Czytają

sobota, 28 października 2023

Notatka 531 przed Halloween







Jaka łaskawa była ta sobota, co wcale nie jest o tej porze roku oczywiste. Piszę "była", choć jeszcze trwa, jest też gdy zaczynam pisać nadal coś w rodzaju dziennego powiedzmy że światła. Cykanki jasno pokazują, że pora roku się zrobiła taka już przedzimowa, dzień krótki, pogoda niekoniecznie miła.. Ale to tylko te robione z lasku na pasku z widokiem na ograniczające go zaorane pola robią takie przedzimowe wrażenie. Sam lasek jeszcze nie taki surowy. Chociaż część gałęzi zupełnie bez liści.













A poza nim tak.







Nie wyszły cykanki we wnętrzu domu, a szkoda - były dekoracje halloweenowe i uczta w stylu z obfitym udziałem świec.  Dlatego że Bobusiowe kobiety kochają.  Kolorowo. Pomarańcz, czerń i biel, fiolet, ciepłe światło świec, lampek.  Pomarańczowe dynie, lampki dynie i fioletowe nietoperze, świece. Czarne koty na ścianach i pająki. Białe dyńki, świece, lampiony. Pięknie. To jest dziwne, Dziecko ma arachnofobię, ale  dekorację pajęczą lubi, tak jak lubi motyw pajęczyny i nie cierpi prawdziwej..... Z akcentów jadalnych były ciastka w odpowiednich kształtach i jajka w majonezie z pająkami z oliwek. Całą mordą halloween. Co do nowin to nie ma żadnych, i to też nie takie złe.  Było przefajnie, ale nic wg. mnie nie może się równać z ogniskiem w Bobusiowie i z posiadami przy ogrodowym stole. Imprezka tym razem we wnętrzu domu bo podobno miało padać,  rzeczywiście, o piętnastej skąpo pokropiło, czyli można uznać że prognoza była prawdziwa, po za tym słoneczko pięknie świeciło, ale nie bylo ciepło, wiatr tak ładnie zmieniający niebną scenografię wiał zimnem. No i cholerna hodowla szpiców pierwotnych, niby te potępieńcze szczeki, wycia i piski pasują, ale podczas moich dwóch godzin spędzonych w ogrodzie ani na sekundę nie było ciszy. Czyli jednak dom lepszy.

Z ogrodowania to posadziłam te kupione w przypływie szaleństwa tulipany, odważnie przesadziłam na nowe miejsce małego miskanta, przyciełam odrosty klonu, zrobiłam poważne kęsim porzuconemu wiosną pigwowcowi. Chciałam pigwowca przesadzić już, chociaż część, aleee. Tyłek.

No dobra, przyznam się. Dawno jasne żem roztargniona na maksa ślima.  Mój wnerw wyrażany ostatnio na własne roztargnienie spowodowały nie  tylko klucze. W fatalne wtorkowe ciemne popołudnie vel wieczór, gdy wróciłam do domu po odzyskaniu kluczy, usiadłam na stołku którego nie było. Bo przed wyjściem robił za drabinkę w pokoju. Telefon w sprawie zguby spowodował, że wypadłam po nią jak strzała i stołka nie odstawiłam. A potem usiadłam z rozmachem na odstawiony, czyli na posadzce. Bolesna sprawa, bolesna zdaje się że na dłużej. Kara za egzystencję na autopilocie..... No ale stołek zawsze stał tam gdzie siadłam, zawsze. Od razu stało się jasne jeszcze bardziej dlaczego Łojciec był tak unikający ruchu. Wysiłku. Zdaje się że udało mi się uboleśnić jedyny kawałek kręgosłupa co nigdy mnie nie bolał. 

Dziecko nas odwiozło, wystrojone na bal przebierańców za filmową Czarownicę. Czyli czerń studniówkowej kiecki, rozpuszczone włosy, perfekcyjny mocny makijaż, rogi i skrzydła. Niby wszystko co miała filmowa Diabolina, rezultat jednak inny. Dziecko wyglądała pięknie na swój własny sposób. 

Jutro, o ile pogoda będzie jako taka, będzie las.

Pisała R.R.



wtorek, 24 października 2023

Notatka 530 - ślusarska

Siedzę na schodach, a fachowiec włamuje się fachowo. Nie ma to jak być roztargnioną ślimą, same atrakcje i utrata kasy zapewnione.  Wystarczyło wyjść na moment z domu, wyrzucanie śmieci, drobne zakupy i biblioteka i już kluczy nie ma. Przegrzebane śmieci, obleciane z zostawianiem numeru telefonu wszystkie odwiedzane miejsca, krok po kroku powtórnie przemierzona trasa i kluczy nie ma.  Fajnie?



No i pięć minut po odjeździe anielskiego ślusarza telefon ze sklepu. Są klucze. Przy pakowaniu zakupów odruchowo położyłam je na nich. Nawet tego nie pamiętałam, czynność machinalna. Potrącili mnie już na zewnątrz Biedry młodzi, pchający się grupowo do sklepu.  Nie usłyszałam i nie poczułam że klucze wypadły. Ktoś znalazł i podał do kasy. No ech. 

Fajnie że się znalazły, byłby spory zgryz bo to cały pęk, od wszystkiego. Ale głupio. Jeszcze głupiej by było gdybym wcisnęła je do rzadko używanej kieszeni na tyłku i znalazły by się po aniele-ślusarzu. Ale czemu ach czemu tak?

Pisała bardzo sobą zniesmaczona R.R. 


Hubert Dobaczewski "Spięty" ma dla mnie zgryźliwe życzenia. Kalikimaka.


PS2.

Takich sirot jest więcej. Żebym wiedziała jak się wymiksować z bycia sirotą i ślimą to bym się wymiksowała. Chociaż bywają sympatyczne.


 

niedziela, 15 października 2023

Notatka 529 z soboty na niedzielę

W sobotę było bobusiowanie, takie przegadane i tylko w jednej trzeciej ogrodowe.  W sprawach zieloności wypełnione zbieraniem orzechów, wyrywaniem pokrzyw i siewek młodych orzechów, klonów, śliwek, czarnego bzu i nawłoci. Są też liczne siewki cisa, ale te bardzo chciane, pipciumy jedne. Było poza tym robienie miejsca na roszady funkii i nie tylko funkii, a robienie miejsca polegało na usuwaniu kożucha z barwinka, bluszczu, tojeści i gajowca.  Góra urosła, choć cały wysiedlony barwinek poszedł pod tuje.  Przegapiłam cykankowo słoneczny czas, a potem, gdy zrobiło się szaro z narastającą  tendencją do rozpadania się, odechciało mi się cykania. Wszystkie jesienne barwności bez słońca straciły dla mnie cześć powabu,  samo cykanie ostatnio nie takie powabne w efektach. Co do deszczu, to zdecydował się spaść tak na porządnie akurat gdy szłyśmy do przystanku. Przemoczył nas do majtek, co nie jest żadnym nieszczęściem bo jeszcze było w miarę ciepło.  Spoko. Ale powiem Ci Czytaczu że jesień już jest pełną mordą, w Bobusiowie dzikie wino nabrało ognistych barw, coś tam się wyzłociło, coś wysrebrniało, coś porudziało.  Z róż kwitnie mi na całego Ślicznotka z Koblencji, Inka zaraz znów będzie i Escimo Circus Flower w ramach podziękowania za wyproszenie natrętnych zawilców pajęczych też próbuje.  Miskant Little Zebra spotworniał rozmiarami, dostał mnóstwo różowawych wiech i zrobił się wcale nie "little", jest tylko jakieś pięć centymetrów niższy od rosnącego półtora metra od niego trochę z tyłu miskanta Zebrinusa. Razem te dwie kępy zrobiły się tak szerokie, że optycznie tworzą jedną wielką kępę, tłumiąc roślinki pomiędzy, przed, za i obok. Trzeba mi będzie je w przyszłym roku poprzesuwać...... Mnóstwo roszad, ech. 

W sprawach przegadania, to było o wszystkim i o niczym ważnym. Duperele bawiące, denerwujące, zajmujace. Trochę wymiany nowin o widzianych wspólnych znajomych, trochę pierdół domowych. Każdy coś nadał. Z ważnych rzeczy, Dziecko jest w komisji wyborczej, poleciała wcześnie w sobotę do lokalu wyborczego, bo rzecz nie polega tylko na pracy w niedzielę, tak dobrze to nie ma, trzeba wszystko przygotować. 

Dziecko wierzy w wybory. Bardzo.

Na swoim FB zamieściła hasełko. Takie.

"Jeden głos nic nie zmieni"

powiedziało 7 milionów kobiet.


Oczywiście że pójdę.  Jak zawsze, niech to jasna dupa.




Pisała R.R.

środa, 11 października 2023

Notatka 528 las był i tego, no, drobne komplikacje

Środa była leśna. Obieram jeszcze grzyby, nie żeby ich było tak dużo, skąd. Maślaki, rozumiesz Czytaczu, to one robią z czyszczenia łupów czynność maślatą i marudną. Nie od razu się też do tego zabrałam, i rzecz jeszcze potrwa. Sporo odpada.  Piszę w przerwie w obieraniu, z ulgą że mogę, bo mogło być różnie, bo las jak las - oczywiście że fajny, dojazd do był dziwny i zabawny, powrót natomiast, o rany, dobrze że siedzę w kuchni i obieram grzybki i że mogę pisać też dobrze.  Byłyśmy w lesie z Asią, było baaardzo pieknie mimo że las przeciętny.  Nie wiem czy będzie więcej obrazków, bo przegląd srajtfona nie pomógł mu na jakość cykanek, żenada. Jedyna cykanka która nie wymaga mojej żonglerki ostrością, kontrastem i jasnością z nie wiadomo jakim rezultatem, to ta u góry, tak naprawdę było. Reszta jest miksem autorskim srajtfona, zero realu, ciemne mgliste noce i ponure listopady na przykład, lub jednolite bezkonturowe abstrakcje, taaa. I widoczki tak źle potraktował i leśne detale, chociaż z detalami to jest tak, że trzy cykanki do  pokazania, reszty nie będę ratować, nie dam rady, do wywalenia. Oczywiście że coś spróbuję z tym zrobić, ale może po dokończeniu obierania.  Z widoczkami.



Na razie napiszę, że na spotkanie na skraju lasu dojechałam sprawnie i szybko, choć w zabawnie hałaśliwym i kontrastowym towarzystwie, bo dzieci jechały na wycieczkę i było chóralne dziewczęce śpiewanie o bursztynku znalezionym na plaży, słoneczku co ma się rozchmurzyć, piesku, itd itp. Czysto i naprawdę ładnie. Z drugiej strony było zagadywanie mnie przez gościa co mocno stary i ponury, oraz narzekający. Dialog, przykładowy fragment.

- Bachury na wycieczki jeżdżą zamiast się uczyć, ja nie jeździłem.

- Ja tam jeżdzilam, ale rzadko. 

- Bo pani młoda.

Tu się poczułam mile połechtana. 

- Chyba mało po siedemdziesiątce, co?

Przez dziewczęta wczesnopodstawówkowe śpiewające o słoneczku nawet okiem nie mrugnęłam. Brawo ja.  Ale też chyba przez te śpiewy kierowca ominął przystanek i musiałam wydać z siebie potężny ryk by się zatrzymał.  Udało się. 

Co do powrotu, to było trudniej, o wiele. Muszę pomyśleć jak to napisać, żeby nie wyszło że narzekam. Bo nie narzekam, cała co prawda jestem w zmęczeniu, i gdyby nie konieczność dokończenia obierania to bym się łupnęła spać, ale i w uldze. Jestem cała i w domu i ze srajtfonem. Noga już nie boli. Jest dobrze. No dobra, po reportersku, ku pamięci. 

Z lasu wyszłyśmy po czternastej, po czterech godzinach uczciwego łażenia po lesie.  Ponieważ nie wiem co wyjdzie z cykanek, to napiszę, było pięknie, słonecznie, leśnie, pachnąco. Wędrowałyśmy sobie wśród przekwitłych wrzosów i bladych traw, pod nogami często błyszczały żuki, te niebieskie, pokrewne skarabeuszom, trafiła się jedna nieśpiąca jaszczurka.  Gaduliłyśmy oczywiście. Było fajnie, ale trochę przesadziłyśmy, trzeba było zawrócić ciut wcześniej. Asia poszła do domu pieszo, ja postanowiłam że poczekam te piętnaście minut na autobus, tak będę szybciej w domu, tak mi się naiwnie wydawało. Ona ma lepszą formę niż ja, bliżej do domu, psinkę czekającą na wyprowadzenie, na mnie (a raczej na obiadek) czekały futra.  Dałabym radę jeszcze pójść z nią i prawie przy jej bloku wsiąść do tramwaju, ale po odsapnięciu, a tu już po godzinie spaceru psinki. Nie ma dramatu, ale powrót Asi do zwierza zrobił się jakby pilny,  więc poszła. I co? 

Zamiast kilkunastu minut czekałam na autobus ponad godzinę, gdybym poszła z Asią już byłabym w domu lub bardzo blisko domu. Zamknięty przejazd kolejowy, roboty drogowe, godziny szczytu oraz być może jeszcze coś i proszę, dwustronny korek gigant. Zbite sznury pojazdów ruszające po przestojach po dziesięć-dwadzieścia sztuk, przejazd kolejowy co trochę zamykany na trasie do miasta,  na drodze do Olsztyna też jest przeszkoda, roboty drogowe i pojazdy w obie strony przepływają wątło.  Ale po przesiedzianej godzinie autobus przyjechał, ufff, cała w uldze wsiadam.  Tylko że ruszył może trzysta metrów i stanął. Dobrze się stało, że stał, bo załapałam że zostawiłam z tego ulgowego szczęścia srajtfon na ławeczce w przystankowej wiacie. Kierowca mnie wypuścił i biegiem powrót z modłami by srajtfon był.  Cud się zdarzył, srajtfon złapany, jest. No dobra, to powrót do tego stojącego wciąż autobusu, jak nie zdążę to jednak pójdę pieszo w ślad za Asią, odpoczęłam. Już blisko, kiedy no qrwa, źle stąpnęłam, kostka, o jasny gwint, chyba skręcona, a autobus oczywiście rusza. Więc kuśtyk-kuśtyk do przystanku i siedzę na tyłku zastanawiając się kiedy doczekam się następnego autobusu, bo nie ma już mowy o pieszyźnie. Doczekałam się. Nie ma miejsc siedzących, autobus krótki więc stoję. Na jednej nodze. Oczywiście też jazda z przestojami, pół godziny najmarniej trwało zanim przejazd kolejowy nas przepuścił. Na pierwszym przystanku za przejazdem, już na trasie szybkiego ruchu, niespodzianka. Zabieramy pasażerów z autobusu z którego wysiadłam, nakaz dyspozytora, albo opuszczany pojazd ma awarię, albo kierowca sterowany  by pojechał  z powrotem na zakorkowaną trasę. Tłok się robi niemożliwy, jazda trwa i trwa, w ścisku i wolniutko, bo na trasie też coś się dzieje i wszyscy jadą w ślimaczym tempie, pan z pieskiem spokojnie spacerujący po chodniku jest szybszy. 

Do domu dotarłam o siedemnastej pięćdziesiąt. Ale dotarłam, choć w stanie takim nie bardzo. 

Tak było, zapisałam, wracam do obierania.

Cykanki być może jakieś dodam, ale na pewno już nie dziś.

Pisała R.R.


Podratowane cykanki. Rozjaśnione lub wyostrzone,  dokontrastowane, podcieplone, tyle w części dało się odzyskać z autorskich wizji srajtfona. 



















niedziela, 8 października 2023

Notatka 527 galeriowa niedziela

To trzecia garażówka w Galerii Jurajskiej gdzie wystawiałam. Asia i ja, impreza w pojedynkę jest trudna do ogarnięcia, przy stoisku powinny być dwie osoby, nie ma inaczej. Każda przytachała swoje, ja rupiecie których nie chcę, one do niczego mi i do niczego tym których gust mniej więcej znam. Moje osobiste rupiecie wzbogacone paroma moimi obrazkami, bo ramki na zbyciu. Ramki wystawione nie takie jakie mi potrzebne, od lat jeśli zdarza mi się myśleć obrazami i co rzadsze je zmalowywać, to obraz ma formę kwadratu. Lub owalu, a mam stosy prostokątów.  I jeszcze, przyznam się. Rzeczy z śmietnikowych wystawek. W szkatułce są np. sztućce, półmiski i talerzyki z Chodzieży też z tego źródła, kubki również. No nie mogłam zostawić. A tak, ktoś się cieszy zielonym kubkiem, ktoś inny półmiskiem z Wałbrzycha, jeszcze ktoś wcale nie wie że ramka z obrazkiem króliczka ma w sobie ślad, pierwotne świadectwo pierwszej komunii Przemysława Rajczaja z 1958 roku. Wywalono te rzeczy w stanie idealnym (no ramka i szybka Przemysława Rajczaja były ok, a ramka śliczna, prostokątna), a ja perfidnie dałam im nowy dom za grosze. I nie, nie chodzę po śmietnikach po nie, same mi włażą w ręce. W domu używam znaleźnych noży, zamiast wywalonego pękniętego prawie nowego czajnika służy znaleźny rondelek z podwójnej warstwy stali. Szwajcarski. On nie pęknie. Asia mniej więcej podobnie, trochę ciuchów do tego, no i ogólnie wszystko lżejsze.

Dziś było dziwnie, za każdym razem jest dziwnie. Mało ludzi z zewnątrz, nie wiem czy tak jest zawsze, ale ciągle widzę na imprezach te same osoby. Grudzień podobno dla garażówek najlepszy, a teraz.... Część klientów to  niewystawiający i chodzący jako klienci handlarze chcący złupić naiwnych. Litości! To te znaleźne odrzucone sprzedaję za grosze.  Oczywiście że dałam się nabrać na każdej z imprez, dziś też, bo po  namyśle myślę że już na starcie pierwszy klient co zgarnął cholernie różne wszystkie moje wystawione książki musiał nimi handlować, ta rutyna i fachowe urabianie. Nie ma inaczej. Młynek do kawy z pierwszej wystawki mur beton poszedł do cwaniaka, z drugiej jabloneksowa biżuteria, dziś książki. Ostatni zirytował mnie przestrasznie, bezczelny był wręcz wzorcowo. Ale uwaga, tym razem się nie dałam przerobić.  Ponieważ jakaś dobra dusza wystawiła koło śmietnika wózek dziecięcy (a ja pamiętając zdychanie po pierwszej garażówce skwapliwie go przygarnęłam), wystawiłam tym razem oprócz książek wszystkie niechciane mosiądze i parę takich co chciane, ale przecież ileż można. Wózek dał radę. Denerwujący palant koniecznie chciał kupować po cenie złomu, nie przyjmując do wiadomości że nie przyszłam do skupu i to ja dyktuję ceny. Grał łaskawcę, wyszukiwał nieistniejace wady, przepolerowane, brak poleru, inne metalowe, to tu zepsute ogniwo w bransoletce (nieprawda), tu nie ma szkła (metalowa ramka z martwą naturą, szkła tam nie przewidzieli). Co do całości mosiężnych dupereli dał w końcu spokój, ale uparł się wściekle i najbardziej na mosiężnego pingwina, ja jeszcze bardziej że mowy nie ma, z ceny nie zejdę. Pingwin był z litego mosiądzu, lana bryła metalu dosyć toporna, indyjska i ponieważ pingwiny w Indiach raczej nie żyją, potraktowana jak stwór z bajki, ciałko ryte w piórka, ale te piórka układały się w łuski. Gadzi pingwin, he he. Pamiątka, ale akurat mniej lubiana i dla mnie mniej ładna od mosiężnego zająca kupionego razem z gadzim nielotem. Kupione te figurki zostały dekady temu, w sklepie blisko budynku katowickiej telewizji, przy okazji Dyktanda, zdaje się że piątej edycji. Łojciec startował. On pisał, a Mama i ja zwiedzałyśmy okolice i przy tej właśnie okazji zostały kupione pingwin, zając i dzwonek, też mosiężny, a akurat sklepiki z indyjskościami wystartowały i nie wszystko w nich było badziewiem. Pamiątka (choć Łojciec z dyktanda odpadł, zdaje się że bardzo przecenił swój poziom polszczyzny), pamiątka po dawnym życiu.  Ale pingwin mnie wnerwiał, coś w jego estetyce było dla mnie nie tak, nie chodzi o piórołuski bo te raczej dodawały wdzięku, nie pasował do mnie i już. Zajączek zostaje razem z dzwonkiem, pingwin znalazł nowy dom, mam wrażenie że raczej w pokoju syna handlarza niż w sklepie. Syn z trudem go odstawiał, kilka razy wracał i wgapiał się uparcie i w końcu kupił być może za własne kieszonkowe, łapiąc mnie za żakiet w połowie drogi do łazienki. Niech pingwin będzie dla niego dobry, zdaje się że figurka jest obiektem miłości od pierwszego spojrzenia. Tym razem wygrałam, stwór cenę miał i tak uważam że za małą. 

Pierwsza cykanka pokazuje płachtę z mocno już przerzedzonymi rupieciami. No cóż, nie miałam głowy do cykania, co prawda wózek odwalił główną pracę fizyczną, ale to mnie dziś było niezbyt. Pierwsza część imprezy i dnia była pod znakiem karuzela, czyli huśtawki ciśnieniowej. Uparłam się że nie zawalę imprezy, nie zrobię kuku Asi i udało się dotrzeć na miejsce bez wpadek i jakoś biednie i nędznie brać udział w zdarzeniu. Nie było źle ogólnie, trzy wyładowane torbiszcza zawiozłam, wróciłam z dwoma, druga pusta w połowie, ale co do znacznej części imprezy nie mogę powiedzieć że świetnie mi szło i wszystko było ok.  Jak  w koszmarze jakimś działałam, większość energii zużywając na zachowanie pionu. 

Tym razem całe przedsięwzięcie miało schody, od szukania strony galerii (srajtfon, to Asia mnie zapisała, srajtfon twierdził że takiej strony to nie ma i on jest zmęczony, więc mogę go cmoknąć w kartę SIM którą zgubił) po otrzymanie potwierdzenia że mogę wziąć udział (srajtfon i organizatorzy imprezy, mail przyszedł w sobotę, powinien w czwartek). Co do karuzela, to pomógł dopiero solidny wkurw na handlarza-tatunia podnosząc mi radykalnie adrenalinę i stabilizując błędnik. 

Cykanki z powrotu. Daawno okolic dworca nie odwiedzałam.  Żółciak, grzyb na akacji, odrasta, zcykałam młodziutki niewycięty odrost, z drugiej strony pnia i wyżej ślady po obciętych przez być może smakosza. 












Srajtfon w strachliwym oczekiwaniu na poniedziałkową wiwisekcję chodzi jak złoto.  Ciut fałszywe, bo część cykanek jednak nieudana, a te pokazane wcale nie oddają uroku mijającej niedzieli. Słonecznej, ciut wietrznej, chłodnawej.  

Korzystając że srajtfon na razie ok, piszę, może nawet spróbuję coś napisać u kogoś. Tabaaza wróciła. Tu uśmiech. 

W środę jestem umówiona z Asią na las, srajtfon powinien już mieć przegląd za sobą, ciekawe w jakim stanie wróci.

A poza tym, to jest właśnie tak jak z tą galeriową niedzielą, jak działam, to ostatnio zawsze ze schodami. Nie ma prosto, gdyby nie Asia, to machnęłabym ręką,  pani d twierdzi że nic nie warto. Za często brak mi sił by się z nią spierać, a już gdy w grę wchodzę tylko ja...... Niby się okazuje że jak się gangrenom okoliczności i pani d postawię to coś tam się udaje, coś warto, ale cholera, czemu tak musi fikać? A fika, wciąż, w tak wielu odmianach. Drenujące. Dołujące. Denerwujące. Gdyby nie Asia to przecież już przy zgłoszeniu bym spasowała. Staram się cieszyć, jest lista rzeczy co radosne, coś tam robię, ale to zmęczenie. Być może dlatego tak piszę bo adrenalina powolutku opada, już prawie poziom zero i zaraz padnę. I tak długo mnie trzymało, wkurw lepszy od procentów.

Nara Czytaczu, pisała R.R. 


I coś, co chodzi za mną uparcie a co nie ma jak dla mnie na razie idealnego wykonania męskiego. Twórca śpiewa to idealnie, ale towarzystwo muzyczne Twórcy jak dla mnie ten ideał psuje. Za nachalne skrzypce, nie znalazłam takiego wykonania Grechuty, gdzie by mu nie wchodziły w szkodę. Ale piosenka uparła się i gdzieś pod skórą ją mam.   Damskie idealne wykonanie to Magdy Umer.