Czytają

wtorek, 23 listopada 2021

Notatka 393 zastój, łabądki i czar chochłomy

Zanim popiszę w osobistym temacie ważne linki. Bo Jogurcik, cud kotulek potrzebuje domku. Taki fajny ten kotuś, że i domek musi być fajny. 

JOGURCIK

Drugi link do pomagam.pl. Sprawa istotną, jest koszt leczeń stworeczków do spłaty i bieżące do pokrycia.  Jest utrzymanie w tych cholernych czasach sporego stada. Dramatyczne sprawy i kluczowe, więc link. Ja sama wpłacę co nieco pod koniec miesiąca, na razie bryndza. Bo lekkomyślna pindzia ze mnie, ale z Ciebie Czytaczu to chyba nie.

Kocurkowe kotki


No a teraz egotyczny raporcik. 

Oddycham. Niewiele się dzieje. Zastój. Wolno dochodzę do siebie, ale traktuję ten etap życia jako dar. Niechciany i nie w porę dar, dziwny czas oddechu od bycia silną. Mam wrażenie że tzw. epizod depresyjny  uparł się przy mnie, być może tego nie dało się uniknąć. Bo od lat, nie, źle, wróć. Od zawsze musiałam być i byłam silna, niezależnie od kosztów. Nie strong women, ale zadyszana, zasapana idiotka, która uważała że musi. Słusznie uważała, no ale ile można?  Teraz, gdy stopniowo liczba istot dla których muszę jakby drastycznie mi się skurczyła, muszę się zmuszać by znaleźć powód do działań. Oczywiście  że na szczęście są powody by się ruszyć, stworki, one podstawowym. Tak podstawowym, że bez nich....  Gdyby nie one to krucho by ze mną było, bo czasami i własny dobrostan nie jest dobrym powodem.  A tak najbardziej podstawowe czynności wykonane, od reszty urlop. Może kiedyś pożałuję tego czasu zalegania, leniwego czytania, unikania robót wymagających odrobiny wysiłku i myślenia.  A może nie. Czas samotności, czekania na rozwiązanie dotychczasowych zobowiązań. Nieliczne telefony i spotkania przypadkowe znajomych. Bardzo nieliczne. 

Zaczęte i rzucone dużo. BORDELLO BUM BUM do potęgi. Coś jednak się zmienia.

Przybyło, i wcale nie ciut. To to oblicze lekkomyślnej i łapczywej pińdzi dało o sobie znać.  Nie wiadomo właściwie dlaczego, bo ogólnie decyzyjność mi siadła bardzo, a tu masz, błyskawiczne chwyty ręki i nie chciało się odkleić. Więc jest. Może niekoniecznie należało iść na giełdę staroci, rynek i do Sortexu. Ale siadła mi pracowitość, robota z ręki wypada szybciutko, więc spacery oprócz zalegania, dalekobieżne. Nie cykane, bo tym razem coś mi nie przemawia do oka widziana rzeczywistość. Słońce dopiero dziś, szaro było, piżdżąco i mżawo, kolory  do ...hm.. , a łapane duperele kontrastowo barwne. No i tą metodą domowy rupietnik wzbogacił się znacznie i niekoniecznie do rzeczy.  Portfel uboższy, mimo że łapańce ceną nie powalają, a nawet niektóre tak tanie że nie do uwierzenia. Schowane głęboko żółte i niebieskie duperele oraz zielony duperel. Na razie pokazuję łabądki których przybyło, tak jak i kobaltowych szkieł.  I zrobiła się druga półka łabądkowa, sąsiadująca z turkusową.  W trakcie organizacji.  Bo tak.

Przybył ten duży. Ale to nie jedyny duży, więc raczej będzie tak. Kobaltowe szkła dwa nowe, odrębnie trafione kielich i pokrywka.


Jak na razie futerka nie skaczą, swoje robi zatłoczenie sąsiedniej półki. 


Tu ubyło i przybyło, łabądki szarawe na sąsiednią półkę, przybył ten od lewej. 

I czerwonego szkła przybyło. U mnie szczytowe półki zastawione, z dążeniem by nie było wspinania i skoków na moją śpiącą osobę. Z tej półki jeszcze skoki są, i jest to rzecz piekielnie bolesna. Nie tak prosto ją ograniczyć. Tu graty stoją na tyle luźno, że nic nie jest zrzucane, swobodne lawirowania pomiędzy. Przybyły czerwone szkła, świeczniki-kielichy i popielniczka na jednym z nich.  Horbowy to nie jest.


Cała półka wygląda tak.


Tak naprawdę, to przybyło dużo żółtego, miodowego i pomarańczowego. Trochę zielonego i niebieskiego.  Szkła. Ceramiki. Smutna przyczyna przybycia, na giełdzie staroci wyprzedawał się skład Lindego, dlatego tyle zakupów, po cenie doprawdy nikłej.  Likwidują magazyn. Ogromna szkoda. To tam kupowałam garnki, drobny sprzęt kuchenny, większość łabądków.  Prezenty i przydasie. Euforia tanich zakupów gorzka, owszem cieszy, ale krzywda jest, mimo że kupieństwa takie fajne. Chodziłam koło niektórych strasznie długo, ten duży kolorowy łabądek obczajany był ponad rok, a teraz kupiony za jedną szóstą ceny. Bo muszą opróżnić lokal ekspresem. Prawie wszystkie nabytki już schowane, ale z jednym zakupem nie bardzo umiem się rozstać. Oto on. Pomarańczowy wazon z chochłomy, lub z kohłomy, jak chce jedna rosyjska publikacja.  

Miejsce prezentacji stałe dla rzeczy które jeszcze swojego nie znalazły, czyli kuchenny stołek na tle szafek. To nie stolik, co podejrzewała Kocurro.  Towarzyszą wazonowi inne domowości, talerz-pamiątka z byłego ZSRR i figurka daaawno temu dostana od przyjaciółki mojej Mamy. Na tacce, też drewnianej, co od lat czeka na renowację. 

A Jacuś robi przerwę od szaleństwa i uparcie przewala się zachęcając do głaskania.  Cykanki poruszone, bo przecież musi być ruch. Wyraźne to takie. 





Koniec, trzeba pieścić. 

Pisała R.R.

Odlot od rzeczywistości na tyle duży, że nie wiem i nie umiem zgadnąć dlaczego jakieś półtorej godziny temu uparcie i bardzo długo wyły syreny. Jak na rocznicę powstania albo smoleńską.... Co to było?! Czemu?! I właśnie zaczął padać śnieg.

środa, 17 listopada 2021

Notatka 392 zwijanie i rozwijanie









Dziś była wycieczka. U góry posta drobne detale, wyraźne, bo cykane z bliska. Fioletowy grzybek był fioletowy, barwy prawdziwe. Było mglistawo i szaro, ale cel Zielona Góra osiągnięty. Bo urlop mam, wypchnęli mnie, nie dane mi było uporządkować, tylko to co bardzo z wierzchu wygładzone.  Może i dobrze. Jeśli będą wychodzić jakieś zgrzyty, to już naprawdę nie będzie moja rzecz. Do roboty na czwartek i piątek, a potem adieu, zawartość biurka i szafy przejrzana, podział na własne i firmowe. Zdumiewająco dużo tego "własnego", nie dałam rady zabrać, będzie na raty. Poczty do mnie niewiele. Za to telefony się urywały, dawno tyle nie gadałam. Cięłam zwały papieru, opróżniałam  segregatory z wytycznymi i kolejnymi zmianami procedur, one nie raz mi uratowały skórę, w systemie są z ostatnich lat, a to mało. Nie ma komu przekazać, region przejął moje zajęcia. Sprzęt zawiozłam w poniedziałek, z powrotem  wiozłam torbiszcze wypełnione biurowym badziewiem, prywatną apteczką, kupioną wczoraj kawą. Nie jestem w stanie zabrać rosnącej jak małe drzewko draceny, musi zostać. Ktoś się poczęstował moimi prywatnymi nożyczkami, szkoda. 

Nie będzie pożegnań, nie mam do tego głowy. Po prostu będą lepsze cukierki rozczęstowane i tyle. Żadnych ciast i kaw, i chyba bluznę jeśli będzie pożegnalna mowa. 

























Cykanki z wyprawy, tym razem cel  osiągnięty, aleee. Niby prosto, zgodnie z mapą, owszem trafione. Powrót już tak ładnie nie wyszedł, było wyjście z lasu nie tam gdzie chciałyśmy a miało być tą samą drogą. To musi być klątwa, nadprogramowe kilometry widać zawsze muszą być.  Sama Góra rozczarowująca, rozleciała się na kawały i rozpadać się będzie dalej, nie da rady z poczuciem że się ma pod nogami trwały grunt wleźć na "szczyt", pęknięcia od podstawy szerokie i idą do samej góry.  Jak widać i góry się rozpadają,  ich kawały już zdążyły omszeć i zszarzeć. Malutka paprotka rośnie na w miarę świeżym przełomie, jeszcze jasnym. Gdzieś tam jest wśród cykanek. I tu były cięcia drzew, buki wydają się młode, a pamiętam stare olbrzymy.  Ponadto, w dzień powszedni słychać działania przemysłowych ustrojstw, pamiętasz Czytaczu, one są w okolicy.  Coś huczy, coś dudni, jakieś szczęki i trzaski, przytłumione, ale są.

Dlaczego taki tytuł? Bo to tak właśnie jest, coś się zwija, coś rozwija. Niczego złego w tym nie ma, a zmienia się wszystko. Zielona Góra była monolitem, teraz po odpadnięciu pięciometrowych kawałów raczej górą już nie jest, prędzej górką. Kawały skały porosły zielonym i szarym, paprocie na szczytach kawałów, nikt nie depcze to rosną. Wyszło mi, że widziałam ją ostatnio  trzydzieści lat temu. Ponad. Szkoda może że nowa góra nie wyrośnie. Przynajmniej nie teraz.














Pisała R.R.

Ps. Zdaję sobie sprawę, że post ogólnikowy. Nie mam siły na sprawy ważne. Bezsilna się czuję i tyle.