Cd.n 29 i 45. I zapowiada się że to nie ostatnia.
Koniec oszałamiającej i bardzo kłopotliwej kariery Kubusia Rozpruwacza nastąpił nagle. I muszę w tym miejscu wprowadzić autokorektę. Pamięć spłatała mi figla, Kubuś był bandytą nie kilka miesięcy, ale rok i kilka miesięcy. Rok i prawie dziewięć miesięcy. Wgląd w nieaktualne niestety książeczki kocie skorygował figla.
Źródłem klęski stała się moją piwnica, do której weszłam tym razem świadomie, kierowana kocięcym płaczem. Tak jak kiedyś Asia znalazła na własnych kamienicznych schodach Banshee tak teraz ja trafiłam na własną zgryzotę. Kociak wyprowadzony przez mamę na inny, obcy, nie swój teren. Kociak z oczami rozłożonymi przez koci katar, prawie niewidomy. Czarnoczekoladowy, z nielicznymi szarymi włoskami rozsianymi na ciemnej sierści, mikrą plamką bieli na piersi. Rozdarty, zapłakany za mamą. Nie dotarło do niego, że jest na rękach, wył z rozpaczy nadal. Ponieważ czułam, że pod ręką sierść mi się rusza, zrobiłam w tył zwrot. Kociaka do czapki, czapkę w garść i piorunem do veta. Ten, po pierwsze strzelił jakiś cholernie drogi zastrzyk i kazał mi na pół godziny opuścić gabinet, a po tym czasie wrócić. To był już nie istniejący gabinet na rynku wieluńskim. Tak mi podjechał pierwszy lepszy autobus, właśnie tam. Młody okularnik stwierdził że z głowy mam kocie pasożyty zewnętrzne i wewnętrzne, czyli pchły, świerzbowce, robactwo wewnętrzne. Przepisał krople, ludzkie - na zaćmę. Uprzedził, że liwiduje gabinet. Prawda, tydzień później był lokal do wynajęcia, a musiałam do veta, bo kocię celnym pacnięciem posłało specyfik do sedesu. Następny vet za głowę się łapał, oglądając opakowanie po kroplach i wysłuchując o zastrzyku. Badał kał, wydzielinę wyciągniętą z zakamarków uszu, na zasadzie "co to był za konował". Bardzo się dopytywał o specyfik bo martwe świerzbowce, czysty kał, skórka bez pasażerów.. Ale krople zalecił inne, wcale nie mam pewności czy właściwe - nie udało się uzyskać czystych źrenic, jednak kot widział. Możliwe, że lepiej niż przed kuracją.
Po vecie dom. Kot nadal rozbeczany, głodny, bo nie chciał jeść. Martwe pchły na dnie czapki, matko jedyna ile ich... Sypały się jeszcze przez kilka dni, mimo że wydawało mi się że wyczesane. Brr.
Jak o wiele później Lisia, on też wyprysnął mi z rąk. Ale z kwikiem szczęścia. Zobaczył mianowicie tymi swoimi ślepawymi oczkami mamusię, w tej roli obsadzając mojego prywatnego bandytę..
Nie ma słów by opisać osłupiałą minę Kubusia. Na sztywnych łapach, usiłując wciągnąć brzuch, ze zgrozą w oczach sztywno obracał łepek za oszalałym że szczęścia kociakiem. A ten piszcząc miłośnie to wspinał się po nim by potrzeć łebkiem o jego pyszczek, to wił mu się pomiędzy sztywnymi łapami, by w końcu z mruczeniem przystąpić do szukania cycusiów. A Kubuś...wygięty grzbiet, ogon najeżony jak szczotka, głowa za kręcącym się maluchem obracała się pod dziwnymi kątami, zgroza na pyszczku i w oczach.. To jak wciągał brzuch (a trudne to było, bo było widać po kotusiu że pojeść to bardzo lubi), jak rozpaczliwie rozcapierzał pazurki, spowodował że zlitowałam się, zabrałam malucha i postawiłam go nad miseczką. Kubuś wzięty na ręce, sztywny jak z gipsu, ciągle odwracał łebek za małym dziwnym. Wyniesiony na swoje posłanko, wrócił by wychylając się zza futryny patrzeć małe dziwne, sam będąc bezpieczny za ścianą.
Kiedy wstając rano zobaczyłam słodko wtulone w siebie futerka, malutkie czarne i ogromne czarne, myślałam że to chwilowe.
Myliłam się. Kubuś został przybraną mamą, opiekunem i obrońcą małego. Poza jednym, za to kluczowym momentem, był opoką dla małego. Owszem, były chwile gdy musiał odpocząć, trwały one dzień, dwa potem wracał do roli opiekuna, co wymagało doprawdy anielskiej cierpliwości. Dlatego też mu cierpliwość pękała co jakieś dziesięć dni..
Kotek dostał dumne imię Tytus. Tytus, Tytusek. Dlaczego? Wtedy chyba mi zależało, że by wyrósł na dumnego samodzielnego kocura. Imię nie pomogło. Tyfus, Tyfusek było trafniejsze.
Jak był maminsynkiem, tak nim został. Z czasem nie wystarczała mu już opieka Kubusia, zaczął się jej domagać od wszystkich. A gdy stały opiekun miał dość dopiero się zaczynało...Z żądaniami pieszczot i domycia (tak, Kubuś go mył) nadstawiał się kolejno Fredziowi - ten prychał że wstrętem, Guciowi - nawet był chętny do opieki, ale nienasycona namolność dorosłego bachora i u niego powodowała niesmak. Potem przychodziła kolej na mnie. Godzina głaskania to było mało. Też nie wytrzymywałam.
Odstawiałam wydawało mi się że do kości wygłaskanego kotusia, nakarmionego do wypęku i znów wygłaskanego, a kotuś znów zaczynał żebranie o opiekę u Fredzia, Gucia i u mnie, z pominięciem Łojca. I jeszcze raz, i jeszcze... Cały czas z beczącym wołaniem mamuni, czyli Kubusia. Każdy miałby dość, trudno się dziwić Kubusiowi, że on też. Odstawiany bachor, zaczynał niszczycielskie działania, by zwrócić na siebie uwagę. Spacer po półkach i zrzucanie pacnięciami łapki bibelotów to norma, było i wieszanie się na grzbietach książek by wyrwać je z półek. Przegoniony i skarcony wybierał co brudniejszą kuwetę by się w niej położyć, tak by z daleka było widać: tego kota nikt nie kocha, ten kot chce umrzeć. Wściekła łapałam bachora za kark i kąpałam. Jedyny kot który u mnie był regularnie kąpany... Bezlitośnie wymyty i wytarty dosychal zawijany w zmieniane co trochę suche ręczniki. Dziwne, ale wtedy był najgrzeczniejszym i najmilszym kotem na świecie. Do jeszcze ciut wilgotnego przychodził Kubuś, dosuszał wyjca i marudę.
Była jeszcze sprawa w wykonaniu Tytuska, która doprowadzała mnie do furii, czyli lanie ciepłym moczem gdzie popadło. Tzw. znaczenie terenu, w dniach odstawki nasilone tak, że kuweta służyła mu tylko do tzw.spraw grubych. Dlatego też został wyjątkowo wcześnie wykastrowany, co miało pomóc. Nie pomogło. Jako jedyny z moich kiciów dostał od veta obrożę z uszczęśliwiaczem, chyba jedną z pierwszych jakie się pojawiły. Nie zadziałała.