeba było rodzinnej mobilizacji by przewieźć, pal diabli stoliczek i świecznik, fotel był potęgą.  Ale się udało, choć przewożący pyskował. Pomalowała wszystko na jasny zgaszony granat i nie wiem jakie zdanie ma pyskujący, ważne że koleżance się podoba. Mnie też, co mniej ważne. 

Teraz sprzedaję. Ja mam dodatkowy grosz, rupieć nie staje się śmieciem a czymś potrzebnym i chcianym, fajnym.

I cieszy mnie że ludzie się cieszą. 

I cieszy zarobek. Uważam że należny, za znalezienie, czyszczenie, pranie i mycie- czasem bardzo potrzebne, częściej symboliczne, transport i stanie nad płachtą ze sprzedawanym. Tanio. 

Tym razem było ludno, impreza była wypasiona. Ludzie jacyś tacy tym razem sami fajni. Łącznie z przebierającymi w Asinych kubkach obcojęzycznymi facetami.

Ale czemu te imprezy zawsze takie...... Z kiksami?

To że bezsenna noc, to już wiesz. Adrenalina przy transporcie była tym razem w takiej ilości, że cała impreza była na przytomnie. Ale niezbyt szczęśliwie. Pchając ten mój transport przez śnieg przy jednym z podważań wózka bo krawężnik, któryś tam kolejny, poślizgnęłam się. Upadek był na rączkę wózka, trafiło na żebra. Dużo mówi o ciężarze ładunku i wytrzymałości wózeczka fakt że się nie wywalił razem ze mną. I nie połamał. A ja w kurtce rozpiętej, bo od ciągania i pchania dobra pot mnie zalewał. Nagle schylanie się, dźwiganie, nawet głębszy oddech to rzecz niepożądana. Ponieważ transport przez śnieg był długi, a Asia zawsze dociera ciut później, "nasze" miejsce przy ławkach już było zajęte, nie było gdzie usiąść i cała impreza na stojąco.  Owszem, byłyśmy zajęte, niezbyt zwraca się uwagę na dyskomforty, do pewnego momentu się nie zwraca. Nogi, stopy zaczęły mi dokopywać obok żeber, piec. O prawie piętnastej już miałam zupełnie dosyć, pakowania odwaliłam przy zaciśniętych ząbkach, Asia pomogła. Ona jeszcze by została, ale widziała że lada moment padnę.   Na nóżkach bardzo już obolałych dotarłam do domu. Było z jednej strony o wiele łatwiej, ciężar do pchania mniejszy, białe podtopniało i zmiękło, no ale nogi coś pracować nie chciały i te żebra, bezpośrednio po upadku bolały mniej... Ale dałam radę. Jakoś, z myślą że zaraz uwolnię stopy, napiję się kawy, odsapnę i może coś zjem.

W domu się okazało że druga zapasowa paczka kawy była właśnie zużyta, nie ma. Tylko myśl o kawie pozwoliła mi dotrzeć do domu, a tu nie ma.

Owszem, rano piłam, ale nie przeżyję bez kawy.  Nawet obiadu nie zrobię i nie zjem, musi być. Więc krótka obróbka futer i po kawę. Nie ma. Więc dalej na tych moich spuchlakach. Kupiłam trzy kilometry dalej, wróciłam, ściągnęłam buty i skarpety i od razu przestałam się dziwić piekącym i bolącym stopom. Że puchną to normalka, od stania przez ponad pięć godzin mają prawo. Odparzone wszędzie gdzie się da na miejscach styku but-skarpetka-skóra, rozlanymi plackami. Na biało-bąblasto-wodniasto-ropiasto.

Rozkładana metalowa skrzyneczka, też łup, akurat na zbierane sztućce i kuchenne narządka

Tu częściowo rozłożona, po lewej sześć noży z bardzo dziwnym trzonkiem, pierwszy raz się spotykam z takimi.


*
*
Następny dzień. Jestem zadowolona. Kasa policzona, przybyły dwie stówy, mniej boli, stopy sklęsły, bąble już płaskie. Mniej zadowalające, że z nosa mi leci, ale jak się nie pogorszy to da się przeżyć. 

Sprzedane:
- religijne książki, te stare
- cztery inne, Sołżenicyn, Oto jest Kasia i album Disneya z Krainy Lodu, Instrukcja obsługi kota - ta ostatnia moja, domowa.
- szklana metalizowana na bardzo srebrno skarbonka w kształcie ananasa
- kaloszki w groszki, kwik szczęścia nabywczyni wybitny
- amatorski olejny obrazek bez ramy, amatorski, ale bezbłędny kolorystycznie i kompozycyjnie, kremowe tulipany, w wazonie na tle zasłony, na obrusiku jeden płatek tulipana, mocno uproszczone kształty i wazonik to uproszczony nietrafnie. W. Wielgosz zmalował kolorystycznie-ślicznie. Pastelowe zielenie, zgaszone róże obrusika, kremy i ciepłe szarości. Gdyby nie fatalny stan blejtramu i napięcia podobrazia, gdyby nie to, że obraz wymagał godzin dłubania przy doprowadzaniu go do porządku, czyli przeniesienia go na nowy, nietypowy w rozmiarach blejtram, życzyłabym sobie za niego dużo więcej niż dwadzieścia złotych. O ile bym go sprzedawała. Podobał mi się.
- maskotki, dwa pieski w czapkach, wiewiór z Epoki Lodowcowej, kupiona dla pieska
piszcząca niebieska żyrafka, bananek i marchewka z biedronkowych warzywek, zabawka edukacyjna ze świata świnki Pepy.
- szklane filiżanki ze spodeczkami
- metalowa wymyślna patera-byk
- ścienny owalny zegar na baterię, sam plastik, ale ładny i sprawny
- ruski dziadek do orzechów, znaleziony identyczny jak mój domowy służący mi od dziesięcioleci solidny radziecki wytwór, sztućce, jedenaście sztuk za osiem złotych i tu zdziwienie, bo akurat one zniszczone i dla mnie nieładne, a noże wyjątkowo do dupy. Dla gościa ważny był wzór, wygrzebał wszystkie. 
- moje klipsiki ze stali chirurgicznej, czerwone szlifowane kwadraciki-rombiki w ramkach ze stali. Noszone raz, na imprezie dla której były kupione.

Tyle pamiętam. Jeszcze coś pewnie poszło...



A dzisiaj. Dzisiaj pozbierane z betonu śmietnika takie łupy, już wstępnie opłukane. 
Garażówka powinna być codziennie.





Dodatkowo stalowy garnek, ktoś wolał wywalić ponad pół stówy, bo garnek z tych porządnych, niż doczyścić przypalone. Z pokrywką wywalił, a co się będzie szczypał. Przypalenie nie z tych wybitnych, a garnek po za tym ma bardzo nikłe ślady używania. Zastanowię się czy go po odmyciu nie zatrzymać, mój o takiej samej pojemności o wiele mniej porządny i swoje lata ma. 
Widać że wywalał ktoś, kto za te rzeczy nie płacił, może ogólnie to stąd ta obfitość wywalanego. Nie zapłacili to nie szanują, tak myślę, może to prezenty, niechciane prezenty lub fanty odziedziczone po nieszanowanych krewnych?  Dlaczego tak piszę? Tych talerzyków było chyba dwanaście, wywalajacy nimi puszczał kaczki po betonie, ocalały trzy, chińskie są. Miseczka angielska, było chyba sześć. Zbieram porcelany w cebulowe kobaltowe wzory, tu o mało mnie szlag nie trafił jak zobaczyłam skorupy takich, z talerzy. Skorup po kostki. Nie chciało się dojść do pojemnika, lepiej było ciskać. To już moje futra są bardziej cywilizowane, tłuką ceramikę namiętnie, ale zniszczenie jest przy okazji, a nie celem samym w sobie 

Ja chyba nie z tej planety. Po mojemu, to marnie skończymy jeśli nie będzie szacunku dla wytworów ludzkich, nic nie da żadne oszczędzanie wody, energii, paliwa. Żadne apele.  Za dużo się marnuje. To wszystko przecież z nieba nie zleciało, przy powstaniu część dóbr Ziemi została bezpowrotnie zużyta. Nie odrośnie, a w zamian za zużyte dajemy plastik, skorupy, dziadostwo. I tyle tego wciąż powstaje, wciąż na nowych surowcach. Bo moda, za sekundę won bo mnie zbędne i gówno ma do rzeczy że komuś nie.  Skala potworna.

Jak wytwarzać, to rzeczy naprawdę niezbędne, na tyle piękne i trwałe by doceniły ich użyteczność i urodę następne pokolenia.  Tak ludzkość działała przez tysiąclecia, to co się dzieje, to jest aberracja, mody były, ale np. każda szmata była przerabiana na papier. Teraz aberracja, tak myślę.  Te biedronkowe warzywka, ręcznie szyte, wściekle pożądane, najładniejsze z biedronkowych pluszaków, i co, już be? No be, dzieci podrosły i won do śmieci hurtem wszystko. Zabawki nawet rozumiem, ale cała reszta? Marnie skończymy, to pewne, przecież ta chwilowa użyteczność przedmiotów  i  ich wywalanie są świadectwem szerszego zjawiska. Za dobrze nam?



Ku pamięci pisała R.R.

środa, 10 stycznia 2024

Notatka 542 Polecajka


Dziś obok wieczornej wieści bardzo smutnej, na którą nic, ale to zupełnie nic nie mogę poradzić, było coś, co spowodowało niniejszy post. Wieść zaskoczyła i przybiła, powstały tekst nagle wydał mi się niestosownie pogodny, ale nie zmieniam, może potrzebny i taki. 

Rano kupowałam w Biedrze jedzonko dla futer i siebie. Grzebałam w kocich Feliksach, Purinach, Whiskasach, Gourmetach gdy do mojego koszyka zostały wrzucone dwie puszki takiej karmy co to moje futra nie lubią. Jakieś wołki na szarawych etykietach. Na górkę już wrzuconych do koszyka. Myślałam że kobieta się pomyliła z koszykami, chciałam wyjąć i oddać wrzucone, ale się nie pomyliła. Moje ręce z puszkami zostały złapane w silny uścisk i usłyszałam:

- Niech pani weźmie, polecam. Mój przepada.

Moje nie przepadają za wołkiem, wręcz nie tkną za skarby i na głodzie.  Ale wystraszyłam się, ręce trzymające moje były silne, oczy patrzyły stalowo i nieustępliwie, przemoc jak nic. Czy ona jest poczytalna?! Niby na oko wszystko w normie. Rany boskie, trzyma jak imadło. Więc podziękowałam. Łapska puściły, włożyłam puszki z powrotem do koszyka, podniosłam się z przykucu, dorzuciłam odłożone Feliksy i czym prędzej zwiałam z zasięgu rąk, udając że wcale nie zwiewam. Krążyłam po tej Biedrze upiornie długo, wypatrując szarej czapki kobiety, czy już sobie poszła. Poszła, uffff. Oczywiście że nie kupiłam tego polecanego, musiałabym sama zjeść. 

Stąd ten post. I mam zamiar coś polecić, ale tu żadnej przemocy. Chciałam i bez kobiety, poczekałabym z postem, no ale kobieta była i przyspieszyła pisanie.

Jak bardzo różnią się nasze upodobania, futra też mają swoje, do wołka ich nie przekonam.

Z jednej strony to czyste szczęście, bo "co by to było gdyby każdemu się moja żona podobała", jak stwierdził pewien Żyd na nietaktowną uwagę o miernej urodzie jego połowicy. I tak są dobra pożądane przez ogół i z nimi bywa ciężko. Problem mają nawet ci o prostych gustach, teoretycznie prostych do zaspokojenia. 

Taki zestaw "róże, złoto i diamenty",  sztandarowy dla prostych upodobań. I co?

No nie ma lekko, Opatrzność się co prawda stara, ale znaczna część z gustujących musi się zadowolić sztucznymi plastikowymi błyskami na sweterkach, cynfolią po czekoladzie i w najgorszym wariancie różą-chorobą na ciele. Tłumaczą potem życzliwej Opatrzności że to nie o taki zestaw diamentów-złota-róż chodziło, a co ona może, tak wielu gustujących że brak na stanie zestawów właściwych i daje co jest. Taaa.

Ale na szczęście nie wszyscy gustują w tym samym. Oferta tego co świat nam oferuje przeogromna, mamy na ogół wybór co lubić, czego nie. I korzystamy, testując co dostępne. Tyle że najbardziej popularne upodobania powodują że wyrasta przed nami góra plastikowych-szklanych brylantów ze skrytymi w niej prawdziwymi w ilości bardzo mikrej, i my, wielbiciele szmaragdów np. mamy górę przed oczyma, nasze na pewno ulubione gdzieś tam w tym stosidle są, a może za nim. Szukamy. 

Brylanty prawdziwe jak wpadną w łapy i je rozpoznamy zawsze możemy spylić gustującym. A może nam się spodobają? Kto wie, do tej pory to przecież sztucznidła i podróby były widziane. Może coś jeszcze dla siebie znajdziemy..... 

Każdy ma ciut inaczej. Co mu się podoba/ smakuje/pasuje nie  musi koniecznie podobać się koledze, koleżance. Wystarczy że część upodobań dzielona, wśród panów to np. piwo. Mało który facet nie lubi.  

Są ogólnie ludzie co chcą się dobrem dzielić. Bo jak znajdzie się coś co wydaje się super, no istny diament a nawet szmaragd, to człek, przynajmniej co któryś człek, chce się podzielić dobrym, mądrym, cieszącym, pożytecznym. Niezwykle rzadko to są rzeczywiste diamenty, takie z węgla, mineralne do błysku w oślepionych oczkach, metaforyczne diamenty przy dzieleniu się o wiele częstsze. Szmaragdy też. 

Lektura co sprawiła przyjemność lub dała jakiś pożytek, czasem te zyski łączne. Widziany film. Jedzonko. Muzyka. Czyjaś twórczość, impreza, piękne miasto lub kraina. Sklep z niezwykłościami lub ze zwykłościami lecz w jakiś korzystny sposób dla nas się wyróżniający. Przydatne narzędzie. Wygodny fotel. Dobra szkoła lub kurs które coś dobrego przyniosły, wiedzę i umiejętności np. 

Tak mają ludzie. Co prawda z niektórych  struga polecajek zupełnie nam nie pasujacych, tak bardzo że nie w temacie "polecajek", raczej jeśli już to wychodzą "antypolecajki" mimo najlepszych chęci polecajacego. Jak dzisiejszej kobiecie, choć z oporem przyznaję, chciała dobrze.  Ale przeguby bolały, ten chwyt na nich był.... bezlitosny? Zostawię "bolesny".

Polecamy rzadko kiedy aż tak inwazyjnie jak zrobiła to kobieta w Biedronce, przynajmniej do tej pory ja się nie spotkałam. Wróć, skąd, babcia karmiła prawie na siłę bo "pyszne, zjedz", ale potem już nigdy nikt tak z rękoczynami.

Częściej metaforycznie uszczęśliwiają polecajkami na siłę, zapodając swoje ulubione, wtykają, bo na pewno potrzebne, pożywne, spodoba się. Wcale nie musi.  Wtedy niezrozumienie, jak to, dlaczego. Przecież piękne, dobre, mądre, pyszne. Nie dla każdego jednak. Raz zostałam ochrzaniona, jak mogę nie lubić. Wolno mi, mogę. Sens mają takie polecajki co to może i nie dla mnie, ale komuś przypasują, w poprzednim poście było o szpinaku, np. I bez rękoczynów ma być.

Z polecanych to tylko część nam pasuje. Większość nie w naszych klimatach, smakach, ciągotach, uwarunkowaniach. 

Polecającemu się wydaje że poleca super, żle, wróć. Wcale mu się nie wydaje, dla niego naprawdę polecane jest super, a trafia jak kulą w płot, bo różnie mamy i już. 

Takie jedzenie. Moje nie lubią wołka, wątróbka lubiana od niedawna, Rysia zawsze woli cudze a najlepiej moje, itd.

Dziecko z mięsek kocha kurczaka i właściwie tylko jego, jadłospis ma ograniczony i za nic na świecie nie da się przekonać do jego rozszerzenia lub zmiany. Nie rozumiała jak można nie lubić kurczęciny. A w rodzinie wegetarianie i mięsożercy, a wśród mięsożerców taki co się brzydzi ptakami we wszelkiej postaci, tymi na talerzu bardzo a bardzo.  Jeszcze dochodzą ograniczenia jedzeniowe spowodowane dietami, ten nie może cebuli, czosnku, grzybów, ta (ja!) nie zje szpinaku, flaków i kaszanki, inna nie ruszy niczego pochodzenia zwierzęcego z mlekiem i jajkami włącznie.  Ciekawie jest jak zdarza się wspólny posiad posiłkowy, ale na szczęście kwestia upodobań już przerobiona, nikt nikogo już nie nawraca - tylko szkoda Bobusia co się gimnastykuje przy gotowaniu.  Z drugiej strony on bardzo lubi, umie i przywykł do tego np. że najpierw smaży tofu, a kurczaka dla Dziecka i mięska dla mięsożerców po tofu.  Jest bardzo doceniany, może dlatego nie protestuje przeciw fanaberiom. 

Na siłę nie da się nikogo zmusić do pokochania czegoś, tak myślę, choć istnieje coś takiego jak syndrom Sztokholmski. Zjawisko paskudne.

Bywa, że zadowalamy się nielubianym lub podobnym do nielubianego. I wtedy może być tak:

- jak pomyślę, że tyle tego barszczu zjadłem, to mi niedobrze. Anka, tyle razy prosiłem, nie gotuj niczego z buraków, nienawidzę.

- ty głupi, ta zupa buraczka nie widziała, to czerwona fasolka puściła kolor.

Nie uwierzył. Dialog z zaprzyjaźnionego domu. 

Różnice w gustach potrafimy mieć subtelne i drastyczne.  Czasem wydaje się że coś komuś może bardzo pasować, polecamy, a tu chała, niuanse decydują że nie, czasem ten ktoś może by i docenił, ale akurat moment życia ma taki, że czego innego mu trzeba. 

Mimo najlepszych chęci nie pasi. 

Toteż bez łapania za ręce i wciskania na siłę, z wahaniem polecam. Tym większym, że rzecz dotyczy czegoś, z czego polecaniem mam kłopot, zawsze jest przynajmniej jedna trzecia takich co otrząsają się od moich polecanych. Obraz ruchomy. Z książkami jednak ciut lepiej mi wychodzi. 

Pięć przykładów gdzie polecałam pewna że filmy spotkają się z zachwytem, sprawią przyjemność, a tu chała, nic z tego.  Nie są to oskarowe dzieła, polecałam pewna że odprężą, ucieszą oczy i uszy i że pasują do gustów. A tu nie. 

AMELIA nudne, nic się nie dzieje.

BAGDAD CAFE co za kretyńska akcja.

ŻYCIE PI Dostał Oskara za efekty specjalne i miał tyle nominacji??? Niemożliwe, chała. Gorzej, okropny. 

MAMMA MIA tu było najgorzej. Poleciłam jako relaks dziewczynie która co prawda lubi Abbę, od tej strony było ok, ale w środek serca została ugodzona przedstawioną w filmie relacją matki z córką. Bo ona tak nie ma, nigdy nie miała i raczej mieć nie będzie, dobrze że udało się jej dorosnąć. Trafiona w miękkie przepłakała wieczór, czego w życiu bym nie przewidziała. I czego za skarby świata nie chciałam. Nawet nie wiedziałam jak przepraszać. 

BRACIE GDZIE JESTEŚ od lat zachwalam i jak na razie nikt, dosłownie nikt nie obejrzał po zachwalaniu. Zostaję prawie sama z ulubieńcem, prawie, bo Taba też lubi, ale innych wielbicieli nie znam, nie znam też nikogo kto widział. A do filmu wracam co jakiś czas. 

co teraz polecam? 

Serialik kryminalny.  Jeszcze w entuzjazmie po obejrzeniu polecam, jaki inny, jaki oddech od sztampy. I w żalu że jest tylko jeden sezon polecam.  

PRZEPISY NA MIŁOŚĆ I ZBRODNIĘ

Zrobisz Czytaczu co chcesz z tą polecajką, za ręce nie łapię, wszyscy co im się nie podobały polecane przeze mnie filmy żyją i chować się przede mną nie chowają.

Polecam, bo może komuś ten szmaragd-diament wśród kryminalnych seriali podpasuje. Może tak jak mnie. Polecam, bo tak ja też mam, lubię się dzielić dobrym. 

Obiecuję, nie będę zła, ba, nawet mi żadna nerwowa żyłka nie drgnie jeśli mi powiesz Czytaczu że dla Ciebie to chała. Dla mnie szmaragd.

Obrazy Iris Scott zdobią, wybrane nie dlatego że tak bardzo je lubię, bo lubię nieliczne, ale dlatego że są kontrastem do widzianych na odwiedzanych blogach. Miejskie, zimowe, ale Iris Scott maluje (bez udziału narzędzi-palcami) tych obrazów wściekle dużo (one wszystkie duże) na ogrom tematów. Zwierzaki, krajobrazy, autoportrety, świat morski i fantastyczny, wszystko, część z jej prac drukowana na kanwach do haftu i tkania. Niestety na części z nich widać do czego będą służyły. 

I tak umie.



Albo tak.




I zima, śnieżna i nie miejska.




Pisała R.R.

Ps z 12.01.2024

Chciałabym dostać choć jedną opinie na temat polecanego serialu. Zły, dobry, może wcale nie jest tak nietypowy jak mi się zdaje. Są jakieś podobne? Bo nie mam wśród seriali kryminalnych bardzo wielu zaliczonych, zaczęły mnie wkurzać. Tym, że detektyw musi być bardzo inteligenty,  mieć traumę lub chociaż psychozę, odróżniać się od reszty inteligencją, ale dla równowagi i bycia interesującym mieć to "cóś", przemocowo i nachalnie to "cóś", co koniecznie mu utrudnia codzienną egzystencję. Znacznie ponad poziom wymemłania Colombo, alkoholizmu detektywa Chandlera czy pedanterii i wysokiego mniemania o sobie Poirota. A już rzadko kiedy narracja jest niespieszna i pozwala się cieszyć nietypowym tłem, wachlarzem osobowości bohaterów pobocznych filmowanych z sympatią. Może dlatego tak, że serial opowiada o jednym śledztwie i jest adaptacją powieści. To co, typowy? Są podobne?

poniedziałek, 8 stycznia 2024

Notatka 541 kulinarnie.


Ozdóbki, linki i melodyjki dodam później. Może potem coś dopasuję. Nie zdziw się Czytaczu. Na razie padam, energii starczyło mi dziś tylko na pisaninę, dziwny dzień, zmarnowany, bezsilny. 


Post powstał ponieważ niezbyt mądry komentarz umieściłam u Taby. Ale ręce opadają, dzieje się kołowrotowato-chorowato i u Kocurro. Jak by mało miały do tej pory. Nie chcę ani snuć czarnych przewidywań, ani ziać nadzieją. Zatyka mnie.  Obie walczą i są dzielne. Obie mają o siebie dbać. A podopieczni mają wysiłki docenić i wydobrzeć, najlepiej szybko, zanim opiekunki padną.  

🍀🐾🐈🐾🍀

Napisałam że może gdyby karmić zdrowo ale niezbyt smacznie to chorowitki tak by się nie rwały do chorowania. Błąd, choć błąka mi się po czaszce myśl i nie da rady tak całkiem jej wygonić, że szpitalne żarcie jest tak słynnie kiepskie celowo. 

Trzeba dopieszczać, stosownie do potrzeb, więc dobre jedzonko, opieka i czasem opieprz w ramach pieszczot. 




Powyżej pieśni o kulinarnym dopieszczaniu. Nie tylko o kulinarnym. 
Mnie osobiście to by się przydał taki pocieszacz, dla chorych niewskazany, dla mnie z umiarem.


 

W związku z tą mało sensowną uwagą poprzypominały mi się rozmaite różnej klasy wyczyny kulinarne. Moje.

Na suszarce garnek po zupie co zdrowa, średnio pożywna, nawet smaczna, ale rwać się do powtórki dania nie będę.

Dynia, czerwona fasola nielubiane i omijane, ale trzeba było wreszcie przerobić otrzymaną kiedyś dynię. Wytargowałam podarunek takiej niewielkiej, tłumacząc że nie chcę się z olbrzymem tłuc po mieście, nie dam rady objuczeniu. A groziły mi takie byki co to oburącz nawet nie da rady nieść. U kumpeli dynie zrobiły w ubiegłym roku totalną aneksję przełażąc z wyznaczonej miejscówki zbyt bliskiej kompostownikowi i rodząc owoce ponad normę. Więc bezlitośnie rozdawała, a ja, wiedząc po tej otrzymanej że terroryzuje darami, upewniałam się że na pewno już dyni nie dostanę. Tak kocham. 

Można podobno dyniowo wszystko, w ciasta i marynaty również, ale jakoś nie miałam entuzjazmu do przerobu daru i tak sobie pomarańczowa zdezelowana kula była i była w kuchni. No są takie surowce kulinarne co to do nich nie mam serca. Zdaje się że każdy ma takie.  Za fasolą delikatnie pisząc bardzo nie przepadam, tak jak i za grochem. To Łojciec przytargał dziesięć puszek, zużył cztery i teraz ja otworzyłam jedną. Strasznie głupio wywalać dobre, a fasola jest jeszcze jadalna. Tak na oko i groch jest jadalny, też zostawiony przez Łojca.  Dwa kilo? Trzy? Coś pomiędzy, zajął ten groch spore plastikowe pudło. 


Skład zupy u mnie był następujący. Połówka dyniowego miąższu rozprażona w wodzie z kostką rosołową, przetarta do ugotowanych półmiękko z drugą kostką pokrojonych ziemniaczków, wwalona do garnka fasolowa zawartość puszki i dogotowana całość do miękkości ziemniaczków. Pieprz, śmietanka i pokrojona natka. Niby dobre, obiektywnie na pewno, ale mało jakby syte, ale gdy zupka konsumowana z chlebkiem z mielonką dało radę się nasycić.. Może gdyby dodać mielonki do zupy byłaby lepsza? I dwie puszki fasoli i więcej natki.... Druga połowa dyni jeszcze jest, zamrożona.

I tak lepsza ta zupa niż kiedyś efekt wymysłów co tu zrobić ze szpinakiem.  Bo zrażona zostałam potężnie do tego produktu w dzieciństwie i wręcz wstręt miałam. Gęsie gówno bez smaku, a raczej z tak wstrętnym odorem że smak się cofał do poziomu bardzo minus. 

Unikałam jak zarazy przez ogrom lat.  Kiedy koleżanka była na strasznej diecie, zdaje się że duńskiej, przynosiła to świństwo i jadła, to ja jeść nie mogłam nic, nawet po pracy pamięć niezbyt pozwoliła.   Dieta poskutkowała dla nas obu, ona zgubiła osiem kilo, ja z trzy-cztery, tak od samego patrzenia jak ona je. Jako skuteczna, dieta była co kilka miesięcy powtarzana, zawsze z mojej strony z takim samym skutkiem, chudłam, może nie tak jak za pierwszym razem ale jednak. 

Szpinak odchudza, sama prawda. 

A potem pomieszkiwała u mnie kuzynka, po niej zostały dwie torebki zielonego. Wyprodukowany zawijaniec, mocno pikantny i czosnkowy, taki do krojenia na kawałki,  dał ze strony Łojca komentarz : 

- Makowca to ty lepiej nie piecz.

Owszem, czysto zewnętrznie wytwór był makowcowaty.

Pod koniec powtórnego pomieszkiwania kuzynki, jak okazało że szuflada zamrażarki zatkana do zacinania się  torebkami mrożonego szpinaku, to z mojej strony nastąpiła załamka, jedyne na co się zdobyłam to prośba do Łojca by sam zużył. Bo to on nabył, widział że kuzynka je i nie dotarło że jeść będzie już nie u nas. Nie zużył. Były i były. Chciałam rozdać, nikt nie chciał, za to zarzucona zostałam przepisami. Część wykorzystałam, nigdy nie zachwycając się efektem i każdy tylko raz. Co zrobić, nie kocham produktu. Przynajmniej gotowanego, na surowo to on w pełni jadalny i nieśmierdzący,  co przyjęłam z dużym zdziwieniem. 

Potem trafiłam na przepis który dał nadzieję ujrzenia dna szuflady, przepis na ciasto "zielony mech" lub "zielony las" obie nazwy funkcjonują.  Katowałam nim równo każdą okazję, sama też jadłam, owszem jadalne. Przepisów pełno, ja miałam do zużycia mrożony, ale ładniejszy kolor wypieku gdy się użyje surowego. Ludzie pieką używając zamiast szpinaku jarmużu lub liści buraków, tego nie testowałam. 

Ale znudziło mi się. Już nie było z mojej strony takiego parcia, szuflada dała się otwierać i wkładać do siebie coś tam obok zielonych torebek, w trakcie ich usuwania okazało się że dno szuflady wyłożone opakowaniami rybnych paluszków, z nimi poszło szybciutko.  Nie pamiętam czy zielone torebki były gdy dostałam hopla żeby upiec ciasto czekoladowo-miętowo-śmietankowe. Chyba tak, chyba nawet wywaliłam ze trzy gdy nawaliła zamrażarka.  Czekolada miała być w roli polewy i warstwy dzielącej zielone od białego. O ludzie, jakie cyrki wyprawiałam żeby zastąpić obornikowy odorek szpinaku miętowym!! Mielenie miętówek dodawanych do cukru, mieszanie szpinaku z miętą,  nie da rady za nic na świecie. Mięta traci podczas pieczenia zapach, źle wróć, inaczej. Zniekształca się w taki niezbyt, być może to szpinak jej szkodzi,  więc gdyby upiec zielony mech z samej mięty?.... Nie próbowałam, mięta dodana do szpinaku się nie sprawdziła. Szpinakowy odorek nie bez powodu maskowany czosnkiem, nawet czosnek w zestawie ze szpinakiem traci czystą czosnkowość. Mocne wonidło musi być, a olejku zapachowo miętowego nie ma, kropli Innoziemcowa w aptekach nie uświadczysz -  byłam już skłonna do użycia kilku kropel. Te do aromaterapii są niespożywcze, niestety. Najbardziej udana próba to ta, gdzie do ciasta pieczonego wg. przepisu na zielony mech dodany w solidnej dawce olejek arakowy, cukier wsypany do ubijanej śmietanki w całości był pyłem ze zmielonych landrynowatych miętówek. Upierdliwe mielenie, młynek rzęził, blisko szklanka pyłu a i tak miętowość nie powalała. Ostatnia próba była na tyle udana że doczekała się pochwał, jednak nadal bardzo odległe to ciasto było od wymyślonego ideału.

Swoją drogą pod wpływem pisania uknuł mi się planik upieczenia zielonego ciasta z samej mięty. Rośnie w Bobusiowie, jest już na tyle rosła że zaczyna być inwazyjna. Byle pamiętać o pomyśle gdy mięta będzie bujna....

Co do fasoli, to kiedyś i z niej robiłam ciasto. Np. w ramach prezentu na imprezę dla niepiekącej przyjaciółki. Nosi nazwę "Tort kasztanowy" i chwalone, choć nikt nigdy nie zgadł z czego ono. Przepis wymaga użycia olejku o zapachu migdałów, całego dużego lub trzech małych co jednak dużą przesadą. Jeden mały i niecały starczy. 

A co tam, podam. Karnawał jest, cukier krzepi, nawet jeśli medycyna uważa że ciału cukier szkodzi, to ducha jednak krzepi. 










To co powyżej, to dzieła cukiernictwa klasy już bardzo wysokiej. Rosjanie w tym celują. 

Dzynks w tym, że ciasta  wg. tego przepisu mogą być rozmaite. Nie bez powodu zbieram przepisy łatwo poddające się modyfikacjom. Więc mimo że pisalam o cieście z fasoli, to wcale z tej fasoli nie musisz piec Czytaczu. Może masz z nią tak jak ja ze szpinakiem.  

Przepis baza jest idealny dla tych co nie mogą mąki, nie zawiera jej prawie wcale. Bo jest mąka w używanej w przepisie tartej bułce, ale ta bułka może być spokojnie zastąpiona kaszą manną, mąką ryżową czy wiórkami kokosowymi.

Wypróbowane i wielokrotnie wykonywane ciasta o różnych smakach. Takich.

- makowiec bez mąki

Mak. Zalać wrzątkiem tak by było z centymetr wody nad, przykryć talerzem. Po ostygnięciu odcedzić i zmielić, żadnego bardzo długiego moczenia i żadnego trzykrotnego, wystarczy raz przy drobnym sitku, ważne by wszystko zmielić. Pomocne powtórne przemielenie kilku łyżek, tarta bułka wysypana do maszynki. Z zapachów najlepszy olejek rumowy, kilka kropel dodać do maku od razu po zmieleniu.

- fałszywy tort kasztanowy

Fasola typu Jaś. Namoczona i tu nie da rady oszukać, te kilka godzin musi być, ugotowana w osolonej wodzie do miękkosci, odcedzona i zmielona. Do niej od razu po zmieleniu dajemy jeden niecały mały olejek migdałowy, ile go to do przetestowania własnego, trzy olejki w żadnym wypadku, ogromna przesada, ale mocno migdałowo ma być.

- tort marcepanowy, marcepanowiec

Migdały, sparzone metodą makową, obrane zmielone przy sitku mniej drobnym, olejek cytrynowy, sok z cytryny tu ilość soku zmienna, z całej małej cytryny lub z połówki dużej. 

- tort orzechowo-czekoladowy

Orzechy. Potrzebna maszynka-tarka ale i tak trzeba doprowadzić starte do konsystencji bardzo gęstej masy, mlekiem, najlepiej goracym. Podejrzewam że można zrobić tak jak z makiem lub migdałami, ale nie testowałam, mam tarkę-maszynkę. Olejek arakowy lub rumowy, malutko.  

- kokosowiec

Wiórki kokosowe. tu potrzebne rezerwowe wiórki, tak dwie-trzy łyżki maximum. Zalać gorącym mlekiem, najlepiej w przejrzystej miseczce, tak do jednej czwartej wysokości wysypanych. Przykryć talerzem, poczekać z dziesięć minut i powgniatać wiórki jak najgłębiej. Część zmięknie lekko się rozpuszczając część całkiem się rozpuści. Wymieszać, ostudzić. Mogą zbyt silnie się rozpuścić, wtedy dosypać rezerwowych, jeśli nie ma to dać dodatkową łyżkę tartej bułki. Ma być masa podobna do pozostałych, gęsta. Aromat arakowy, malutko, bo kokosowy zapach nie jest szpinakowy. 

Te wypróbowałam. Pewnie z innymi masami też można, przecież na tej samej zasadzie jest "zielony las" czy też "zielony mech".  Wiem że kiedyś był tort "prunelkowy" z masą z suszonych śliwek, kto wie, może ktoś się odważył z burakiem np..... albo z dynią czy marchewką.  Ludzie pieką, choć myślę że składniki niekoniecznie w "moich" proporcjach.  

Czy ciasto będzie codzienne, czy może wytworne, to już zależy od formy, dodatków do ciasta, przełożenia masami, ozdobienia polewami. Zawsze warto do wersji "codziennej" sypnąć trochę bakalii. Zawsze warto przy wersji świątecznej zostawić część kremu by zaklajstrować na gładko boki przed wylaniem lukru czy polewy,  zastanowić się czy ciasto ma być jednolicie  jasne/ciemne czy krem ma z nim kontrastować. Czy bardziej słodki krem przy gorzkiej polewie, czy może ciasto nasączyć i czym. Albo jednak smak nie taki istotny, forma ciasta ważniejsza.

No dobra, masa-baza jest, jedziemy. Głównie będziemy ucierać oraz bić pianę.

Przydatne mogą być okrągłe wafle do wyłożenia tortownicy, małej jeśli wypiek ma być tylko z polewą, większej gdy przewidziane warstwy. Lub papier. Typowe smarowanie blachy i osypywanie bułką może się nie sprawdzać, w wypadku form jednoczęściowych masakra, wersję makową wyrywałam po kawałku.  

20dkg lub 30-35 dkg suchej bazy 

8 lub 12 jajek wyjętych wcześniej z lodówki

3/4 szklanki cukru lub jedna lekko czubata szklanka

 3 łyżki tartej bułki, bardziej czubate przy proporcji na 12 jajek

olejek zapachowy.

Proporcje na dwanaście jajek dotyczą naprawdę dużej tortownicy lub blaszki. Cukier jest już ograniczony, tu Czytaczu nie kombinuj za pierwszym razem bo wyjdzie Ci chleb makowy np. 

Włączyć piekarnik. 180 stopni ma być mniej wiecej. Nie mam termoobiegu, więc nie napiszę jak lepiej, góra, dół czy oba. U mnie grzeje od dołu, przepis jest z lat siedemdziesiątych, podał cukiernik korzystający z lepszego pieca niż piekarnik kuchenki, więc może ten termoobieg. 

Oddzielić żółtka od białek, ucierać żółtka dodając do żółtek stopniowo cukier, zostawiajac jedną łyżkę cukru. Do utartych żółtek dodawać bazę, ucierając. Dodać tej tartej bułki lub zamiennika bułki jeśli wcześniej nie wysypana do masy. Białka ubić z odrobiną soli na sztywno, cukier dodać gdy piana sztywna i jeszcze troszkę pobić. Pianę dodajemy w dwóch-trzech porcjach, delikatnie mieszamy przy użyciu dwóch łyżek. 

Do formy, do pieca, po czterdziestu minutach zerknąć jak to wygląda. Może z termoobiegiem będzie inaczej, ale u mnie zawsze musiałam dodać z dziesięć minut do przepisowych czterdziestu. Poczekać z dziesięć minut z wyjęciem ciasta. Ostudzić. 

Kombinacje z masami i polewami możesz robić jakie tylko chcesz Czytaczu. Nikt nie broni. Wszystkie warianty mogą być bez przekładania, wtedy jednak ja dosypuję bakalii, już po nalaniu w formę na wierzch ciasta i to najczęściej jest żurawina. Część zatonie, część nie. 

Mam oczywiście sprawdzone kombinacje co z czym. Wersja makowa krojona na dwa blaty, na dolny krążek czerwony kwaśny dżem, na to krem z kaszy manny na miodzie (w kremie rodzynki lub żurawina, lub coś innego, jeden rodzaj bakalii), przykryć górnym płatem, załatać kremem połączenia, zalać czekoladową polewą. Możesz pokroić na trzy krążki, da się, choć sztuka lepiej wychodzi w dniu po pieczeniu.  Ozdóbki niekoniecznie, a jak już to z elementów niesklepowych. Fasolowo-kasztanowy wypiek ma krem budyniowy lub z manny z kroplą aromatu pomarańczowego na podkładzie z dżemu z gorzkiej pomarańczy, dżem też na kremie, w formie raczej kleksów niż warstwy, przykryć górnym blatem, zaklajstrować połączenia kremem. Cukier puder do solidnego oprószenia. Tak było w przepisie na tort kasztanowy i tego nie zmieniam, pasuje do siebie wszystko, chociaż zamiast dżemu pomarańczowego można użyć innego, dawca przepisu zaznaczył. Pewnie właściwy dżem  trafiał się rzadko. Ciasta makowego nie nasączam niczym nigdy, pozostałe czasem. Gorzką herbatą z wódką obrywa orzechowy, krem czekoladowy z masą rodzynek i czekoladowa polewa i się można cieszyć smakiem, tu też wszystko pasuje. Migdałowy jak dla mnie nie potrzebuje żadnych bakalii, mas i nasączań, wystarczy biały lukier. Ale jak wystąpił jako napity tort z kremem cytrynowym, to się nie zbłaźnił. Kokosowy robiłam raz, udał się, owszem, ale ponieważ np. Dziecko kokosu nie lubi, to nie do końca przetrenowany a może być świetny. 

Kombinuj Czytaczu. 

He, tak wyszło, jakbym piekła na okrągło. Od lat już bardzo rzadko się zdarza, ale się zdarza. 

Pisała R.R