Czytają

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

Notatka 554 na brylant





Nie mam coś serca do netu. Niby już net znów mam, ale jakoś mnie nie ciągnie. Z rozmaitych zdarzeń różnych napiszę o jednym, sobotnim. Duperela to zupełna, niech będzie opisana bo może komuś się przyda wiedza. Dziwo takie, kto wie, gdybym była przy finansach w troszkę złotych by mnie może użarło. Ponieważ nie byłam, to nie użarło. Zawsze coś. 

Szłam sobie z siatami wypełnionymi dosyć ciężkim i tak kosztownym że z portfelika nie wytuptało mi jedynie dwa złote i sześćdziesiąt sześć groszy. Osiedlową wewnętrzną uliczką co to nie ma nazwy, z jezdnią przeznaczoną dla blokersów. Jezdnią szłam, bo wąski i krzywy chodniczek zajęły parkujące samochody, bagaże spore, żywopłocik przed przycięciem, ciasno. Ale tak mi wypadło, że tak najwygodniej i najkrócej. W sobotę nie było już otępiającego mnie upału, to znaczy był upał, ale powiewał wiaterek, meteopatia odpuściła, bardziej mi szkodziło na mózg dźwiganie niż cokolwiek innego. Czy doniosę, to była zagwozdka. Dawałam radę, no ale jedna siatka groziła że uszy jej nie wytrzymają (ziemniaczki, kapusta, mięso), druga lżejsza, ale w tej samej ręce cholernie nieporęczna suszarka, ledwie trzymana. Taka rozkładana, to stąd na chodniczku mi było źle. 

I na tej osiedlowej jezdni przy mnie stanął wypasiony wóz trochę w typie niska żaba wyścigowa. Takie wozy to przy blokach nie parkują, takie wozy wymagają luksusowych zabudowań, idealnych dróg i przecierania ściereczką po każdym użyciu.... Sarniooki i śniady przystojny dryblas obficie ozłocony za kierownicą, z tyłu dwie dziewczyny w tym samym kolorycie, pulchne i zadowolone acz mniej połyskujące. 

Czy nie mogę pomóc?

Język pół polski, pół ogólnie słowiański, taki łamaniec ale zrozumiały. Bo tu ich karta nie działa, benzyny nie mogą kupić a jeszcze ich trochę jazdy czeka. Czy bym nie kupiła od niego za gotówkę złotej bransoletki? 

Nic nie pomyślałam wtedy, poza tym że nie mogę poratować, bardzo mi przykro, wszystko wydałam, a nawet gdybym nie wydała to mój porfel by nie pozwolił na żadne złote bransoletki kupowane na ulicy. Nie byłby  też zadowolony z napełniania przygodnie napotkanych baków. O czym powiedziałam. A ile masz? Prawie nic, nawet na litr benzyny nie starczy. 

No i pojechali. Zostawiając mnie w poczuciu że nie poratowałam. Żadne bransoletki, ale w czasie gdy było mi finansowo lepiej pewnie może by dostali na parę litrów paliwa..... 

Dopiero w domu, po odsapnięciu zaczęłam myśleć. 

W drodze byli a bagażu nie widziałam i dlaczego osiedlowa uliczka? Gdzie chcieli nią jechać??? Jej się nie da pomylić z jakąkolwiek prowadzącą z miejscowości A do miejscowości B. No nie i już.

Przecież jeśli nawet wyruszyli bez gotówki a tylko z kartą, która u nas nie działa, to co, GPS też im nie działa?

Dlaczego do mnie a nie do lombardu z tym złotem? Słowo "lombard" chyba międzynarodowe. 

Kłopot mają, ale dziewczyny pogodne....

No i poskładałam sobie do kupy.

He he. Lub che che. Jak kto woli. 

Moist von Lipwig wiecznie żywy mnie zaczepił. Toż to przecież jego popisowy numer z okazyjnym "prawdziwym brylantem" sprzedawanym za bezcen przy nagłej potrzebie. Znaczy klasyka, tak stara że niewiarygodna. Ale skoro metoda na brylant wciąż jest stosowana to znaczy że musi być w jakimś procencie skuteczna. 

Zdarzenie udowadnia że Pratchett w swym fantastycznym pisaniu nie tylko akademików obsmarował hiperrealistycznie.  Tak, tak Piesko, masz rację, Pratchett był realistą. Nawet hiper.

Moist von Lipwig to bohater trzech powieści Terryego Pratchetta "Piekło pocztowe","Świat finansjery" i "Para w ruch". Oszust i aferzysta, którego kreatywność, przedsiębiorczość i szczęście zostają wykorzystane dla dobra, oczywiście że nie całkiem zgodnie z wolą Moista. 



Dowód przedstawiła R.R.



niedziela, 14 lipca 2024

Notatka 553 tak po czwartej. Ratalnie

Siedzę sobie, już bliżej niż dalej do chałupy, a nie mam siły, zupełnie. Więc siedzę. Już po garażówce, nie byla najgorsza, zarobione co nieco więcej niż na najsłabszej, dużo mniej niż na w miarę dobrych finansowo. 

Jak było niefinansowo?

Mało ludzi, wakacje. Mniej stoisk w związku z tym, ale o dziwo, łażących i oglądających troszkę więcej niż ostatnio, za to kupowali mniej - stąd słaby wynik finansowy. No i towaru tym razem nie miałam rewelacyjnego, to też miało znaczenie, z powrotem wiozę tylko jedną torbę mniej. Plusem jest to, że tym razem nie było żadnego niemilucha, zero złodziei, zero fachowych handlarzy wyłudzających na bezczela, zero marud. Miodzio, jak kupowali to sympatyczni, niemiluchy chyba trują ludzi po kurortach, he he.  Sama przyjemność. 

Drugim plusem to, że w końcu opchnęłam parę dla mnie kłopotliwych paskud, absolutnie nie wszystkich, skąd. Ale znalazły nabywcę sztancowe zmalowane pistoletem obrazki w plastikowych ramkach, to już duża ulga. Jedyną ich zaletą była ładna kolorystyka, nawet ramki pasowały. I bardzo złote sandałki po Dziecku, nigdy nie noszone i od dawna za małe dla Dziecka. Nie wyrzucone bo wykonane starannie, lekko a solidnie.  Tu szok, one wyglądały na Dziecku na kwintesencję kiczu, a kupiła je dzieweczka na której były samą elegancją i wdziękiem. Wiedziałam i wiem od dawna że taka rzecz jest normalna przy ciuchach, ale żeby sandałki.... Musiały trafić do właściwej osoby żeby zabłysnąć szykiem. I poszła do szczęśliwego od niej chłopczyka okazała silikonowa turkusowa żmijka, wreszcie. Oraz trzy miseczki, drażniące mnie wyjątkowo. Chińskie, z motywem jesiennym, niby bardzo cacy, a jednak dla mnie nie. Pająki wolę nie pod zupką, a tam były, czarne na rudych listkach, oraz jakieś puchowe nasienniki, też czarne i wyglądające na pierwszy rzut oka na plamy brudu. Na drugi rzut też.  Ale kupująca byla zachwycona, wzór na Chiny, mniam, rzadkość, mniam. Aż było miło posłuchać jak szczebiotała.  Mówiłam, sami mili klienci. 

Porąbaństwo jednak musiało być, wychodzi że u mnie to obowiązkowe, nie ma że nie ma, niestety. W związku z tym słabo żyję i jeszcze trochę odsiedzę zanim ruszę dalej do chałupy. Tam też może zobaczę co nacykałam, coś wstawię, na razie tekst na sucho. Prawie, bo jednak jedna brzydka cykanka już teraz. Ta.


I może ta.


One pokazują załadowany torbiszczami  środek transportu.  Inny od dotychczasowego. Niby wszystko ok, ten stelaż wózka pozwala na odrobinę pewniejsze zamocowanie bagażu, kółka ma mocniejsze. Ale jednak dał popalić załadowany, nie zrobiłam próby z załadunkiem. Prowadzi się cholernie ciężko, coś tak jak poprzedni po zaspach, skręca przestrasznie, prawie wcale nie da się nim pokonać krawężników. Rzecz wymaga siły kulturysty, a przy krawężnikach to taki pierwszy z brzegu by popękał. Wózek pierwszy i ostatni raz użyty, on nie na moje siły. Ale nie tylko przez wózek odzipuję w głębokim cieniu, nie mogąc się pozbierać do dalszego pchania klunkra. Bo nie wiem jak u Ciebie Czytaczu, ale u mnie słońce znów pali, kałuże po nocnych ulewach są, ale na gorąc ulewy pomogły średnio. Co udowadnia gołąb moczący kuper nieopodal mnie. Też bym pomoczyła.


To niby nic porąbanego, normalka. Ale już podejrzewam że nienormalka dla Cię Czytaczu  że oczywiście musiało wziąć udział w imprezie roztargnienie. No dobra. Dwukrotnie, a zastukało mi że cóś nie tak w połowie drogi do i z galerii. 

Pierwszy raz. 

Dało o sobie znać przy ładowaniu klunkra na imprezę. Wiązałam znoszone z chałupy torby, tu łatwiej niż z poprzednikiem ale inaczej. I z tego inaczej na przyblokowym żywopłociku został batik, przeznaczony na sprzedaż. Wielki. Odłożyłam na bok by przykryć nim stosidło i zapomniałam. Wydzwoniony młody sąsiad, nie ma go, ojciec sprawdzi czy ozdobna płachta jest. To się jeszcze okaże czy batik stracony. Jak wrócę do domu.

Drugi raz. 

W połowie drogi powrotnej, pokonywanej z trudem w samym słońcu, zachciało mi się pić. Mam, noszę. I przy okazji tego picia wyszło na jaw że srajtfona niet. Oczywiście, wpięty z ładowarką w pobliski stoisku kontakt, został w galerii.  Rany boskie. Nie przeżyję powrotu z syzyfowym wózkiem do. Nie ma takiej możliwości. 

Więc wózek zostawiony pod kubikiem ochrony ryneczku i pośpieszny powrót do galerii, bez obciążenia. Telefon z ładowarką był,  wiedziałam że będzie, ten kontakt nie rzuca się w oczy, ludzie prawie poszli. Ale impreza skończona, zamkną, a jutro ktoś może zajumać. Leciałam jak z pieprzem po telefon i z powrotem do wózka. Mniej ze względu na ewentualne złodziejstwo, tu zamknięcie budynku i pamięć jak to jest w K z zostawionymi tobołami miały znaczenie. Albowiem w K przy bezpańskich tobołach rozpętuje się coś w rodzaju piekła, zamykanie ulic szlabanami i bramkami, uzbrojona policja i antyterroryści, a zostawiony tobół po odstawieniu całego tanga z użyciem sterowanych z daleka automatów i odwózką na poligon jest detonowany. Bez wnikania czy w tobole jest bomba czy może bigos od cioci Jadzi. I biada ci o roztargniony człeku jeśli zgłodniejesz i się upomnisz o swój bigos, jeśli się wsypiesz że tobół twój - płacisz za tango z dodatkiem mandatów i grzywn. Więc leciałam jak z pieprzem. Udało się, srajtfon jest, syzyfowy stos tobołów jest, nikt chyba nie odnotował podejrzanej góry zielonych toreb. 

Adrenaliny starczyło mi na dopchanie się do przyzwoicie ocienionej ławki. I tak sobie siedzę i zdycham. 

No dobra, to teraz cykanki, jeszcze nie mam siły na dalszą drogę. 

Tu muszę nadmienić że i bez mojego roztargnienia impreza ma rys szaleństwa. 

Gdyż albowiem ponieważ galeria otwierana jest wszechstronnie, dla sprzedających i kupujacych punktualnie o godzinie dziesiątej. I zaczyna się wyścig, część leci z bagażami, tratując pozostałych. By zająć swoje miejsce, a jeśli nie swoje to chociaż przyzwoitej jakości. Mnie się dziś nie udało mimo tego że biegłam z samą płachtą i że ludzi wystawiających było dużo mniej, duch sportu zagrał. Oberwałam stojakiem, gość uznał że oni muszą koniecznie ze stojakiem być pierwsi, nic to że skręcił na piętrze w prawo a ja leciałam w lewo, kolejność na schodach też widać ważna.  A w efekcie wyścigu stałyśmy blisko naszego stoiska. Prawie dobrze, prawie, bo bez ławki, musiało starczyć porwane do podsiadywania kawiarniane krzesełko. Dobrze że dało się porwać.

Podziemia, widać część startujących z podziemnego parkingu.



Po wyścigu jest gorączkowe rozstawianie się z towarem, ludzie chodzą, rzecz też szalona. 

A na imprezie było tak.











Ostatnia cykanka pokazuje nasze stoisko. Asia siedzi pod słupem.

Drobny ułamek stoisk, było ich około stówy, zwykle jest o dwadzieścia-trzydzieści, zdarza się że o pięćdziesiąt więcej. Mniej tym razem mnie zajmowało oglądanie co na nich, dokumentacja jest z okazji szukania źródła sierściuszków. Bo widziałam jedno maleństwo biało-rudo-brudne, większe od wygrzebanych w irgach, podobno kupione na którymś stoisku. Nie wykryłam, puszczona na przeszpiegi Asia też nie.  Tropiłam by sprawdzić na jakich to zasadach sprzedaje ktoś kocięta, dlaczego takie brudne i chude. Ale nie wykryłam, podobno kotki były dwa. Jednak widać że koci desant wali wszechstronnie.  

Jeszcze tylko napiszę że Asia przypomniała mi, że równie nietypowy jak "mój" piątkowy koci desant był ten, w wyniku którego mam Rysię. Może to jednak typowe? Takie sploty słabo prawdopodobne. Gdzie człek pionkiem.



No. 

Pora ruszyć się z tej ławki zanim mi tyłek wytworzy stałe karby dopasowane do jej listew i zanim znów rozładuje się bateria. I sama sobie nie wierzę, zmarzłam, jak miło.

Pisała przez dwie godziny R.R. Odzipując.

Ps. Sąsiada nie ma, płachty chyba też nie. Szkoda. Bardzo. 

sobota, 13 lipca 2024

Notatka 552 desanty

Najpierw opisałam w komentarzu na ulubionym blogu tę akcję. Potem pomyślałam, no nie, dlaczego nie u siebie. 

Parę przyczyn jest że nie u siebie, ale jednak dokumentacja powinna być. Desanty są natury różnej i z różną częstotliwością walące po łbach. Mnie zwalają się na łeb stosunkowo rzadko, tym bardziej dokumentacja powinna być na blogu, nic to że nawet przez ułamek sekundy nie pomyślałam żeby zcykać ksiażątka. A teraz za późno, dwunogi współuczestniczące w  desancie mają jakieś mmmsy, co to ich mój srajtfon nie kuma i nigdy nie kumał. Nie pomyślałam że choć jedna cykanka się przyda. Tak ogólnie, to chyba wcale  nie myślałam, samo się działo. Bo niby dlaczego przeszłam na rozprażoną stronę ulicy? Dlaczego w ogóle poszłam akurat tą uliczką, przecież jej nie lubię. Nie myślałam. U upale z tym u mnie ciężko.   I nadal słabo myślę, wczorajsze intensywne ulewy jeszcze nie pomogły, pięć minut po pompach śladu nie było ani po nich, ani po chwilowym miłym chłodku. Ale dziś dzień jakby chłodniej się zaczyna. 

Więc trudno, na bezczela kopiuję i wklejam własny komentarz, idąc na haniebną łatwiznę. Z drobną korektą baboli, niedużą, bo składni i słownictwa nie koryguję, one moje tak, że inaczej nie umiem. 


Piszczało/miauczało na przychodniowym trawniku, w irgach. Głuchawa jestem, jednak usłyszałam i zaczęłam polowanie porzucając siatki. Irga wiadomo, ona robi takie ościste parasole, miauczało pod, ja chodziłam pomiędzy tymi ościami, jak porąbana czapla, schylona żeby cokolwiek zobaczyć, wtryniając stopy w drapiące gałęzie, żeby nie przygnieść stworka, odginając rękami gałęzie (dziwnie mało łamliwe i sztywne, nie wiedziałam że to takie twardziele) a najwyższym mym punktem była dupa. I bardzo ale to bardzo źle pomyślałam o widzu, co gapił sie na mnie z podwyższonego wejścia do przychodni. Spytał się w końcu czego szukam, usłyszał że mały kot miauczy i w momencie wyciągnął telefon. No tak, tylko mi tego brakuje żeby stać się atrakcją netu, trudno, dupę może nagrywać, kot ważniejszy, ale nie, gada. No to łapię sierściuszka. Bo myślałam że to jeden, drugiego zobaczyłam już z pierwszym na ręku, wywijał się niewdzięcznik, rozpacz, nie sposób złapać drugiego z tak żywym i delikatnym futerkiem w ręku, ono koniecznie chce zwiać. Usłyszałam od telefonicznego gościa "pani da, potrzymam" i rzeczywiście potrzymał, wciąż coś tam gadając do sprzetu. Z drugim futerkiem trwało dłużej, ale dopadnięte było spokojne, nie to co pierwsze, mały szatan. No dobra, złapałam, siaty na ramię, pierwszy kolega odebrany bez ceremonii, usnął u gościa na przedramieniu, za potrzymanie gościowi podziękowałam i do domu, ogladając futra i ustalając sobie logistykę. Wolno, bo rzecz do przemyślenia, a kotki razem spokojne nie potrzebują stresujacego biegania. No tak, koci katar chyba w robocie bo załzawione ślimaczo oczka, zafajdane uszka, chudzinki, ale pcheł chyba nie ma. Jednakowe, tyle że prążki ciut u jednego bardziej pokręcone, a u drugiego jakby prostsze i szersze. Niuanse, na pierwszy rzut oka one są jednakowe. Co najpierw, siata musi być odstawiona, nogi mam podrapane irgąmi, trzeba chociaż umyć, kotki chociaż napoić, karma w domu tylko dla dużych futerek. Taki upał, na pewno kotki odwodnione, na pewno głodne, ale głód jeszcze trochę wytrzymają, wet ważniejszy, może będzie potrzebna kroplówka. W tle myśl "ranyboskie, znów PIĘĆ KOTÓW" nie powiem że byłam uszczęśliwiona, bo nie. Rozczuleniu maluchami przeszkadzało uchechtanie w upale, ciężar siat, cała przebiegająca po łbie logistyka - ta finansowa też, świadomość że mamowanie obecnej trójce potrafi dać do wiwatu. No ale w połowie drogi do domu z roszerzeniem stada już byłam pogodzona. I miałabym te pięć futer, jak bum-cyk-cyk, gdyby nie telefoniczny gościu, tym razem w roli pasażera bez telefonu, wołający do mnie z samochodu. Drący się właściwie. On chce te koty, żona też, to żonę wydzwaniał😄. Chcieli rasowego, rozglądali się za nim leniwie uznając że już pora po odeszłym rasowcu, ale to że tuż pod nosem mały koteczek jeden i drugi przeważyło szalę, ZNAK, że mają być krótkowłose europejskie buraski a nie syjamy czy majnkuny. I to że maluch usnął. Fota była, owszem, ale futerka rozwalonego na tatuażu, wysłana żonie powaliła ją natychmiast. Też uznała że ZNAK, kochane odeszłe rasowe futro zdaje się że nie zasypiało na tatuażach😄😄😄😄😄. Szybki podbój wielbicieli rasowców😄😄. Wet będzie natychmiast, a facet nie pomagał łapaniu kotków bo chodził na zastrzyki na rwę i ma problem z prostym chodzeniem. A ja miałam dlań tak mało wdzięczności za samo trzymanie futerka, zazdrośnie myśląc gdzieś na marginesie że zamieniłabym chętnie spódniczkę na jego spodnie, długie 😄😄😄😄. Wiecie Tabi i Pieso, po raz pierwszy w życiu bez namysłu uznałam że te koteczki będą miały lepiej u kogoś innego. O czym świadczył choćby fakt że do weta pojechały natychmiast własnym autem, tak jakby się nowy personel skarbów bał że zabiorę. I tak, były kroplówki na cito i to są koteczki/chłopczyki, tak, ze świerzbem, niedoleczonym katarem, zaniedbane i chudziutkie, lgnące jednak do ludzi. Będzie dobrze😄. Ufff.

Myślę że to udana rzecz, ten desant zakończony błyskawicznym angażem kocich opiekunów, warta bólu łba od wystawania w słońcu z pochylonym, warta podrapanych irgami nóg. Kotki wydawały się mimo wynędznienia żywotne, sprytniutkie po kociemu i miłe. Dobrze wg. mnie o nich świadczy że nawet pierwszy złapany węgorzyk/wywijasek nie drapał, nie gryzł, te kilka rysek na rękach jest przypadkiem. Jak dla mnie to była panika w typie "ja chcę do braciszka", a nie strach przed człowiekiem. I łatwo dał się uspokoić (co dobrze świadczy i o ludziu), a potem, przy bracie pełen spokój. Czyli naprawdę, ale to naprawdę może być dobrze. Łeb by pewnie bolał i tak, nogi się pogoją.  Oczywiście że przejdę jeszcze raz po okolicy, ale szczerze? Myślę że to nie da efektów w postaci następnego desantu. Oby, och oby. Boję się ewentualnego, tak trochę, bo wczorajsza akcja to rodzaj cudu, niezbyt możliwe że  szast-prask i już, desant trafi tam gdzie powinien. 

Tak bywa, niestety częściej wydaje się że już już będzie super, super koci desant z właściwym personelem skojarzony, a tu nie. Jeszcze nie. A przydało by się. 


Tu link do miejsca gdzie desanty nagminne. 

A poszukiwania personelu trwają.

No. Akcja opisana. Ilustracje są zajumane z netu, z różnych witryn, w tym i z fundacji zajmującej się desantami. Nieaktualne ono, na temat instytucji nie mam zdania, nie znam. Bywają różne. Przyzwoite i dysponujące zdrowym rozsądkiem, oraz takie, które lepiej omijać bo niezbyt u nich z tymi cechami.

I jeszcze jedno. Z innej mańki. Tak sobie krążymy po blogach, czerpiąc odrobinkę lub nie odrobinkę z nich. Znajdując drobiazgi nowe i ulubione stare. U Taby pojawiła się Marlena, moja ukochana w zestawie z Burtem Bacharachem. Mam jedną genialną płytę tego duetu, Marlena na niej boska, co wcale nie takie oczywiste na innych płytach. Bo na ogół to składaki, skompilowane byle jak, z nierówną głośnością i jakością. Rozczarowujące. A występy Marleny, zwłaszcza te w aranżacji Bacharacha, to było mistrzostwo. Uwodziła, czarowała, na pewno przelewając fascynację, wręcz może miłość do Bacharacha, młodszego od niej o ponad dwie dekady,  w występy.  Uwielbiam. Oczywiście nie dałam rady odnaleźć w necie ulubionej płyty. To znaczy, płyta jest, utworów z niej niet. Ta płyta.

Więc odpryski z tego kombo, znacznie mniej istotnego dla Bacharacha.  Razem objechali świat, fakt, ale dla Bacharacha Marlena byla tylko jednym stopniem schodów, on dla Marleny był piętrem, tym ostatnim w karierze.




A teraz.

Idę pod irgi. A potem (zakładając że desantu jednak nie będzie, OBY!), korzystając z lekkiego ochłodzenia spróbuję co nieco ogarnąć. Trudno będzie.

Nara, Czytaczu.

Pisała R.R.

Ps. Irgi puste. Ale jeszcze sprawdzę. Wiesz Czytaczu, gdyby mi ktoś powiedział że kiedykolwiek wejdę bez pistoletu przy łbie w tę koszmarną plątaninę roślinnych parasoli, to bym nie uwierzyła. A tu proszę. Już drugi raz.  

Dziś bobusiowania nie będzie. Powinno być z racji imienin Dziecka, ale nie dam rady. A jutro garażówka.

 

sobota, 29 czerwca 2024

Notatka 551 Cykanki po mrozie..


Tekst to może później, tytuł może też będzie inny i ogólnie może będzie pisemniej. Bateria na wyczerpaniu, u mnie też - albowiem jestem padnięta i nietrzeźwa. Z buszem walczyłam, stąd padnięcie, Bobuś na prośbę o picie podstawiał drinki. W tym upale!!!!

Busz. 




















Nic na razie nie jestem w stanie, konieczny pad na wyro i odespanie. Jeszcze ogarnąć kotunie. 

Nara Czytaczu. Ja w wyro, strajtfon w ładowarkę.

🍀
No, teraz dam radę. 
Było dobrze. Sympatycznie i spokojnie. Szpice pierwotne, kosiary, tokarki/wiertarki i maszyny rolnicze trzymały pyski zamknięte, znaczy tym razem sobota była cicha. Jak rzadko. Gorąco oczywiście że było, ale ten stół długo w cieniu, a przy nim chłodniej.  


Morda z żeliwa, ta z góry posta, wisi na sąsiedniej ścianie i jest kołatką. Dużą,  rozmiar na bramę zamkową, a takiej brak, więc wisi na ogrodowej ścianie.

Od razu napiszę że byłam u Bobusiów po ponad dwumiesięcznej przerwie. Nie chciałam. Przyczyn było kilka. Pani d oczywiście przede wszystkim, ale trochę podbudowana tym co zrobił kwietniowy mróz i reakcją na mrozowe zniszczenia Bobusiowej Beatki. 
Wyglądało wszystko strasznie. Że nie ocaleje nic z posadzonego. Żadna z magnolii np., a sadziłam cztery, dwie które już cieszyły kwiatami i dwie do tej pory niekwitnące magnolie Siebolda. I żeby tylko magnolie, ale wszystko, dosłownie wszystko poza niektórymi chwastami było dotknięte mrozem, reszta ścięta. Co dziwne, cały pas zniszczeń obejmował zachodnią stronę Bobusiowa, na całej długości, a ono wąskie i długaśne i moje zielone akurat na zachodniej zmrożonej stronie. Od wschodu zniszczeń było mniej, słabsze, w sadku te jabłonie co rosną od wschodu będą miały owoce, mało, ale będą, po zachodniej stronie owoców zero, nawet aronii nie będzie. Nic dziwnego że zabolało.  

Prezentowany powyżej busz pokazuje że podłamka nie była słuszna, straty oczywiście że są, ale akurat nie tych roślin które prezentowały się najżałośniej. Magnolie, kielichowce żyją. Karczowanie potrzebne dla budlei (ale są młodziutkie odrosty od korzeni, na jednej z cykanek widać zmarzłą na amen budleję-matkę), bukszpanów co miały młode odbicia po ataku żertej ćmy, brzoskwini która i tak chorowała no i cholera jasna, dla róż też potrzebne. Połowa róż odleciała, reszta mocno oberwała, oberwała i moja ukochana Inka, ale ona odrasta, tak jak Lawender Circus Flower i Ślicznotka z Koblencji.  Byliny i cebulowe, tu nie wiem co będzie z liliami, kamasjami - były padłe, wymrożone ubiorki, w tym ten lawendowy, hakonechloe, są nieliczne pojedyncze źdźbła po jednej z czterech wielkich kęp, reszty nie ma. Floksy, połowy nie ma.  Ale zapowiadało się że będzie o wiele, wiele gorzej, choć że akurat aż tak rąbnie w róże to akurat niespodzianka, one nie wyglądały aż tak źle.  Pozytywne niespodzianki są, nie spodziewałam sie że ocaleje akant np., biedniuś był.

Minęło mi, nie od dziś wiem że Bobusiowa Beatka, kochana kobita, potrafi mieć jęzor wyjątkowo kolczasty. A wcale nie chce. Wtedy, to jej "oj tam, oj tam, posadzisz nowe", "popielisz, to ci przejdzie" wypłoszyło mnie z Bobusiowa natychmiast. I nie przeszło jednak mi na tyle żebym chciała "posadzić nowe".  Porozsadzać co się da, tak. Uratować co się da, tak. Popielić tak. Nowego nie. Nie będzie na razie żadnej Azuriki.  Przynajmniej do czasu aż zrobione zostaną karczunki. 

Ale bylo dobrze. Naprawdę.

Twarz była trzymana. Dlaczego trzymana? Bo Bobuś ostatnimi laty włącza licytację, bo fakt, sam miewa cholernie trudno. Bo nie jest bardzo super z jego zdrowiem. Np. dlatego trzymana. 

Ale u Bobusiów ogólnie ok. Dziecko opalone na miodowo po Majorce, Bobuś się trzyma, Beatka na nic nie narzeka, pies wydaje się że zdrowszy i na mój widok żwawy.  Czyli bardzo ok. I oby tak dalej.

Pisała R.R. 

Ps.  
Podczytałam o planach odchudzalniczych u Tabi. No cóż. Ja nie planowałam a schudłam. Ma to obok dobrych niemiłe strony. Jedna z nich to taka, że nie ma się w co ubrać, paski mają za mało dziurek, wszystko z człowieka leci, z majtkami w zestawie. Ale jak na razie niczego z tych  za wielkich łachów nie wyrzucałam. Koszulka nowa, spódniczka to bluzka w dawnym rozmiarze, tułów wsadzony w dekolt, rękawy robią za pasek, taki dookoła talii. Można i tak, o czym informuję. 
Jacuś zdziwiony. 


  

czwartek, 27 czerwca 2024

Notatka 550 Pegaz oraz pani d

Post powstał by mogły powstać następne. 

Matko jedyna o Jasnej Dupie i Choince Zielonej w Wielkim Borze!!! Tak przeklinam by nie użyć Qrw, bo cała metropolia ich byłaby potrzebna. Rozmiar tekstu złożonego z jednego słowa przekroczyłby encyklopedię.

Post powstał bo dzięki Kocurro trochę sił przybyło. 

Post powstał bo muszę się jednak poskarżyć. Sama zadbałam z głupiej dumy by nie było obok mnie nikogo komu bym mogła. Nigdy nie umiałam powiedzieć że coś mi jest,  nawet a niech to, u lekarza bywało że objawy choroby się cofały na czas wizyty. Owszem, jojczyłam na blogu, ale szczerze? Tylko na blogu. Niezwykle rzadko do ludzi i jeśli już to raczej na okoliczności zewnętrzne. Nawet na proste zaniepokojone pytania dławi i nie powala odpowiedzieć. Tabi przepraszam.... I dziękuję.

W efekcie od Bobusia usłyszałam że się o mnie nie martwi, bo ja twarda baba jestem i zawsze dam se radę. Taaaaa. Akurat.  

Od reszty zawsze najpierw muszę wysłuchać jak im źle więc odechciewa mi się wywnętrzeń. Zrozumiałe, a jakże, każdy ma własny bagaż, cudzych dźwigać nie chcemy, albo i gorzej, włącza się ludziom licytacja, bo my, bo ja. Fakt, potrafimy mieć cholernie trudno. W efekcie zamiast pociechy dostaje się cudzy bagaż i poczucie że nasz nieważny.  Toteż nie piszę po to by Ci Czytaczu dokładać, po prostu muszę coś upuścić żeby żyć i żeby cokolwiek mi się chciało. 

Bo coraz mniej mi się chce. 

Bo pani d ciora mną, ciora wszechstronnie.

Między innymi moim poczuciem wartości własnej ciora, miota nim na poziomie poniżej zera. Nic nie wiem, nie umiem, nie potrafię, do odstrzału jestem, tak wmawia. 

Pamiętasz Czytaczu tego symbolicznego mosiężnego malutkiego Pegaza-przywieszkę co wzion i mi zaginął w ostatnich dniach roboty? Znalazł się gdy już nie było to teoretycznie możliwe, znów się zgubił i odnalazł w sposób jeszcze bardziej dziwny.  O całej akcji tu. 

👾

Gdzieś położona cała bransoletka i od dawna jej na oczy nie widziałam. Czyli znów gdzieś poleciał, chociaż tym razem jest pewność że jednak jest, niedostępny, schowany ale jest gdzieś tam.    Symbol słuszny, jak najbardziej słuszny i nic do rzeczy nie ma że Pegaz maluśki - ja przecież nie Leonardo, temu patronował pewnie skrzydlaty perszeron rozmiaru słonia..... 

Chcę powiedzieć że wena mi wzięła i se poszła, tak jak i poczucie sprawczości. Dla mnie to katastrofa. Jedna z podstaw mojej egzystencji - jeśli nawet to poczucie sprawczości było niewykorzystane, to było, opoka o której na co dzień się nie myśli, ale jest.   A tu nie ma.....   

Podejrzewam że niektórzy tak nie mieli nigdy, ale ja miałam. Już nie mam. 

Efekt pani d, coś do rzeczy ma też obfitość wywalanego  dobra, w tym obrazów, bibelotów, narzędzi, sprzętu użytkowego i zabawowego. Po co robić cokolwiek skoro tak wywalane? Po co cokolwiek robić skoro Pinterest pokazuje że zrobione już wszystko? Bez sensu, zwłaszcza że ja nawet w najlepszym wydaniu to jednak nie Leonardo i nigdy nie popadłam w zachwyty nad wytworami własnymi. Zawsze niedoskonałe, ale cieszyły. Z perspektywą że następne będą nie gorsze a może nawet lepsze. Bo zawsze miały być. 

I co? To co zrobiłam w ostatnich dwóch latach to rozwaliłam, w przypływie pani d. Dupanda i jeszcze raz dupanda. 

Katastrofa powiadam. 

Której jednakowoż staram się zaradzić, nieporadnie, to też efekt pani d.  Gromadzone rozmaite śmieci, a to reszta fugi w kolorze wanilia, a to plastikowe kręgle, ramki rozmaite z planem gdzieś tam się klującym że może by tak..... Wszystko z planem, który jednakowoż się sypał i się sypie jak przyszło i przychodzi do wdrożenia, łapy spętane. A co powstaje to rozwalam. 

Ale gromadzone. Dużo. Stosik farb plakatowych, wkłady klejowe do pistoletu na gorąco, kleje ogólnie różne, gipsy, taśmy, rozmaite duperele. W tym dwie komody czekające na wenę. 

Bo może ten Pegaz jednak przygalopuje zwabiony możliwościami przy obfitości materiału.   

A mieszkanie przy okazji tej bezradnej próby zaradzeniu złu coraz bardziej zatkane.  Ruinacja, niekoniecznie spowodowana gromadzeniem, kotunie w niej biorą bardzo chętny udział, nagminnie rozwalając wszystko co da się rozwalić, niszcząc co się da i teoretycznie nie da. Firanek w pokoju połojcowym już nie wieszam, u siebie jeszcze tak..... Dowalają zadań dołujących. Kolejna biblioteczna książka do ratowania, tym razem podrapana, jakby mało było już ratowanych, jakby nie bylo czego drapać. A jest, książka to złośliwość wybitna, z odplamianiem daję radę, ale to poszarpanie.... Ciężko będzie.  Nie będę odkupywać, trudno, najwyżej mnie wywalą z biblioteki.  

I żeby nie było, akurat kotunie to jednak pozytyw w moim życiu. To one są sensem. To dla nich trzeba wstać, pani d spowodowała że dla mnie nie warto. Nic nie warto. Nawet łaknienie siadło i z osobnicy na granicy otyłości olbrzymiej zrobiła się taka co ma rozmiar 36. A bylo 52 lub nawet 54, w ciągu dwóch-trzech lat tak poooszło.  Z racji obwisłości jakoś mało cieszy zmiana rozmiarów.  

I tym wieksza dupa. Ścieżki życia coraz węższe. Wszystko trudne.

Świat zawsze mnie zachwycał, to się nie zmieniło. Tyle że przy pani d włączyło mi się poczucie że ja sama nieważna, nie zasługuję i nie pasuję. 

To że post napisałam, jednak, to jest jakiś plus. Kiedyś trzeba to było napisać. Ponuro, ale trzeba było. 

Skąd do cholery się ta pani d przyplątała? Zaczynam podejrzewać że to cholerny covid zmienił mi coś w chemii mózgu, nieodwracalnie. Jakoś się trzymałam wśród ludzi, ta głupia duma do czegoś się przydawała....., No ale też poooszło. Już tak było, bo to raz. Najwyraźniejszy przykład to z choroby Mamy, twarz trzymana w domu i w pracy, a pomiędzy potrzebne było rozrysowanie na papierku by trafić z domu do roboty i odwrotnie. Twarz odpuszczała, ot co. Skończyło się wraz ze śmiercią Mamy, krwawe wymioty po pogrzebie dały znać że twarz twardo trzymana wśród ludzi i przy Mamie zaszkodziła reszcie organizmu. No to teraz tak dziać się nie powinno. Choć tyle. 

Być może nieodwracalne z tą chemią. Nie chcę czegoś takiego, wierzgam, słabiutko ale wierzgam.

Post powstał by mogły powstać następne. Z trudem, bo raz że trzeba było pokonać własną psyche i wykrztusić co było do wykrztuszenia, dwa srajtfon nie ułatwiał. 

Pisała R.R.