Czytają

sobota, 12 listopada 2022

Notatka 468 cuda bez wianków

Głównie cykankowe. Zamieszczam, bo inaczej się zmarnują, one aktualne, część z nich ma na imię Zdzisiek. Z komentarzem, bo na niektórych nie wiadomo skąd te Zdziśki.
Bobusiowo dziś. Część cywilizowana.








Część dzika, czyli lasek na pasku w odsłonie listopadowej.  










Cykanki sprzed tygodnia. Część cywilizowana z pierwotnym żywiołem w akcji. 





Sypał ten żywioł iskrami, dziarsko pożerał przywlekane gałęzie i spróchniałe palety, pięknie grzał nas i kiełbaski na patykach. 







Powyżej dwie cykanki dokumentujące zachowanie Bobusiowgo psa. Podkulony i przestraszony przyszedł do mnie, bo ktoś we wsi puścił fajerwerki.  Sama już nie wiem co myśleć o tym psie. Normalnie to całym sobą okazuje że mnie nie lubi i się mnie boi. Ale poczęstunek od mojej osoby zżera błyskawicznie. Podobno kiedyś szczekał przez kilka godzin na moją zostawioną siatkę, cieszy się całym sobą gdy wychodzę z posesji Bobusiów. Wnikliwie bada i wykopuje niektóre posadzone moją ręką roślinki, doły chłodzące też kopie na "moim" zielonym, tam gdzie niedawno coś dłużej robiłam, jak na złość. To pierwszy w moim życiu pies żywiący wobec mnie takie uczucia, bo na ogół to sympatia z wzajemnością, czasem wręcz miłość, też z wzajemnością. Ale gdy zagrzmiała krótka kanonada, to przyleciał do mnie, żebym broniła, to samo się dzieje przy burzy, leci nie do pana, pani czy panienki, nie do Asi. Do mnie. Wychodzi mi, że dla psiny jestem straszniejsza od burzy czy strzałów, dam radę nakopać strachom. 


I jeszcze z ubiegłotygodniowego pobytu.



Ślicznotka z Koblencji, ślicznotka Bobusia i stara kartka wykonana kiedyś dla klubu przez Bobusia. Wyciagnięta, bo w tym roku będzie znów wykonywał, a musi być wg. Bobusia zupełnie inna. 

No cykanki może i fajne, ale jako cuda bez wianków to takie se. 

Proszę bardzo. Poniżej Zdziśki dokumentujące dziwo, jutro może dorzucę dzienną dokumentację zjawiska.



Osiedlowa śliwa powtórnie zakwitła. Jest piękna a nawet cudna, z tą delikatną pianą kwiatów i nielicznymi przebarwionymi liśćmi. Samo powtórne kwitnienie drzewa owocowatego (bo nie dla owoców posadzona) wydaje się cudem.

Pisała R.R.





piątek, 11 listopada 2022

Notatka 467 znów księżyc, zły dzień i paczka.

Niewiarygodne, ale trzeci dzień łysy wygląda pełniowo. Trzeba się nieźle wysilić żeby zobaczyć że jednak ciut go ubyło i nie jest to pełna pełnia. Od prawej strony, tak od góry, łysy już przycięty.

Paczka do mnie przybyła. Ho-ho-ho! Mikołaj przed czasem☺️.

Dzień miałam paskudny bardzo do pewnego momentu, zawrotowy. Zataczałam się po chałupie, opierając się sugestiom ciałka że najlepszą pozycją to leżąca i nastrój siadał mi w szybkim tempie. Nie poprawił sytuacji telefon z wieściami wrednymi, na które lekarstwa nie mam. Nie moje to kłopoty, ale cholera, że też nie jestem ani nababem ani cudotwórcą. Ani chirurgiem o złotych rękach. Starałam się pocieszać strapionego kolegę jak umiałam, ale prawda jest taka, że pamięć jak to było z chorobą Mamy odzywała się przeszkadzając w pocieszeniach. Tak z mamą kolegi jednak być nie musi, prawda? Prawda. Ale to że może już niezwykle przykre. 

Nie mogłam po tym telefonie znaleźć sobie miejsca, tłukłam się po chałupie jak pijany Marek po piekle i dopiero konieczność ratowania Rysi mnie otrzeźwiła. 

Przy mnie moja kocia zapragnęła zanurkować jednak za kuchenką, odsunęła jakimś cudem jedną zastawiajacą szparę pomiędzy kaflami a kuchnią pasztetową foremkę i dalej badać dziurę. Foremki są dwie, z acropalu, dosyć ciężkie, ale jednak nie dość ciężkie.  Za ogon wyciągnęłam rudą małpę, w ostatniej chwili. I z przypływu adrenaliny od razu przestałam się zataczać. 

Dziura zastawiona garami, ale od razu i natychmiast zaczęłam myśleć co by tu, żeby więcej nie było takich akcji. Wymyśliłam. Castorama, natychmiast, póki wiem co chcę zrobić i póki w oczach mam pomysł JAK. Listwa do przyklejenia na kafle, docięty kawałek grubej sklejki i nie będzie nurkowań. A dodatkowo podpórki pod półki i zawiasy, i biała  farba do metalu i kołki rozporowe. I popatrzeć na podłogowe sprawy. Na krany. Po drodze do sklepu odebrać paczusię wysłaną przez MP. 

Cykanki z drogi po paczkę i do Castoramy. Głównie łysego.









W Castoramie nastąpił odpływ adrenaliny. Te ceny, rozpacz decyzyjna które kołki najlepsze, podpórki nie takie, białej farby młotkowej Hammeraita nie ma. A już podłogi i krany, o rany. Na razie mogę sobie wybić z głowy, ceny poszybowały i nic mi się nie podoba. Nie przykroją na poczekaniu sklejki. Listwy do doklejenia z tego wszystkiego nie umiałam znaleźć a potem podjąć decyzji która. Przegląd klejów, jak do ceramiki to nie do drewna ani do pcv. Bardzo miły castoramowy poleca klej za ponad cztery dychy. No nie. Jednak nie.  Nie kupiłam, stwierdziłam że spróbuję z rzeczy walających się w piwnicy, tam przynajmniej deszczułka i jakiś kawałek listwy powinien być. A potem kleje, i nie ma mowy o blisko pięciu dychach, u modelarzy kupię taki co wszystko wiąże na mur a jest w niewielkich opakowaniach i o wiele tańszy. Kupiłam za to przeceniony wiciokrzew, co tylko odrobinkę pomogło na dupandę znów wracającą. I kręciołę. 

Paczkę otwarłam późno, gdy co nieco ochłonęłam z kręcioły, i od razu dupanda mi przeszła.  Zdumiewające, prawda? 

Co w paczusi opiszę może w którymś kolejnym poście, w nim też postaram się odtworzyć to, co pożarł mi kiedyś przy publikowaniu świnia Blogger, Kocurku. 

Nie teraz, bo jednak wypadało by już się rymnąć lulu i raczej nie dziś (trzecia godzina tego dnia wybiła), bo będzie pracowity inaczej. Ogólnie to się zapowiada mrówcze zabieganie w najbliższym czasie.

Dziekuję bardzo a bardzo.

Pisała R.R.


wtorek, 8 listopada 2022

Notatka 466 pełnia

Dzieje się. Kciuki znów należy trzymać za Mefisia. 

No i jest  pełnia. Niepokojąco piękna.

Świeci łysy niemożliwie, z wysoka świeci w pięknej tęczowej obręczy, której to obręczy srajtfon jak zwykle nie łapie. Wiem że pełnie różnie nazywają, a to wilcza, a to robacza, ta podobno bobrza lub szronowa. Poniżej nazwy wszystkich, źródło to artykuł na bryk.pl, a inne podają inaczej lub uzupełniają, stąd pełnia szronowa.

Styczeń — Wilczy Księżyc. Nazwa pochodzi od często słyszanego w tym okresie wycia wilków. 

Luty — Śnieżny Księżyc. Oczywiście od szczególnie obfitych w tym miesiącu opadów śniegu.

Marzec – Robaczy Księżyc. Zawdzięcza nazwę dżdżownicom, wychodzącym w tym okresie z ocieplającej się wiosennej gleby, w której spędziły zimę. Według innych przekazów nazwa może pochodzić także od innych robaków, które stają się w tym czasie aktywne i wychodzą ze swoich kryjówek.

Kwiecień — Różowy Księżyc. Taką barwę mają w tym miesiącu tzw. różowe mchy, czyli miejsca porośnięte wiosennymi kwiatami – floksami skrzydlatymi i dzikimi.

Maj – Kwiatowy Księżyc. Nazwa pochodzi oczywiście od obfitego w tym miesiącu kwitnienia wielu kwiatów. 

Czerwiec – Truskawkowy Księżyc. Od okresu zbioru truskawek, które w tym miesiącu są najdojrzalsze.

Lipiec — Koźli Księżyc. Od poroży kozłów i jeleni, które w tym czasie osiągają najdojrzalszą postać

Sierpień — Księżyc Jesiotrów. W tym miesiącu w Wielkich Jeziorach i Champlain najłatwiej złowić jesiotra, ponieważ kilka miesięcy wcześniej następuje okres tarła tych ryb i dlatego jest ich w sierpniu najwięcej

Wrzesień — Księżyc Żniwiarzy lub Kukurydziany Księżyc. Jak obie nazwy wskazują, jest to w niektórych częściach Ameryki Północnej okres żniw kukurydzianych

Październik — Księżyc Myśliwych, czasem Księżyc Żniwiarzy. Nazwy pochodzą od okresu żniw oraz czasu, w którym odbywają się polowania na zwierzynę.

Listopad – Bobrzy Księżyc. W tym okresie bobry kończą swoje przygotowania do zimy i chowają się do swoich żeremi, by zapaść w zimowy sen. 

Grudzień — Zimny Księżyc. Nazwa odnosi się oczywiście do tężenia zimowych mrozów.

Jest jeszcze niebieski księżyc, to nazwa pełni dodatkowej w kwartale, piątej. 

I ta pełnia, ona różnie wpływa na ludzi. Nie śpią, lunatyczą, tracą hamulce mordując, napadając i gwałcąc. Lub tracą hamulce ulegając łagodniejszym zachciołom typu głupie zakupy lub łakomy napad na potrawę o której wiedzą że zaszkodzi. Ja nie uległam zachciołom, owszem, byłam na zakupach, ale tylko to co konieczne, żadnych nadprogramowych dziwów. Zadowolona że tak i że zakupy się obyły bez napadów, dotarłam do chałupy. 

Czy to może być wpływ pełni? 

W dwóch różnych butach odwaliłam zakupy. Trochę mi się dziwnie szło, ale nie spojrzałam, uznając że jeden but ciaśniejszy bo nóżka znów spuchła. 


Może ta pełnia wcale nie bobrza czy szronowa. Może pełnia roztrzepanych i roztargnionych? 

Pisała R.R.




sobota, 5 listopada 2022

Notatka 465 Ryszarda IV Waza



Narozrabiała ruda cholera. W momencie wczoraj odwaliła taki numer, że jeszcze dziś mam co sprzątać. Nie, nie oberwała, ale okrzyk QURRWO!!!!! wyrwał mi się z wyjątkową mocą. A było tak. 

W piątek wieczorem zgłodniałam. Coś bym zjadła i nawet wiedziałam co najchętniej. Naleśniki, ot co. Smażone z litra mleka, w ilości dużo większej niż normalnie pochłaniam, do nadziania na bieżącą chwilę serkiem, a na sobotę nadziane w sobotę, tym, co mi sie zachce i co będę miała. Może prażone jabłka, może liść sałaty i plaster wędliny, albo jeszcze coś innego.   Bo sobota miała być bardzo robocza.  Wiedziałam, że w sobotę będę w Bobusiowie i wrócę uchechtana (jak się to pisze, taki gwaryzm?) po pachy. I nie do przygotowywania żarcia mi będzie. Tak, w Bobusiowie jestem karmiona i to dobrze, ale dziwna rzecz, po powrocie do domu okazuje się że jestem głodna. Jak nie ja. Zwykle ze zmęczenia napycham się czymś lajtowym w przygotowaniu lub idę spać głodna, co podobno zdrowe. Mnie ogólnie od dłuższego czasu nie jest do szykowania żarcia, jak najmniejszym wysiłkiem opędzam potrzeby organizmu, więc wiadomo, że znów zlekceważę potrzeby. I będzie chińska zupka lub nic, więc te naleśniki to może być ratunek i dobry pomysł. Tak kombinowałam.

Więc po wieczornym napełnieniu futrowych miseczek rozrobiłam masę na naleśniki. I nagle się okazało, że miski z nią to muszę wściekle pilnować, bo Rysia, przypominam, NAJEDZONA, pcha się do niej jak głupia. Zdejmowałam z kuchennego blatu małą cholerę ze sto razy, a po pierwszym zdjęciu dostała na swoją miseczkę dodatkową saszetkę którą zlekceważyła. Bo w misce był jadalny skarb, smakołyk nad smakołyki. Zabierałam miskę sprzed nosa, przestawiałam, przykrywałam. Te pół godziny podczas której naleśnikowe ciasto ma rozklejać mąkę i nabierać w temperaturze pokojowej właściwej konsystencji spędziłam wściekle pracowicie i nic nie pomogła pokrywka. W końcu wyniosłam rudą zarazę do mojego pokoju, zamykając drzwi. Ona ich nie umie otworzyć, Jacuś i Feluś umieją, ona jeszcze nie. Rozrobiłam na nadzienie serek, wyjęłam olej, naleśnikowe patelnie i poszłam do łazienki przed robotą. Rumor. Łomot. Trzask. Feluś wypuścił gangrenę i oczywiście od razu i natychmiast skorzystała z okazji. I narozrabiała, w czasie tak krótkim, że dłużej trwało pewnie wypowiedzenie słowa QURRWO. 

Miseczka z serkiem w skorupach. Serek wszędzie.  Olej, jedna trzecia butelki wylane. Plastikowa miska z ciastem wywalona, rozlana zawartość na kuchenkę, podłogę, no wszędzie. Stłuczona szklana pokrywka, metalowa obręcz z niej oparta o drzwi wejściowe do chałupy, gałka od pokrywki z promienistą ostrą jak skalpel drzazgą, reszta szkła potłuczona na drobne kostki. Nie wiadomo jak dotrzeć do zmiotki, szmaty. A mały gnój próbuje w tym syfie to serka, to oleju, to rozlanego ciasta, z łapkami w brei kiedyś jadalnej, wśród skorup po serowej miseczce i szklanych odłamków kiedyś będących pokrywką.    Zero nerwowości. Dopadła skarbu. Toteż okrzyk mi się sam wyrwał. Piszczący protestujący potwór został dopadnięty, mimo wierzgania łapki zostały wypłukane, ufajdany brzuszek również, potwór zamknięty w połojcowym pokoju, tych drzwi żaden stworek nie rozpracował. A ja przystąpiłam do uprzątania. 

Informuję, że takie coś to sprząta się przefatalnie. Maże się to, strasznie płucze się ścierkę, niby domyte po przeschnięciu okazuje się że wcale nie domyte. Odpracowałam wczoraj podłogę, rano się okazało że skąd, wcale nie. Została na dzisiejszy wieczór zalana ciastem kuchenka, przykryta tacami i deską do krojenia bo wczoraj bark i ręka wyły już że sobie wypraszają. I powtórnie podłoga, bardzo widać że coś nie teges. Przez rysiowe zbójowanie dzisiaj nie byłam w stanie posadzić czosnkowych cebuleczek. Pierwsze dwadzieścia sztuk i finito, nie da rady. Więc pozostała setka rozrzucona garściami tam, gdzie miała być posadzona. Ciekawe czy cokolwiek z nich wyrośnie. Plan w Bobusiowie znów nie wykonany, ręką znów muszę gospodarować oszczędnie i była chińska zupka. Ciekawe jak się dopiorą ciuchy. 

Potwór w ramach zemsty za oburzające znęcanie się nad słodką kruszynką walnął na środku pokoju Łojca kupsko. Lafirynda.



Powyżej lafirynda Ryszarda Trzecia Waza.

Moja jest Czwarta Waza.

Pisała R.R. 


Ps 1 Pomysł z zostawieniem na zaś rozlanego ciasta nie taki zły. Owszem, jeśli zmywać podeschnięte to makabra do kwadratu, ale okazuje się, że to co podeschło da się bez najmniejszych problemów zeskrobać, nie zostaje żaden osad, tak upierdliwy przy myciu. No, kuchenka odwalona, ale szybko to Ryszardzie nie zapomnę przetykania zatkanych dziurek w palniku. 

Ps 2 Zeszło ze mnie. Zdarzało mi się przecież uprzątać gorsze rzeczy..... Dziś, a raczej wczoraj, bo północ znów minęła parę minut temu, miałam najgrzeczniejszą i najsłodszą koteczkę na świecie. Nic nie stłukła, nigdzie się nie pchała. Przytulaśna i milutka. Może dlatego że rolę potwora niszczycielskiego wziął na siebie Jacuś. Dwa szklane kubki w jeden dzień!!!!

Ps 3 Ostatnie co by mi do głowy przyszło w wypadku "wypadku" to cykanie. Tu i tak łagodnie, u mnie było o wiele gorzej mimo tego że nie krwawo.