Czytają

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stopami. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stopami. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 września 2022

Notatka 451 las i inne

W piątek był las. Jako cel sam w sobie. Na grzyby nie można było liczyć, pełnia i po burzy. Wiadomo, przy pełni grzyby nie rosną, a po piorunach piorunem robaczywieją.  No i grzybków nie było prawie wcale. Prawie, bo dwa "prawe"  udało mi się z lasu wynieść i dwa o miękkich ogonach zostawiłam. Te teoretycznie miały szansę być zdrowe, ale nie były. Szkoda, urodne i okazałe były bardzo. 


Za to posmakowałyśmy tarniny i w większej ilości czeremchy. Pycha dla mnie. Ta słodycz przełamana goryczką, no lubię. Asia nie odpuściła żadnemu drzewku-krzakowi, zbierając uparcie czeremchowe owocki, ja tylko kosztowałam. I wiesz co Czytaczu? Owocki z różnych krzewów smakowały różnie, a nikt przecież nie sadził odmian, były kwasieluchy, ale i tak nabite cukrem, że nie do wiary. A rośliny rosnące obok siebie.    





To nie był las cudo, przymiejski, zaśmiecony, przerzedzony wycinkami bardzo, po prostu krótka wyprawa, krótsza niż planowałyśmy bo mój palec zaprotestował. Wróciłyśmy najkrótszym traktem, cholerny paluszek nie uspokoił się przez sobotę, chyba jednak pęknięty. Dziś już ok, ale długie łażenie na razie sobie odpuszczam. 

Ten las niby taki byle jaki, ale po pierwsze bogactwo jagodowych i borówkowych krzewinek, jeżyn, czeremchy i głogu. Widziałyśmy także maliniak, bez malin oczywiście, ale był. Leszczyny już oskubane z orzechów.  A las teoretycznie iglasty. 

Po drugie las przymiejski, ale ślady saren i dzików były, obok psich. No, chyba że jakiś mieszczuch zabrał na leśny spacerek świnkę wietnamską słusznych rozmiarów. W szelkach, kubraczku i kapelusiku. Z piórkiem. 

W piątek wyprawa dała mi tak bardzo do wiwatu, że tylko puste półeczki w futerkowej spiżarce przymusiły mnie do wyjścia w sobotę. Mocno kulawego. Kauf był, jutro też planuję, bo (jak dawałam znać Kocurro i Tabi), udało się mi tam wypatrzeć okazję. A futerka żrą na potęgę, Rysia jest nienasycona i bezdenna, a koledzy naśladują. I tyją, przez nich też co prawda łatwo żarcie przelatuje, kuweta co trochę wymaga czyszczenia i uzupełnienia i już trzeba zamówić piasek. Od lipca prawie poszło siedemdziesiąt pięć litrów bentonitowego. 

I dziwne, to przy Rysi, małym szkrabie tak u mnie ten przerób wzrósł, przy Gacusiu, rosłym kocurku był wyraźnie mniejszy. Ten przerób mocno odczuwam bo dodatkowo ceny poszybowały. 

A mam trzy futra, a Kocurro tuzin. Nie chcę sobie nawet wyobrażać przerobu karm i piasku przy tuzinie pluszaków. I u niej dochodzi jeszcze wet. Ech. 

pomagam.pl/3miesiace

A futra proszą. I jak tu nie napełnić miseczek? 



No nie da się. Więc znów wklejam bezczelnie link, bezczelnie, bo tym razem nie wpłacę, nie mogę. Ale może może ktoś z Czytaczy?

I z innej mańki. Ostatnio ruchliwość musiałam sobie odpuścić, taki mały paluszek a ogranicza. Nie mam weny na robótki ręczne, choć pomysły pod czaszką są. Srajtfon jest zatrudniony od czasu gdy Rysia przeprowadziła na nim kurację wstrząsową. Do mahjonga, sudoku ekstremalnego, sapera giganta i pasjansa pająka oraz podobnych rozrywek.  Nadal ustrojstwo potrafi wycinać numery, ale o dziwo, saper działa przy "zgubionej" karcie SIM. Tylko zapisać gry nie da rady i wtedy się dowiaduję że "nie ma" karty. Takie dziwa. Czasożerne są te gierki i bezproduktywne i lada moment rzucę je. Tak myślę, bo to coś nałogowe do robi. Pozwala jednak na rozmyślania poboczne i  na martwienie się. Ono wcale nie poboczne. 

Więc lada moment rzucę się do działania, nosić mnie zaczyna, a palec będzie musiał się z tym pogodzić. Bo rzeczywistość znów zaczyna mi skrzeczeć o porządki choćby. 

Pisała R.R.

 

Ps1. Ta pełnia sprzed tygodnia nie była pełnią. Czyli brak wtedy grzybów nie można zwalać na nią. Na pioruny już tak. 

Ps2. Dziś przed godziną dotarła przesyłka piasku z Krakvetu. Sześć pudeł zawierających po 25 litrów, ciężar straszny. Barykada w przedpokoju. Kurier wniósł, bohater. 

piątek, 10 czerwca 2022

Notatka 438 ach, może egzorcyzmy.....

Zastanawiam się czy to moja osobliwość osobnicza, czy może innym też tak fiksuje codzienność. Rozważam konieczność odczynienia uroków, wszczepienia sobie  genów rozsądku, naukę wróżb by rezygnować z działań co umęczą a ich efekty takie se. Na okoliczności zewnętrzne to tylko wróżby, inaczej nie da się uniknąć męcącego. Egzorcyzmy jak widać też brane pod uwagę. Udało się, nabyłam to co trza w Dekathlonie, gdzie byłam i skąd wróciłam. Ale czemu ach czemu musiało być aż tak pod górkę? Przecie to prościzna, dotrzeć do sklepu gdzie jest to co potrzebne, zapłacić i wyjść z nabytkiem, oraz wrócić do domu. A tymczasem, no ech!!!! I widoczki takie, zupełnie nie planowane. Nie wiem czemu srajtfon pokazuje burzową nieprawdę. Aż tak nie było. 




Tu już prawdziwiej.



Rosną sobie w tym trawsku po pachy, z daleka widoczne.

Druga odsłona zalewu. 







Pokrzywy. Duże. Cały teren pofalowany na zwariowano, nie mam pojęcia dlaczego aż tak. Tu już po zakupach.

I łup pierwszy dodatkowy.

Łup drugi dodatkowy. Trzmielina Harlequin. Za pięć sześćdziesiąt z trzydziestoprocentową promocją. Zachwycałam się nią, no i dopadłam malucha niespodziewanie w Ąszą sąsiadującym z Dekathlonem. 


I łupy po które pojechałam. 

Prezent z okazji imienin. Dla Bobusia.

Prezent z okazji urodzin. Dla Bobusia. 

Dwa kartusze gazowe do ukochanego grilla. 


Bo on świętuje z jednodniową przerwą, tak wyszło. Tylko podobno w Dekathlonie takie, co sprawdzę. Nie ma już właściwie powodu,  ale..... Nic nowego, niby norma u mnie takie porąbane sploty,  ale natężenie doznań duże. Może mi na gorąco tak się wydawać, zobaczymy jak rozprostuję zagniecenia na psychice. Bo jeszcze jest wkurw obok zmęczenia, a ulga że cała wróciłam i że wróciłam obezwładnia.    Na razie kąpiel wyparzająca bo kleszcze!!!!! A zielsko momentami miałam nad głową, w te pokrzywy weszłam, a one po pas. Cykanki z miejsc łagodnych, było i bagno i wspinanie się po mokrych glinianych stromych zboczach z groźbą zjechania do zalewu.  Zaliczyłam brodzenie w wodzie po kostki, spotkanie z pływającym w niej zaskrońcem, wywrotkę na wykrotach. To w drodze do, a potem było fajniej.  Od mokrych butów mam bąble na nogach jak na folii bąbelkowej. Moc. 

Jak pisałam, w Cz-wie nie ma Dekathlonu. Wyprowadził się, jedyny w okolicy to ten w Poczesnej, przy Ąszą i LM.  Sprawdziłam sobie rozkład dojazdów na stronce sklepu, wypisane jak byk linia 65, 68 i CZTERY niepłatne linie sklepowe. Wsiadłam w 65 i tu pierwszy zonk, ten autobus nie dojeżdża i nigdy nie dojeżdżał do Ąszą. A podali, świnie. Pasażerka poradziła by pojechać do końca, a potem drogą z betonowych płyt dojść do czerwonej drogi a ta już do celu. Krótki spacer, niecałe pół godziny. I byłoby może nieźle, gdybym za "czerwoną drogę" nie uznała wcześniejszej. Już wiem, że tu "czerwona droga" to droga wykładana cegłą, ta na którą wlazłam też była czerwona, ale nie utwardzana. Pewnie bym zawróciła, gdyby nie to, że w kałużach pływały zaskrońce. Niby się nie boję, ale co innego niby się nie bać, a co innego mieć przyjemność nadepnięcia pływającego. Na szczęście mam futra i refleks przy nich wyrobiony, ocaleliśmy oboje, ale wracać przez zagadzone kałuże? Raczej nie. Droga prowadziła w kierunku dżwięków autostrady, po brzegu wody. Zalew, dość duży, porozgałęziany na zatoki. Możliwe że to zalane wyrobisko gliny, Droga  dla wędkarzy, prowadziła od miejsca dla łowiącego, do następnego, kilkanaście stanowisk. Teren pofałdowany na zwariowano, może to też ślad po jakimś wydobyciu, a może tak porobiły lodowce, nie zgadnę.  Ścieżka zaczęła niknąć w wodzie, samochody słyszałam, więc śladem saren (powinny być kozice), wdrapywanie się po mokrej glinie, tu tylko jedna obsuwa wlazłam na pierwszą górę. Znow zonk. Odnoga zalewu za górką, ale samochody słychać wyraźniej. Okrążam wodę. Wspinam się i zjeżdżam. Uskoki terenu spore, wszystko mokre, choć nie pada.  Mokra łąka z licznymi wykrotami, było przyglebienie, potem zarośnięty jeżynami lasek, potem chaszcze z młodymi modrzewiami, tam znaleziony grzybek., potem siatka, a przy siatce śmietnik w chaszczach, potem tylko chaszcze, czysty kawałek przy kolejnym domu, pokrzywy i cud. Wyszłam na bramę posesji, tylną, ażurową, a tam ludzie. Poprosiłam o przepuszczenie do ulicy. Wyjaśniłam co i jak i po raz pierwszy w tym dniu coś było bez problemu. Miły przerywnik. Do Dekathlonu dotarłam mocno sponiewierana, spodnie mokre do połowy ud, spocona i rozczochrana, mlaskając mokrymi butami. Na szczęście nie było widać na spodniach śladów po wspinaczce i poślizgach na glinie, ani po przyglebieniu. Dotarłam. Ok. Butle kupione w minutę, to teraz zakupy w Ąszą i na autobus. Można odetchnąć. 

Taaaaaaa.  Nie przyjechał ten co miał być na Raków, ale o ten drugiej może będzie . Jakiś stoi, przyjechał, wypuścił przy Aszą stadko ludzi. Dziesięć po drugiej. Nie ma. Dzwonię do sklepu. Dziamdziak stwierdza że on nic nie wie, trzeba dzwonić do przewoźnika, ale kto to  - też nie wie. Więc dreptanie do tego autobusu, pracowniczy, jedzie za dziesięć minut, i nie, za skarby świata mnie nie zabierze. A autobusy auchanowskie nie jeżdżą od blisko dwóch lat. Super, no. A w necie są. A jestem dwanaście kilometrów za miastem. Z powrotem miejski autobus kołuje, pojęcia nie mam jak to robi, ale na trasę wyjeżdża cztery- pięć kilometrów za Ąszą. Trzeba dojść.  Rewelacja. W butach co zaczynają dokopywać, z zakupami, w tym trzy dwulitrowe toniki, dwie litrowe butelki z chemią, saszetki dla futer. Ciężko, słabo. Niemrawo podjęta próba złapania stopa, nieudana. Nie mogę się dziwić, pandemia jeszcze w ludziach siedzi, a ja nie zdołałam ukryć złachania drogą do Dekathlonu. I trzęsie mnie, myślałam że dam radę, a tu dreszcze. Trudno. Idę. I poszłam po wąskim poboczu, po mokrej trawie w mokrych butach. One przeżyły, moje nogi mają się gorzej. Kilka kilometrów marszu  z ciężarami odwalone, na pewno nie tak dużo jak mi się wydaje.  A obok śmigają tiry, ciężarówki, autobusy wycieczkowe i osobówki. Obok. W połowie drogi zaczyna się ścieżka dla pieszych, tu łatwiej, ale po ptokach, bąble są. Godzina czekania na autobus i o piątej w domu. Udało się.  Nigdy więcej. Nigdy.  

I po co komu surviwale?

Pisała R.R.



czwartek, 19 maja 2022

Notatka 431 wtorek wyprawowy

Poczytałam sobie troszeczkę o dobrutkach wnoszonych w ciało i psyche przez rośliny rosnące bez człowieczej pielęgnacji. No no, potęga..... Zachciało mi się, nie żeby jakoś drastycznie, trochę mi się zachciało. Miodek mniszkowy np.  Zebrałam kwiaty, a co.

Pierwsze podejście do mniszkowego miodku przegrane, i to podwójnie przegrane. Po pierwsze, taki złoty kwiatkowy zbiór trzeba obrabiać natychmiast, a ja nie mialam siły działać w sobotę po bobusiowaniu, z kręciołą na karku. Wyłożyłam kwiatki na papier, by robaczki wyszły i tyle było mojego sobotniego przerobu. Wykłada tak się na pół godziny-godzinę, i trzeba działać dalej. A u mnie leżały, po upływie doby okazało się że pierwsza klęska już jest, ślady po złocie zostały, a podwiędłe koszyczki zawierają w większości nasienniki. Udałam że tego nie widzę, niefajnie jednak wychodziło, a w końcu przypaliłam i wywaliłam całość. Porażka. Ech. Trudno.  Następna próba za rok.

Ale......

Zachciało mi się też antocyjanowej bzowej herbatki. A u Bobusiów jedyny mikry bez-lilak jest biały, antocyjanów w bieli mało lub wcale. I już przekwita. W dodatku walczy biedaczyna jak może z Bobusiowem, ziemia tam lilaków nie lubi. Gdzie rosną bzy? Takie dostępne, bujne, o ciemnych kwiatach najlepiej? Znam miejsc w Cz-wie kilka, ale jest problem, bo przemysł blisko, trujący. Bzy są na Osonie (koksownia), przy Cmentarzu Żydowskim na wałach wokół i przy kanale Köhna. Tylko że wały z ziemi przycmentarnej (zawierają odłamki kości, cmentarne mury nie mieściły wszystkich grobów) i z odpadów pohutniczych i to takich szlakowych, samo zło..  I jeszcze bzy i głogi rosły kiedyś przy wałach Warty, ale tam była ostra ścinka nadbrzeżnych zarośli. Dziecko doniosło, że bzy to chyba na Złotej Górze są. No to wtorek wyprawowy..

Cel Złota Góra.
















Bo Cz-wa, oprócz Jasnej ma jeszcze Złotą. Górę.

Złota Góra, wzniesienie na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej, punkt widokowy w obrębie miasta Częstochowy w dzielnicy → Zawodzie-Dąbie, w odległości 2 km od centrum miasta. Nazwa Złota Góra, która pojawia się w 1474 w dokumencie króla Kazimierza Jagiellończyka, należy do nazw topograficznych, odzwierciedlających element krajobrazu; określenie „złota”, jest związane zapewne ze złożami wapienia (podobnie jak Jasna Góra). W zachodniej stronie wzgórza eksploatowano od dawna wapień jurajski używany do celów budowlanych. Eksploatację na skalę przemysłową zapoczątkowano u schyłku lat 50. XIX w; na przełomie XIX i XX w. działało tu kilka zakładów wapienniczych: m.in. „Saturn” (→ Joachima Dawidowicza, potem inż. → Wiktora Abrama Dawidowicza, w czasie wojny przedsiębiorstwo → Ludwika Buhlego, po 1945 Zakłady Cementowo-Wapiennicze Rudniki przy ul. Srebrnej 32/36), „Emilia” (braci Henryka i Filipa Rozenbergów), zakłady → Izraela B. Mejtlisa (przy ul. Złotej 136) „Adam”, „Calcium” oraz piece wapienne systemu Rüdersdorfa. Po 1945 (do lat. 80) eksploatację kamienia wapiennego prowadziły Częstochowskie Zakłady Przemysłu Materiałów Budowlanych. Podczas okupacji niemieckiej na Złotej Górze znajdował się niemiecki obóz jeniecki → Stalag 367 Czenstochau (Warthelager), od 1941 przetrzymywano tu wziętych do niewoli żołnierzy radzieckich. Upamiętnia to tablica przy ul. Mirowskiej. Przez Złotą Górę przechodzi turystyczny Szlak Orlich Gniazd. W 2010 na szczyt wzniesienia doprowadzono drogę, w 2011 otrzymała nazwę ul. Złotogórskiej. W 2011 w części Złotej Góry został utworzony Park Miniatur Sakralnych.


Bogdan Snoch, Mała encyklopedia Częstochowy, Częstochowa 2002, s. 200; – Częstochowa. Dzieje miasta i klasztoru jasnogórskiego. Okres staropolski, t. 1, Częstochowa 2002, s. 171, 173; Dorota Czech, Kalendarium przemysłu i rzemiosła Częstochowy i okolic, „Almanach Częstochowy” 2010, s. 108, 110–11, 144–5; Jan Pietrzykowski, Stalag 367. Obóz jeńców radzieckich w Częstochowie, Katowice 1976.

 Spisał Andrzej Kuśnierczyk

Takie to dziwne to moje niepiękne miasto. Rozpostarte długonogim pająkiem ulic na górkach i dolinkach, a pomiędzy ulicami, już od pierwszych "kolan" pajęczych odnóży prawie dzicz. Prawie, bo widać że kiedyś teren był zamieszkały, przynajmiej jedna strona góry. Drzewa  owocowe, któreś już pokolenie wyrosłe ze spadłych owoców,  resztki domów z pułapkami studni i piwnic, one czają się pod niby zwykłym gruntem, czasem bez śladów murów. Ale po ścieżkach i ścieżynkach można chodzić bezpiecznie, chyba, że się waży kilkaset kilo, no ale takiej wagi to się nabiera gdy się nie chodzi. Nie ma biedy z dołami otwartymi i widocznymi, to te zarosłe mogą czyhać.  Złota góra oprócz wymienionych w cytowanych mądrościach atrakcji ma i inne - moc wiciokrzewów w formie krzaczastej. Ten poniżej pachniał upojnie. I coś przemilczane podejrzewam celowo,  potworną figurę JP II, widoczną jej  końcówkę da się wypatrzeć na cykankach.




Bzy owszem były, przekwitające już, o drobnych liliowych kwiatach. Bladych. To nie był łup godny wysiłku, zwłaszcza że zabraną w celu zbieractwa miskę zaanektowało coś innego. Proszsz.. 



Żółciak. Młody, ale tak duży że przydałby się dłuuuugi nóż, taki do przekrawania blatów ciasta na tort.  Grzybsko było tak duże, że rozparcelowałam  go, sama jadlabym go chyba z miesiąc.. Bobusie, Asia, ja, i trzeba się było zbierać ze Złotej Góry, rodzinne Dziecko zawiozło grzybola do domu...  Jedna trzecia mojej porcji została zużyta na duszonkę z cebulką, i co za rozczarowanie. Młode osobniki są grzybowymi dyniami, nie mają własnego wyraźnego smaku, a przesiąkają przyprawami trudno. Zero zachwytu.  Dwie trzecie zamrożone, podobno można. Ciekawe, co powiedzą na temat smaku Bobusie i Asia, może przyrządzili lepiej.

Nie wiem jak wygląda po ostatnich "ulepszeniach" pisanie bloga na kompie, ale na strajtfonie czynność jest wujowa. Ciekawe, przywyknę czy pierdyknę pisanie... Zobaczymy. 

Jeszcze cykanki z wyprawy. Tu już druga dziura-kamieniołom. Nie podejmuję się zgadywać która to Jowisz.


Pisała z mozołem R.R. , zniesmaczona coraz bardziej  Bloggerem.


poniedziałek, 9 maja 2022

Notatka 428 niedziela kwietna

Wczoraj wstałam (co za skandal) po trzynastej. Bo do późna kombinowałam z postem odwlekając moment odkręcania wodnego zaworu (ufffff, zabieg udany), a potem futerka, wyspane w dzień i stęsknione nie pozwoliły zasnąć.  

Niedziela tak późno zaczęta też była atrakcyjna. Wieczorem zrobiła się fajna inaczej, odbiło się wrednie zastąpienie kąpieli wyparzającej krótkim prysznicem.  Ale po kolei.

Giełda-wystawa ogrodnicza była Z przykrością stwierdzam że nadal nie jest to to co było przed pandemią. Nie widać tego rozmachu co kiedyś, nie zawsze był, ale przez dekadę był full wypas. 






















A w pierwszej sali szkoły wystawa bonsai. Nie kocham, owszem urodne, ale to naprawdę nie mój klimat. Skarlanie kojarzy mi się wyłącznie z okaleczaniem.
















Gdzieś tak wyżej widać na niewielkiej szkolnej scence przygotowania do pokazu kształtowania drzew. Uciekłam.




Amatorskie te straganiki. Jeśli ktoś chce konkretną odmianę rośliny musi uważnie, bardzo uważnie podchodzić do zakupu na takich imprezach. Nie polecam zakupu liliowych cebul, nigdy nie kwitły tak jak miały kwitnąć.  Ale można spotkać i wyjątkowe rarytasy, drogie, lecz wcale nie droższe od ofert netowych. Obuwiki oraz gruntowe inne storczyki były na przykład.

I ja coś kupiłam, owszem, "ostrużkę" też, obuwików nie.. Zakładałam że odkupię to co odeszło. Wilczomlecz Ascot, długosza osmunda regalis np., dodatkowo jakieś fajne paprocie i większe zielone hakonechloe. Baaardzo, ale to bardzo rozglądałam się za intensywnie niebieskim różanecznikiem i kaliną koreańską, ale nie było.
 A w rezultacie przebieżki po stoiskach tak wyszło. 
"Ostrużka" liliowa i pełna, fioletowa dziewanna, pełnik chiński 'Golden Queen', średniej wysokości krwiściąg o wydłużonych pałeczkach kwiatów. No i zupełnie nie planowana kalina Burkwooda, to pod wpływem Tabi. Pięć sztuk.


Baaardzo lubię pełniki, te chińskie też. Przyjemne w chińskich to, że jednak dają radę na suchszych miejscach. Lubię ich luźne chmurowate kwitnienie, kojarzące mi się z pomarańczowymi motylkami.  Rośnie w Bobusiowie już jeden, ale złośliwie kępa jest niewielka, a podziały się nie powiodły. 
  


W oczekiwaniu na hydraulika pisała R.R.