Jeszcze kilkadziesiąt minut do niedzieli, a od rana jakby tydzień minął. Masywna ta sobota, mieszane zostawiła odczucia, chaos we łbie. Więc troszkę opiszę, i kto wie kiedy skończę, a jak skończę to może sobota przestanie uwierać. Powtórzę, masywnie było.
Byłam na giełdzie, trochę za wcześnie jak na obecną mnie. Nie mam cykanek, nie miałam coś chęci, towaru i ludzi było dużo, bardzo dużo. Nic w oko mi nie wpadło, może to ta za wczesna pora. Wydana dycha na pudełeczko i jest to zakup udany, choć zrobiony nie z powodu zachwytu tymże pudełeczkiem, ani z potrzeby jego posiadania. Ale opiszę jak było, co mnie ostatnio chciejsko szarpie i czego szukam w rupieciach w innym poście. Także zdobycze ostatnie będą, w tym i to pudełeczko. Z giełdy wróciłam padnięta, nie wiem co mi tak dokopało, czy tłumek ludzki, czy natłok kolorów, czy może pogoda. Wrak po prostu do chałupy trafił, po oczyszczeniu kuwety (szacun o Kocurro, siedem kuwet nie mieści się w moich możliwościach obsługowych), wsypaniu suchego żarcia i wymianie wody futrom padłam w wyro, ani przez moment nie pamiętając że miało być Bobusiowanie.
Ha. Telefon obudził. Nie zdążyłam odebrać, i ze zgrozą zobaczyłam ilość nieodebranych. Bobuś, Dziecko, Beatka, Asia. Jedni po drugich, trzydzieści. Matko jedyna, tak to jeszcze nie było. Ostatni dzwonił Bobuś, oddzwoniłam.
- Muszę kupić samochód, mogę na ciebie? Jestem w komisie. Proszę pomyśl szybko, komis do czternastej. Zadzwonię za dziesięć minut a ty się zastanów i ODBIERZ TELEFON"
- Jest trzynasta. Chwila. Moment. Dlaczego musisz?
I wyjaśnienie że opel padł, będzie w warsztacie trochę, bo trzeba coś sprowadzić do naprawy (jakiś dzynks do rozrządu?), przy okazji odnowią i wymienią co trzeba, ale bez auta nie da rady. Ogólnie samochodem będzie jeździło Dziecko, tego obecnego grata się sprzeda.
No i jak tak, to się zgodziłam.
Grat Dziecka jest autem bardzo przez Dziecko nie lubianym, zawodnym, wrednym. Dziecko twierdzi że grata się prowadzi tak, jakby zamiast na koniu jechać na krowie, odtwarzacz niszczy kompakty, wszystko w tym aucie upiera się by człowieka uszkodzić (potwierdzam to ostatnie, fakt). Więc zabiera opla ojcu kiedy tylko może. Opel dostawczy to zupełnie inna klasa, jeden z ukochańszych wozów, no i przy warsztacie niezbędny. A na zakup samochodu dla Dziecka Bobuś się zdecydował po jednym dniu spędzonym za kierownicą grata. Nie ma jak doświadczenie osobiste faceta, gadanie nawet ukochanych kobiet puszczają mimo uszu. Ciekawe swoją drogą co grat mu zrobił..... Więc nowy wóz.
Na Dziecko nie chcieli, bo młodociani są szykanowani cenami ubezpieczenia, jest różnica na tyle duża że ma znaczenie.
Dziecko podjechało za dwadzieścia minut, moment w komisie przy drodze do Bobusiowa. I tak zostałam figurantem za dziesięć czternasta.
To nie jest typowy szary. Głębszy jest, taki ciut gołębi, prawie grafit. Bobuś pojechał na przegląd, my w gracie do domu. Po czym prawie natychmiast po przyjeździe z przeglądu Dziecko urządziło próbną jazdę z mamunią i ciociami. Samochód prowadzi się jak marzenie, próbna przejażdżka nie wykazała żadnych wad, Dziecko zachwycone a wóz uważam że świetny i ładny. Od razu się przyjął - gdy dotarło do nas że to nie siao coś tam, a korando to w momencie przekształciło się w Conrado a poufale w Kondzia. I tak już będzie, Kondzio.
Ogólnie to bobusiowanie było pod znakiem Kondzia, sprawy do obgadania i grzybów. Obgadaliśmy, owszem, dlatego nie posadzone 145 cebulek (puszkinia i czosnki). Ale nie w mojej naturze delektowanie się piwem podczas obgadywania problemów, mnie dobrze robią zajęte ręce. No to zajęłam.
Takie wyszło to małpowanie Dory.
A poza tym było tak. Cykanki z Bobusiowa.
Jesiennie już bardzo a bardzo. Opał na zimę jeszcze nie pocięty, przebarwione liście, gołe niektóre drzewa, uschłe jakieś baldaszkowate i późne owoce.
Przywiozłam grzyby, kapeluchy kani i boczniaków, a jako uczta też wystąpiły uzbierane boczniaki i kanie. Kanie na zimno jako przystawka, potraktowane według przepisu na zapiekane ryby w occie, rewelacja, a do głowy by mi nie wpadło że tak można.. świetny przetwór, serio. Do tego dobre pieczywo, sałatka z pomidorów i nic nie ma smaczniejszego. A może i jest ale nie w momencie gdy pożeramy te pyszności. Omawiane były zalety grzybów, co kto lubi i niezwykła fota Bobusia pod kaniową parasolką, rozmiar parasolki taki dziecinny, ale jak na kanię to Godzilla. Podobno była już przejrzała i podobno gdzieś została położona w lasku blaszkami w dół na rozsiew. Hmmm. I rydze podobno mieli. Hmmm.
Miodzio ogólne prawda? Pięknie, smacznie, słonecznie i niech będzie że twórczo.
Ogrodowy mini gargulec tym razem jakby się nie zgadzał.
Powrót też się udał, bus przyjechał, przywiózł. I co?
Na drzwiach klatki klepsydra, moja sąsiadka, ta z naprzeciwka/ta unikana nie żyje. Tak, było pogotowie w środę. Odjechało bez niej. A tu się okazuje że był to dzień jej śmierci, być może późniejszej.
Z lekka byłam wstrząśnięta, okna (czy się świeci, czy coś się zmienia) sprawdzane i wyglądało ok. Dziwnie jakoś. Sasiadka. Długoletnia. Po śmierci Małgosi, sąsiadki z parteru, długo przeżywałam nie mogąc darować Opatrzności że Małgosię wyhaczyła. Do tej pory nie mogę darować, szczerze pisząc. Krzywda. A tym razem, tak - zaskoczka, ale jakby samym faktem, bez żalu. Niemiło, dziwnie.
A już dziwniej zrobiło się gdy po kilku wykonanych czynnościach (biegiem łazienka, i futra, futra!) weszłam do kuchni a tam na podłodze brązoworuda kałuża. Duża, jak na domową. Skąd na litość? Coś puściło, GDZIE?!!! Wygląda na kawę, ale TYLE!!!!! SKĄD?!!!! Nie śmierdziało niczym, choć kolorek dawał do myślenia. Pościerałam, klnac w duchu że znów trzeba myć podłogę, kotunie rozniosły wszędzie. Obejrzałam rury pod zlewem. Ok., więc skąd?! No dobra, sucho. Nastawiłam wodę na picie i w dramatyczny sposób się wydało SKĄD.
Czajnik z wrzątkiem podniesiony do zalania kawy (tak, wiem. Rujnuję się, ale cholera, dopóki w chałupie zapachowa "belgijskie praliny" to będę się rujnować ), no więc ten czajnik zrobił siurprajz. Zgubił z mokrym łoskotem dno, wypuszczając z siebie wrzącą wodę trochę na kuchnię, trochę na zlew, dużo na przerwę pomiędzy kuchenką a zlewową szafką, odrobinę na mnie. Dobrze jeszcze że nie zdjęłam butów, wrzątek trafił na nie. I wydało się skąd ta kawowa woda, po prostu czajnik tajniacko rozszczelnił się gdy mnie nie było, do pustego nalewałam a czajnikowa woda spłynęła szparą przy palniku, płucząc po drodze jakieś kuchenkowe wewnętrzne syfy. Znów wycieranie podłogi. Dziwne, że ten ostatni raz czajnik jednak wodę zagotował.
Dobrze że nie będzie hydraulika. Ufff
Czeka mnie zakup nowego czajnika, szkoda go. Ratowałam go już, teraz nie da rady -błeee i bee
I refleksja że coś jest nie tak. Śmierć sąsiadki jednak mniej wstrząsająca od czajnikowej niespodzianki. No nie tak być powinno. A już zgroza zupełna, że czajnika mi bardziej szkoda.
Pisała R.R.