Czytają

piątek, 13 sierpnia 2021

Notatka 361 wykończę sama siebie

Roztargnieniem. 

Zdaje się, że chwilami przewyższam Alicję Joanny Chmielewskiej. 

Zdarzały się z powodu tej cechy charakteru wypadki niemożliwe, jak niesienie do chałupy kupionego drewnianego styliska do grabi przez PIĘĆ DNI. Dotarło w końcu do domu, odzyskiwane dzień po dniu z kolejnych placówek, by prawie natychmiast być zapomnianym w następnej odwiedzanej. No ale jest, służy w roli drąga na wieszaki w szafie, po to było kupione.  Nocowało w bibliotece, na straganie ryneczkowym, w drogerii, w pasmanterii, w rybnym. Światowiec. 

Zdarzyło się parę razy zalać wrzątkiem puszkę z kawą zamiast kubka, miliony razy wziąć do ręki nie to co chciałam,  odłożyć na wieczne nieznalezienie w miejsce teoretycznie łatwe do znalezienia. Och, przykłady mogą zająć tomiszcza. 

Zostawiam regularnie szale gdzie się da, sieję rozmaitym dobytkiem, na szczęście miewam szczęście, dziś dopisało, zgubę odzyskałam.. 

Telefon straciłam w Biedrze. Odebrałam rozmowę przy kocim żarciu, zajęta pakowaniem do kosza promocyjnych saszetek (Whiskas i Sheba, trzy opakowania w cenie dwóch), rozmową z miłą bardzo starszą panią, widać że bardziej spragnioną rozmowy niż zakupów. 

I w domu wcale nie tak od razu się zorientowałam że srajtfona niet, o nie. 

Najpierw było futerkowanie, potem nastawianie prania włącznie z wyciągniętymi z zakupów nabytkami z ciuchlandu, potem czytanie.  Ciągle Pratchett, mistrz. Potem wpadło mi do makówki, że resztę zakupów trzeba też wyjąć, taka natka źle znosi trzymanie poza lodówką, srajtfon doładować, obejrzeć cykanki strzelone w ciągu dnia, zajrzeć co u ludzi.  I może coś zrobić z kupionych pomidorów, albo zjeść jabłko. Ogólnie ruszyć torbiszcze.  Wcale mnie nie zaniepokoił brak ustrojstwa, już jestem świadoma, że pamięć mi  rejestruje czynności odruchowe wybiórczo, musiałam wyjąć przy wyciąganiu do prania poduszkowych powłoczek. Ale i tak trzeba doładować, no gdzież ja go mogłam położyć? Dopiero jak się okazało że nigdzie, a telefon wykonany ze stacjonarnego na srajtfon nie dał dźwięku, to zaczęła się jazda. Bieg do Biedronki, rewizja regałów gdzie coś brałam czy oglądałam - nie ma. Nikt nie znalazł. Może jednak w domu, może się jednak rozładował? Totalne robienie kipiszu w chałupie, z racji tego że nie rejestruję czynności odruchowych kipisz wszędzie, w coraz większej panice. Z wyłączeniem pralki i grzebaniem w mokrych łachach, bo niby niemożliwe, ale kto mnie tam wie.  Bo telefon niezbędny do pracy, bez niego się nie zaloguję. A akurat jutro urlopy bardzo niewskazane. Bo za okładką dowód osobisty, karta miejska i karta biblioteczna. Cud, że kartę płatniczą miałam w portfelu, reszta była mi dziś potrzebna, łatwiej mi się operuje okładką srajtfona niż portfelem z zapineczkami, suwaczkami, zakładeczkami.  No i masz, nie ma i już.  Zastrzec dowód, kupić telefon, znaleźć numer do szefa, żeby niepoważnie zażądać urlopu. Jazda kosztowna, zajmująca czas i nerwowa. W ostatnim momencie jeszcze bieg do Biedry, bo może się znalazł. W domu jeszcze raz beznadziejnie wykonany telefon na srajtfon. I po minucie stacjonarny się odezwał. 

Ta milutka starsza pani, tak sympatycznie ze mną rozmawiająca, gwizdnęła mi srajtfon odłożony obok pudła  z kocimi pysznościami. W życiu żadnej Romany bym go nie odzyskała, gdyby nie splot nieprawdopodobnego. Dzwoniła sąsiadka miłej kobietki, wezwana na pomoc, bo starsza pani poczuła się słabo (ktoś jej przejechał wózkiem w Biedronce po stopie, spuchło, zsiniało, serce zaczęło dygotać, strach że kości pęknięte). Sąsiadka usłyszała mój telefon, zainteresowała się skąd sygnał, i się wykryło, że obcy sprzęt w domu. Oddzwoniła, po błagalnej rozmowie że już zaraz go chcę odzyskać, podeszłam do jednego z wieżowców. Sąsiadka znacznie młodsza od leciwej kleptomanki, bystra. Pomógł dowód i karta biblioteczna, gdyby nie one, jakże łatwo byłoby wmówić ciekawskiej (chwała i cud) sąsiadce, że to telefon własny. Nie znaczy to że starsza pani wmawiała, skąd. Stwierdziła że nie wie nic o sprzęcie, nie pamięta, ale za to ja pamiętam wiekową rączkę opartą o półkę i swoje kontrolne spojrzenie po załadowaniu saszetek na PUSTĄ płaszczyznę. Nieważne, z pamięcią się nie wychylałam, dobrze że wyszło jak wyszło.  No i jest srajtfon, odzyskany. Już wyładowany był prawie do wyłączenia, do domu doniosłam martwy.  Małe wrażenie zrobił na mnie pusty, podskakujący na gazie czajnik, też nie pamiętałam o nim w momencie odebrania telefonu. Nic się nie stało, poczerniał trochę, ale fakt że tu też nastąpił rodzaj małego cudu. 

Srajtfon mam, piszę na nim. Dom cały, choć w burdello rekordowym,  nie do wiary jak potrafię. Kipisz straszny koło mnie, i szczerze? Gówno mnie ten kipisz dziś obchodzi.  Ulga i słabość po odpływie adrenaliny. 

Cykanka z okna wieżowca, ach jakie tam mają zachody słońca. 

Po za tym jesień idzie. 







Dobranoc. Pisała RR.  

środa, 4 sierpnia 2021

Notatka 360 kiksami w życiu motyla







Raczej w życiu ciemy, znaczy ćmy. Kiksami wszystko idzie. Co posprzątam to zafajdane w tempie pendolino. Beznadziejne to jest. Wczoraj po skończeniu pracy, okazało się, że Feluś (tak, to ON), walnął kupę nie jak należy w kuwetę, ale w pojemnik z czystym zapasem piasku, wysypując ile się tyko dało przy próbie tuszowania występku. Pozmiatałam, posprzątałam, zaczęłam sobie robić obiadek, sadzone z ziemniaczkami i kwaśnym mleczkiem.  W tzw. międzyczasie przemyłam podłogę, wyszłam tuż obok do łazienki wypłukać ścierkę, trochę potrwało,  po powrocie się okazało, że Jacuś się bawi w rzucanie jajkami. Pulchny tyłeczek oberwał tym razem, przyłapany na wyturliwaniu jaj i zrzucaniu ich z blatu. Sześć ekologicznych i ślicznych poszło w kubeł, mycie trwało i trwało..... 

I tak to sprawy wymykają się z rąk jak śliskie węgorze, albo kotusie pomogą albo samo z rąk leci, i nawet oczy widzą to, czego nie powinny, a nie widzą tego co trzeba.  

Owszem, da się wszystko poukładać, ale... !!!

Przykład numer jeden. Udało mi się w końcu  załatać wyrwane kiedyś dno lodówkowego ustrojstwa. Z przeszkodami się udało. Popękane dno drzwiowej półeczki podkleiłam kiedyś tam, trochę wytrzymało, po czym bęc, butelka mleka, jogurty i kwaśne mleko poleciały mi na nogi w towarzystwie kawałów i kawałeczków białego akrylu. Widać źle podkleiłam, może niezbyt dobrym pomysłem było wzmocnienie z papieru. Ale się nawinął taki, z klejem w sobie po zdarciu cienkiej osłonki . Tym razem nawet nie udało mi się ułożyć w całość białych odłamków, chyba parę akrylowych puzzli wyleciało wcześniej, bo niby gdzie teraz się ulotniły, no gdzie? Trudno, trzeba czymś zastąpić połamańca. Parę pomysłów czym i jak od razu odrzucone. Wygrała opcja plastikowa, może trochę wytrzyma. Oj. Nie lubimy się z plastikami, nie kupuję, nie gromadzę, teraz kłopot bo skąd się bierze taki potrzebny kawałek? 


Plastik z postawionego koło śmieci przejrzystego pojemnika na zabawki czy ciuchy  już z pękniętymi uchwytami. Rozszarpany, cięte na półeczkę dno. Źle oczywiście przycięte, niedokładnie, bo ten plastik pęka przy cięciu. Przyklejone,  z pomyłką przy łapaniu kupionej chemii, bo zamiast pojemnika z przejrzystym klejem pojemnik z silikonem, kupowanym jeszcze przez Łojca z cztery lata temu.... Klej kupowałam ja, tuby takie same, wątłe napisiki na przejrzystej zawartości.  Nie zorientowałam się nic a nic, mało tego, w sobotę rano "kleiłam", zabrałam resztę "kleju" do Bobusiów, wycisnęłam go do reszty "unieruchamiając" kawałki betonowych płyt robiących za ścieżkę na przyszłym stawie. Po czym się okazało po powrocie do domu, że klejone plastikowe dno obciążone butelkami zawisa pod półeczką. Taaa.... Te trzy kawałki płyt będą ładnie sprężynować pod nogami, na resztę płyt "kleju" nie starczyło. Poprawka półki zrobiona zwykłym UHU, trzyma jak należy. 

Przykład drugi. Gapiostwo totalne z dziwną karmą gdzieś w tle. Houstonia przyszła, parę innych roślinek też, w tym taka jedna w ilości trzech sztuk. Zamawiałam jedną, oglądając ją jeszcze przed zamknięciem koszyka, wyobrażając sobie jak będzie wyglądać rosnąca i wcale nie zauważyłam że to oglądanie mnoży mi zamówione sztuki. Nawet przy płaceniu, gdzie owszem, pomamrotałam pod nosem na koszt fanaberii. A płacenie tym razem też nie najszczęśliwsze, z mojego konta zlazło prawidłowo, na konto sklepu nie weszło, po prostu zaginęło w akcji, musiałam wysyłać potwierdzenie. 

W Zooplusie też ten sam numer chciał mi zrobić wrzucony do koszyka piasek, ale tu hola hola, co innego dodatkowe roślinki za naście złotych, a co innego piaseczek za ponad pięć dych. 

I tak to idzie przez całe moje życie, kiksami.

Tym niemniej coś się rusza, półeczka załatana, lada moment zrobię ponowny nalot na Castoramę celem zakupu zawiasów zamiast tych pogiętych w przedpokojowej zabudowie. I po parę innych drobiazgów. A byłam tam nie tak dawno, właśnie po klej i plastik, ale ogłuszona pieszyzną w dusznym żarze i arkuszami plastiku metr na dwa, nawet nie pomyślałam, że coś jeszcze mi potrzebne. Ech. Kiksami idzie.

Cykanki i cudze foty w wpisie to roślinka co się rozmnożyła w kupnie,  kawał plastiku i naprawiona półeczka. Roślinka jedna i ta sama, tojeść ciemnopurpurowa 'Beaujolais' Lysimachia atropururea, patrz Czytaczu jaka różna w zależności kto foci, uprawiający, czy sprzedający. Najdalej wizualnie pojechał sklep Kroton, druga fota od dołu, mogłabym się nieźle zdziwić na widok rzeczywistej. A może i takie sprzedają, kto wie. W opisach też bywa różnie, wychodzi mi że ona dosyć krótkowieczna, może przemarzać i należy pod względem wzrostu do średniaków. Co zupełnie nie przeszkadza niektórym sprzedawcom w opisach samej mocarności i długowieczności, upraw na Antarktydzie i  kwitnień od lutego do października. Taaa. Przepiękna fota z trawami pochodzi z Ogrodowiska, pozostałe z ofert i Pinterestu.  

Muzyczkę daję, tematyka tego co ta pani śpiewa ostatnio obca mi zupełnie, ale JAK śpiewa!  Nie żałuję Ci Czytaczu. Kaśka Sochacka

Pisała R.R. nie wiedzieć czemu nawet ten pościk pisząc z kiksami. Czcionka oszalała.



niedziela, 1 sierpnia 2021

Notatka 359 wyprawa nieoczekiwana-mało słów.


Bo nie mam siły i najwyższa pora zająć się futerkami, czego stanowczo żądają. Cykanki, po kolei. Słów w zamyśle malutko. Potem dodam więcej, może innym kolorem. A może to uzupełnianie będzie zbędne?





Odpaliło nam, czyli mnie i Asi, z wyprawą do lasu.  Znienacka odpaliło. Przyjemnie chłodno i pokapuje, bardzo szaro na niebie. A my jazda do Korwinowa, na koniec trasy podmiejskiego autobusu, przystanek Korwinów - Pałac. Pałac powyżej. Wygląda na ocalałe skrzydło znacznie większej budowli, traktowane obcesowo, ale żyjące, bo zamieszkałe. 







Tak dawno nie była żadna z nas w Korwinowie, pozmieniało się. Jazda na koniec trasy poprzestawiała nam w głowach przekonanie że znamy Korwinów i że w tak niewielkiej miejscowości nie ma jak zabłądzić. Akurat.  Dziwne zwinięcie przestrzeni miało miejsce i most nad dopływem Warty, mimo że w ciut innym miejscu niż stary, został przywitany jak wybawienie. Nareszcie koryto rzeki i most. Część budynków też jakby znajoma. Teraz tylko czarny szlak i do lasu. Acha.











Zmiany. Tu urosło, tu wycięte, szlak kiedyś przemierzany jak swój przedpokój ma niepokojące skręty. Nie ma rozpoznawalnych punktów poza przejściem pod torami. Na cykance widać jego fragment.  Droga na Skrajnicę, bardziej na czuja bo szlak nieoczekiwanie przestaje prowadzić w jej kierunku.











Skrajnica, a przynajmniej to co tak nazywany w rodzinie osiągnięta. Nazywamy tak miejsce po zbiorniku wodnym i jego okolice. A tak naprawdę, to jest to spory obszar leśno-łąkowy, gdzie najbliższą wioską właśnie wieś Skrajnica, a ślady po kiedyś chyba prowadzonych ogrodach wciąż są. Modrzewie i cisy, ścieżki wysadzane jałowcami, dzikie jabłonie. Rudbekie i zdziczałe róże. To wszystko trochę dalej, nie idziemy bo mamy dosyć.








No dobra, wracamy. Celem wyprawy był las, celem pobocznym apetyt na kurki. Las po godzinnym krążeniu w niewielkim Korwinowie osiągnięty, kurek nie ma. W międzyczasie miły chłodek sobie poszedł, już w połowie drogi okazało się że idziemy przez tropikalną ale suchą dżunglę, a my bez picia. Zjedzone jabłko na krótko pomogło, podobnie na krótko pomogło skubnięcie niedojrzałej mirabelki. Też ślad po dawnym ogrodowaniu. 










I urocze szczegóły roślinno motyle. Od tyłu tym razem, motyle przy przystanku powrotnym. Pomieszane ponadto. Mimo słabej jakości sprzętu cykajacego udowadniają że:
- kurek nie ma, ale grzyby nie wyginęły
- człowiek może jedynie naśladować naturę. Słabo widać, ale jednak, te kępy wrzosu, w naturze mistrzostwo świata, podobnie bujność traw nad mokrym rowem. 
- nie istnieje coś takiego jak czysta abstrakcja.
- oraz, ..........

wpisz Czytaczu co ci na myśl przychodzi. Może to, że kiepskie cykanie jednak nie odbiera motylom piękna, a może coś innego.







Nie mam pojęcia, co to za mgławicowe roślinki powyżej. Na pewno w towarzystwie krwawników i astra nowobelgijskiego.  Wysokie, na wiotkich łodygach, sam wdzięk. Gipsówki i niektóre zatrwiany nieudolnie go naśladują.
Mrowisko poniżej, wygląda na uśpione. Nawet mrówki miały dość takiej pogody i ucięły sobie sjestę. Mądre mrówki.





















I tyle tego, słów wcale nie tak mało nastukane, wystarczy. Już bardzo ciemno, zimno i leje jak z cebra, nie do wiary że było tak sucho i gorąco parę godzin temu. Sierpień zaczęty, niektóre wrzosy też już to wiedzą.
Dobranoc.
Pisała R.R.