Wybacz Czytaczu, jeszcze międlę, ku pamięci własnej. Taki to był piątek, ważny i męczący.
Miałam paść. I padłam, ale sen coś nie nadchodził, mimo tablety. Ponieważ we łbie jeszcze się tłucze piątkowy dzień.....
Poprzedni post był pisany w powrotnej podróży, jak mi się wydawało ostatniej na dłuuugi czas i dłużącej się okropnie. Prawie słusznie mi się wydawało, "prawie" jednak wiadomo, robi różnicę. Bo tak:
Jestem manualna. W ostatnich latach aktywność była ograniczona do zajęć nie wymagających przesadnie długotrwałych działań, rozkładania jakiegoś warsztatu i sprzątania po nim. Kawałek blatu, silikonowa gumka lub żyłka, koraliki i pleciemy. Oraz nizamy. Ciężkie kilogramy wytworów powstały, drobna część tu.
Takie ręczne sudoku, od prościzn po dłubaństwa. Za pogotowie ratujące ozdoby też robiłam. Kiedyś pisałam że mam do roboty koraliki Basine i M. Leżały długo, znajdowane i gubione i dziś dziewczynom gotowe zawiozłam. Kłopoty z ozdobami były różne, jedna bransoletka Basi (dłubaństwo które sama kiedyś wymyśliłam- zrobiłam) w robocie była samym kłopotem, tak jak kłopotem było wydarcie jej z rąk sprzątaczki, z Marzenkowymi problemem była dostawa.
Powód drugi. Marzenka też kończyła dzisiaj romans z firmą. Po akcji z moim m.in. wypowiedzeniem ruszyły związki. Zadano parę niewygodnych pytań zarządowi, z pretensjami wystąpiły te osoby które chciały odejść "na pomostowe". Zrobił się szum, bo rzeczywiście, wrednie bardzo było robione to zwalnianie etatów. Zaczęto pytać kto chce, zaczęto pytać tych co już dostali wypowiedzenie czy może chcą zostać. Niespodzianka, nikt nie chciał zostać, ja też. Marzących o pomostowym było trzy czwarte z mogących odejść na pomostowe. Więc pożegnania były liczne choć dużo odchodzących było nieobecnych. Marzenka też się zgłosiła, tak, może odejść i chce. Ale powiem Ci Czytaczu, że wcale nie chciała, poprosiła o odejście czując się pod ścianą, to że się zgłosiła jej nie uszczęśliwiło. Ciężkie klątwy rozszerzyły zasięg na całe biuro. Gówno ją zaczęła obchodzić słowna etykieta, co jej nie pasowało było zbluzgane z rozmachem, bluzgi nie zawsze z racjonalnych powodów. Nie dziwię się szokowi poznawczemu szerszego grona, wulkan przestał być dla wtajemniczonych. Ostatnie dni to Marzenkowe L4, wyniki badań zrobionych dla spokojności wyszły alarmujące, bezustanny wqrw ma wpływ przestraszny. Na moje oko to że odchodzi ratuje jej życie i jej to dobitnie powiedziałam. Oraz to, że ma się cieszyć że zdążyła.
Więc Marzenki nie było, L4 przecież. Telefony.
- Czy zostawić?
- Nie. Ja tam już nie pojadę. Podasz Magdzie i od niej odbiorę.
- Ok. Może być.
Ale Magdy nie ma. Telefon.
- Nie zostawiaj, coś wymyślimy. W styczniu chyba będę w Cz-wie to odbiorę.
Dłużyła mi się bardzo jazda powrotna. Ciężkie torbiszcze z resztą biurstw dowalało. Przypominam że wyszłam wcześniej, pochodziłam trochę po sklepach przy dworcu ale i tak jechałam wcześniejszym pociągiem. Marzenka mieszka w okolicy dworca w S, dziesięć minut jazdy od K. Skończyłam posta przy postoju w Poraju. Telefon.
- Będę na dworcu, w której części pociągu będziesz jechać? Odbiorę bransoletki.
- Ja już jadę. I jestem o wiele dalej.
- Ooo. To może prześlesz?
- Podaj adres. SMSem.
- Ale wiesz, może nie wysyłaj teraz, chyba mnie nie będzie. Chyba szpital.
Dotarłam do domu. Zostawiłam torbiszcze z biurstwami, nakarmiłam stwory i pomyślałam. I jeszcze raz pomyślałam. Bilet mam dobowy. Jadę. I pojechałam. Wydzwoniona Marzenka wyściskana na peronie, pocieszona, sprawozdanie z dnia zrobione twarzą w twarz, bransoletki wtrynione. W tył zwrot i w pociąg co uprzejmie nadjechał. W powrotnej drodze Daglezja. Uznałam, że jakaś przyjemność mi się należy, Mikołaj blisko a ja nigdzie w najbliższym czasie nie pojadę. Może prezenty? Jazda i tak dziś ekstremalna, a dużo gorzej nie będzie.
Daglezja. Na placu choinki. Masowo. Ciemno, nie wyszło nic cykane na zewnątrz.
Już świątecznie, choć nie ma jeszcze grudnia. Ale na tym stoisku jeszcze jesień. Tu kupowane świece.